Zachodnia gopura |
środa, 10 października 2018
Maduraj - w świątyni Minakszi
Drugiego dnia w Maduraj miałem tylko jeden cel. Wizytę w świątyni Minakszi, jednej z największych w Indiach do której przybywają tłumnie pielgrzymi z całego kraju. Świątynia pochodzi z XVII w., zajmuje obszar 6 ha, na jej terenie wznosi się 12 wspaniałych gopur pokrytych ogromną liczbą rzeźb. Wnętrza są równie wspaniałe. Jednak dzięki temu, że przeznaczyłem na jej zobaczenie cały dzień nie musiałem się zrywać o świcie. Po śniadaniu spokojnym spacerem, jeszcze w krótkich spodenkach docieram do wejścia w zachodniej gopurze.
Tam jednak uprzedzony po wczorajszej rozmowie ze strażnikami przypinam nogawki, nareszcie się przydały . Buty zostawiam w przechowalni i idę do właściwego wejścia. Tam jednak okazuje się, że przepisy dotyczące ubioru są bardziej
restrykcyjne niż się wczoraj dowiedziałem. Trzeba też zdjąć skarpetki...
niedziela, 23 września 2018
Maduraj - miasto Minakszi
Ponieważ w Chennaju złapałem wcześniejszy autobus, to do Maduraj dotarłem bardzo rano gdy jeszcze panowały ciemności. Dworzec autobusowy, który niestety jest położony na obrzeżach miasta właściwie jeszcze spał i napotkałem trochę trudności z ustaleniem jak się dostać do centrum. Oczywiście poza tuk tukami i taksówkami, bo tych nigdy nie brakuje. W
końcu jednak prawie jednocześnie podjechało kilka miejskich autobusów i
jeden z konduktorów wyjaśnia sprawę. Ten z numerem 48B okazuje się tym
właściwym, który jedzie na dworzec kolejowy. Jadę na dworzec, bo doba hotelowa zaczyn się dopiero od 10,00, a nie ma
jeszcze 6,00. Gdybym zjawił się tak wcześnie na pewno policzyliby mi za
dwa dni, albo musiałbym się następnego dnia równie rano wymeldować.
Tego akurat przestrzegają skrupulatnie. Na dworcu zaś spokojnie można
się ogarnąć, wygodnie posiedzieć w poczekalni no i jest szybkie, darmowe
wi-fi .A że hotel w sumie nie jest daleko, to wszystko pasuje. Przed dziewiątą ruszam się z miejsca, godzina to już akceptowalna
różnica. Idę już kawałek, gdy zaczepia mnie gość z tuk tuka. Cenę
proponuje akceptowalną, a mnie trochę bolą plecy po nocy w autobusie. I
wszystko byłoby fajnie, gdyby gość znał adres pod który ma jechać. Ten
oczywiście nie zna i zjeżdża gdzieś w bok pytać kolegów. Na szczęście
internet w telefonie działa, więc trochę wkurzony każę mu zawracać i
jechać tak jak powiem. Wysadza mnie trochę za daleko, ale to już wina
niedokładnej mapy z bookinga, co niestety nie zdarza się pierwszy raz.
Jednak po jakichś 15 minutach krążenia po okolicy hotel udaje się
namierzyć. Ponieważ w Maduraj oprócz głównego celu dla którego przybywają tu
tysiące Hindusów z całego kraju, czyli świątyni Minakszi, nie ma zbyt
wiele do zwiedzania, postanawiam się trochę pobyczyć, pouzupełniać
zapiski itp., a na miasto ruszyć popołudniu. Świątynię bowiem
zostawiam sobie na następny dzień. W tym układzie moim głównym celem
staje się cywilny odpowiednik świątyni w Maduraj, czyli Pałac Tirumala
zbudowany w XVII w. przez Najaków, jedną z dynastii, które kiedyś władały miastem.
Do pałacu docieram po 40 minutach spacerowego krążenia wąskimi uliczkami starego miasta. W jego trakcie towarzyszyło mi dwóch młodych chłopaków, którzy chcieli poćwiczyć angielski. Ale de facto, to ja bardziej ćwiczyłem na nich 😂. No ale dzięki temu nawet się nie obejrzałem kiedy dotarłem do wysokich murów otaczających pałacowy teren. Niestety uliczki, które biegną wokół są równie wąziutkie jak te, którymi dotychczas szedłem i zrobienie jakiegoś sensownego zdjęcia zakrawa prawie na cud. Widać, za to, że budowla jest naprawdę duża.
Pałac Tirumala |
Pałac Tirumala |
sobota, 1 września 2018
Chennaj - od Marina Beach do Kapaliśwar
Trzeciego i ostatniego dnia w Chennaju wstaję z samego rana, bo mam w planie nadrobić to z
czego dwa dni wcześniej zrezygnowałem, czyli popłynąć na połów z
rybakami. Z samego rana, to było około 6,00, więc już przed 7 rano
podążam wzdłuż pustej Marina Beach. W ciągu dnia z bliska, ta olbrzymia
połać piasku robi jeszcze większe wrażenie niż wieczorem. Idąc promenadą nie widać linii brzegu.
Na promenadzie kręcą się jacyś nieliczni ludzie, trafiają się nawet
amatorzy biegania, ktoś inny medytuje na ławeczce, ale generalnie jest
pusto w porównaniu z tłumami, które ciągną tu w środku dnia . Mijam po drodze pomnik Mahatmy Gandhiego, aż w końcu docieram do rybackiej części plaży.
Marina Beach |
piątek, 24 sierpnia 2018
Na południe od Chennaju - Mahabalipuram
Ponieważ dzień wcześniej nie udało mi się umówić z rybakami na połów postanawiam dzisiaj odwiedzić okolice Chennaju. A dokładnie położone 50 km na południe miasteczko Mahabalipuram, które jest jednym z najstarszych w regionie. Po drodze zamierzam też odwiedzić Madras Crocodile Bank, czyli Park Krokodyli. Jeden z ważniejszych ośrodków rozmnażania tych zagrożonych gadów nie tylko w Indiach, ale i na świecie. Najpierw jednak musiałem się dostać na jeden z dworców autobusowych, który był dosyć daleko od mojego hotelu, a z którego odjeżdżają autobusy do Mahabalipuram. Na szczęście autobus na dworzec odjeżdża z przystanku tuż obok mojego hotelu. Problem w tym, że mają one dość pogmatwane trasy i nie wiadomo w którym kierunku wsiadać. Trzeba pytać konduktora dla pewności. Tyle teorii 😂. Bowiem gdy autobus podjeżdża na pytanie czy dojadę na dworzec T Nagar słyszę "Yes, yes" i dostaję bilet, ale jakoś dziwnie tani. Sprawa za chwilę się wyjaśnia, bo po kilku minutach ląduję na pętli przy nadmorskiej promenadzie. Oczywiście wsiadłem nie w tą stronę, a konduktor chciał być uprzejmy 😀. Przypadkowo wyszło jednak całkiem dobrze. Pętla jest obok domu Vivekanandy, jednego z najbardziej czczonych
hinduskich guru, który i tak chciałem zobaczyć. Dom prezentuje się w gustownym różowym kolorze 😀.
Po chwili okazało się dodatkowo, że z tej pętli jedzie na potrzebny mi dworzec inny autobus o połowę krótszą
trasą niż ten pierwszy. Na dworcu dojechałem przed 10,00, autobus ma być o
równej, więc nie jest źle. Ale po kilkunastu minutach wracam do
rzeczywistości, to przecież Indie. Autobus ostatecznie pojawia się i odjeżdża 10,40. Płacąc proszę
konduktora, żeby mi powiedział gdzie wysiąść, żeby trafić do Parku Krokodyli. Oczywiście słyszę, że nie ma sprawy.
Dom Vivekanandy |
poniedziałek, 20 sierpnia 2018
Chennaj - w stolicy Tamilnadu
Po 14, a nawet 15 godzinach jazdy z Hajdarabadu wysiadłem na głównym dworcu w Chennaju. Stolicy stanu Tamilnadu. Przemieściłem się więc dość daleko na południe, to była najdłuższa trasa jaką pokonałem jednorazowo. Ale nagrodą była przepiękna pogoda, gdy wyszedłem z dworca powitało mnie piękne słońce i 35 stopni, a było mniej więcej wpół do dziewiątej. Miła odmiana po tym jaką ulewą pożegnał mnie Hajdarabad 😀. Do tego byłem całkiem rześki, bo przez tą długą podróż zdążyłem się świetnie wyspać. Nic tylko odkrywać największe miasto południowych Indii. Najpierw jednak musiałem dostać się do swojego hostelu. Na szczęście miałem to dosyć dobrze rozpracowane, więc po tradycyjnym rytuale opędzania się od kilkudziesięciu ryksiarzy doszedłem kilkaset metrów dalej do drugiego lokalnego dworca. Tam sobie spokojnie wsiadłem w pociąg podmiejski (a właściwie powinienem napisać miejski, bo ta linia poza Chennaj nie wyjeżdża), którym podjechałem dwie stacje. A stamtąd już piechotką po 15 minutach spokojnie dotarłem do celu. Znacznie ułatwiły mi to tabliczki z nazwami ulic, które o dziwo w Chennaju są!
Gdy po godzinie już przeszedłem proces zameldowania (do dziś nie wiem po co tyle tych druczków się wypełnia), dostałem pokój i mogłem zostawić plecak przyszedł czas na ruszenie w miasto.
Pociąg podmiejski na lokalnym dworcu (widać przedział tylko dla pań 😀) |
piątek, 17 sierpnia 2018
Hajdarabad - Ćarminar i Pałac Ćoumahalla
Trzeci i ostatni dzień w Hajdarabadzie zaczął się typowo, czyli
deszczowo. Nigdzie jeszcze ten monsun tak się we znaki nie dawał. Ale około południa w
końcu trochę się przejaśnia, więc jadę się zapoznać z nieformalnym
symbolem miasta, Ćarminarem. Przystanek autobusowy mam na szczęście bardzo blisko hotelu, choć patrząc na mapę wydawałoby się, że powinienem jechać w drugą stronę. Wszyscy mnie jednak upewniają, że to ten właściwy, więc postanawiam im zawierzyć. I faktycznie, autobus na początku robi małą pętlę, ale potem jedzie już we właściwą stronę. Wysiadam niedaleko budynku, który jak już wspomniałem wyżej jest nieformalnym symbolem miasta.
Ćarminar, to w rzeczywistości najstarszy w mieście meczet, tyle że o bardzo nietypowej konstrukcji. Powstał z okazji powstania miasta pod koniec XVI w. Jego nazwa oznacza dosłownie
"Cztery wieże", gdyż takowe wznoszą się w każdym jego rogu na wysokość
54 metrów.
Ćarminar |
środa, 1 sierpnia 2018
Hajdarabad - majestatyczna Golkonda
Drugiego dnia w Hajdarabadzie od rana pogoda była jednak łaskawsza i świeciło słońce. Na moje szczęście, bo
wybrałem się do słynnej twierdzy Golkonda, która leży obecnie na
obrzeżu miasta. Słynnej z wielkich bogactw, które zapewniały jedyne w ówczesnym świecie kopalnie diamentów. To właśnie w nich znaleziono między innymi słynnego Koh-i-noor'a, który zdobi obecnie koronę brytyjskich królów. Obecnie kopalnie już są nieczynne, bogactwa dawno zostały wywiezione we wszystkie strony świata, ale budynki i mury twierdzy nadal imponują swoim majestatem.
Kiedyś to ona była główną siedzibą władców i ludności, ale pod koniec
XVI w. została przez większość ludzi opuszczona ze względu na
niedostatki wody z którymi borykała się ciągle rosnąca populacja. Jako
twierdza przetrwała jednak wiek dłużej, aż do chwili gdy po roku
oblężenia zdobył ją cesarz Aurangzeb (syn budowniczego Taj Mahal, żeby
było jaśniej ). Wtedy też ostatni mieszkańcy przenieśli się na tereny dzisiejszego Hajdarabadu. Nie wiem jaki dokładnie teren otaczają zewnętrzne mury, ale autobus którym
dojechałem do głównego kompleksu już sporo wcześniej przejeżdżał przez
ich bramy. Długość tych zewnętrznych murów to ponad 11 km. Można się w nich doliczyć aż 87 baszt, ośmiu bram i czterech mostów zwodzonych. Główna
cytadela jest zbudowana na granitowym wzgórzu o wysokości 120 m (kiedy ja się uwolnię od
tej wspinaczki ).
Golkonda z dołu... |
I z góry |
poniedziałek, 23 lipca 2018
Hajdarabad - w stolicy Telangany
Do Hajdarabadu, stolicy stanu Telangana docieram pociągiem z Visakhapatnam około 9,00 rano. Ponieważ do hotelu mam kilka kilometrów po krótkich negocjacjach znajduję tuk-tuka, którego kierowca zgadza się mnie zawieźć za rozsądną cenę. Na ulicach nie ma o dziwo zbyt wielkiego ruchu i jedziemy gładko, na dość długim odcinku wzdłuż brzegu sporego sztucznego jeziora Husajn Sagar, zbudowanego przez władców z dynastii Qutub Szachów w XVI w.
Niedługo potem wysiadam teoretycznie chwilę wcześniej, bo się okazuje, że ulica przy której jest hotel jest zmiennokierunkowa i akurat w tych godzinach musielibyśmy jechać pod prąd, albo zrobić spory objazd. Ta zmiennokierunkowość ulic to dość częste rozwiązanie w Indiach i naprawdę nieźle się sprawdza. Teraz jednak miałem dzięki niemu kawałek do przejścia. Niestety gdy po paru minutach wg mapy docieram na miejsce nijak nie mogę namierzyć hotelu, a już tym bardziej wejścia. Chodzę tak kilka minut, 100 metrów w jedną, 100 metrów w drugą, ale hotelu jak nie było tak nie ma. zaczęły mnie już ogarniać czarne myśli, bo jeszcze miałem świeżo w pamięci historię z Bhubaneśwaru. Gdy jednak zapytałem jednego ze sprzedawców w sklepiku w dość długim białym budynku wzdłuż którego przeszedłem już kilka razy, to ten z pewnym zdziwieniem oznajmił, ze to tutaj. Po czym pokazał mi balkon na pierwszym piętrze, gdzie rzeczywiście dopiero wtedy zauważyłem drzwi z nazwą Deccan Comforts 😂. Okazało się, że trzeba tam wejść przez niepozorną klatkę schodową, która już jednak nijak oznaczona nie była. Nie ukrywam, że przyjąłem to ze sporą ulgą, bo już się bałem, że znowu stracę pół dnia na szukaniu innego lokum.
Jezioro Husajn Sagar |
wtorek, 17 lipca 2018
Visakhapatnam - Sankaram i Park Kaisalgiri
Drugiego dnia w Visakhapatnam wstałem wcześniej i najpierw ruszyłem z powrotem na
promenadę i główną plażę, żeby zapoznać się z nimi w świetle dnia.
Okazało się, że naprawdę jest to nieźle zrobione, wygląda ładnie, no i
jest naprawdę czysto.
Generalnie całe miasto naprawdę jest ładnie utrzymane, czyste ulice,
chodniki, zupełne przeciwieństwo północnych Indii. Zaobserwowałem to już
od Kalkuty. Wygląda na to, że im dalej na wschód i na południe, tym
porządniej. Oczywiście zdarzają się miejsca, gdzie są śmieci itd., ale w
porównaniu z takim Lakhnau, to niebo, a ziemia. Promenadę przeszedłem
całą, a przy głównej plaży podobnie jak u nas natknąłem się na znane i
znad naszego morza stragany z muszelkami i tym podobną tandetą. To się
chyba nie zmienia nigdzie na świecie . W oczy rzucają się też porozstawiane co kilkadziesiąt metrów tablice o
zakazie kąpieli. Faktycznie przybój i skałki przy brzegu wyglądały
mocno niebezpiecznie, tworzą się też tam bardzo silne prądy. Spotkałem też pana z dogiem niemieckim. To moje ulubione psy, które sam kiedyś miałem i muszę powiedzieć, że kompletnie nie spodziewałem się natknąć na ich miłośnikach także w Indiach. Przy promenadzie znajdziemy też Novotel z tej samej sieci, która ma hotele w Polsce, ale 400 zł za dobę to luksusy nie na moją kieszeń 😂.
Na promenadzie |
Visakhapatnam - nieformalna stolica Andhra Pradesh
Wizyta w Visakhapatnam była tak naprawdę trochę wymuszona
logistyką, ponieważ Bhubaneśwar nie posiada bezpośrednich połączeń
lądowych z Hajdarabadem. Tak więc po nocnej podróży bez biletu
trafiłem do tego sporego miasta położonego nad Zatoką Bengalską, które jest nieformalną stolicą stanu Andhra Pradesh.
Nie jest to wybitnie turystyczne miasto, a już na pewno nie wśród turystów spoza Indii. Przez dwa dni pobytu nie widziałem tam żadnego białego 😂. Vizag (bo i tak jest nazywane) nie posiada jakichś ogromnych zabytków, ale i tu można znaleźć coś ciekawego. Zanim jednak wyruszyłem się z nim zapoznać parę godzin odsapnąłem w hotelu po tej wariackiej podróży 😀. Po odpoczynku, już w miarę wypoczęty wyruszyłem się z nim zapoznać. Pierwsze wrażenie, które odniosłem już rano wędrując z dworca do hotelu jest naprawdę bardzo pozytywne. Vizag to najczystsze duże miasto w Indiach jakie widziałem. Teraz idąc z hotelu na centralny dworzec autobusowy RTC Complex z każdą chwilą się w tym utwierdzałem. Wszędzie dużo zieleni, czyste chodniki, nawet kosze na śmieci, co w Indiach nie jest wcale takie oczywiste.Ale oczywiście nie brakowało też straganu z samosami, którymi można się pożywić. Kierowałem się na dworzec, bo w pierwszej kolejności chciałem odwiedzić Simhalaćam. To położony ok. 15 km od miasta jeden z najważniejszych kompleksów świątynnych w regionie poświęcony Wisznu. Pomimo odległości nie ma najmniejszego problemu z dojazdem.
Vizag, widok na Zatokę Bengalską |
niedziela, 8 lipca 2018
Bhubaneśwar - perła Odishy, miasto 1000 świątyń
Drugiego dnia w Bhubaneśwarze planowałem obejrzeć w pierwszej kolejności kompleks świątynny Lingaranj Mandir wraz z otaczającymi go mniejszymi świątyniami. Jest to jedno z najważniejszych miejsc kultu Śiwy w tej części Indii i cel licznych pielgrzymek.
Potem, gdyby starczyło mi czasu chciałem zobaczyć dwa kompleksy dżinijskich jaskiń wykutych na wzgórzach Udaygiri i Khandagiri. Ale jak to zwykle bywa od samego rana wszystko się pokiełbasiło.
Po tym jak dzień wcześniej odwiedziłem dworzec wiedziałem już, że na bilety na pociąg nie ma szans (udało mi się kupić bilet tylko na jeszcze następny etap z Vishakapatnam do Hyderabadu). Jedyną opcją na kolejną podróż pozostawał autobus. W hotelu powiedzieli mi, że autobusy do Vishakapatnam odjeżdżają ze starego dworca, który w sumie był niezbyt daleko, więc rano zadowolony powędrowałem właśnie tam, żeby dograć sprawy logistyczne przed zwiedzaniem. Na dworcu jednak okazało się, że autobusy w tym kierunku z niego nie jeżdżą. W hotelu mieli złe informacje. Dowiedziałem się, że jeśli już, to tylko z nowego dworca, który już nie jest tak przyjaźnie położony, bo 7 km dalej na obrzeżach miasta. Cóż jednak zrobić, łapię tuk tuka (po targach cenowych oczywiście) i jadę. Na nowym dworcu jest spory chaos, nikt za bardzo nie wie skąd odjeżdżają autobusy do miasta, które mnie interesuje. Zaczyna mnie to trochę dziwić, bo na ogół nie ma z tym żadnego problemu, a autobusy same "się znajdują". W końcu jednak trafiam do agencji gdzie wiedzą. No i tu kolejna skucha. Autobus do Vishakapatnam jest tylko jeden dziennie i to o godzinie, która mi kompletnie nie pasuje. Mógłbym jechać dopiero następnego dnia, ale to też nie wchodzi w rachubę, bo jestem już uwiązany kolejnymi rezerwacjami i biletami. Zostaję więc postawiony pod ścianą, bo będę musiał zrobić coś, czego nie miałem w planach. Mianowicie wpakować się bez biletu do indyjskiego pociągu...
Panorama kompleksu Lingaranj |
Potem, gdyby starczyło mi czasu chciałem zobaczyć dwa kompleksy dżinijskich jaskiń wykutych na wzgórzach Udaygiri i Khandagiri. Ale jak to zwykle bywa od samego rana wszystko się pokiełbasiło.
Po tym jak dzień wcześniej odwiedziłem dworzec wiedziałem już, że na bilety na pociąg nie ma szans (udało mi się kupić bilet tylko na jeszcze następny etap z Vishakapatnam do Hyderabadu). Jedyną opcją na kolejną podróż pozostawał autobus. W hotelu powiedzieli mi, że autobusy do Vishakapatnam odjeżdżają ze starego dworca, który w sumie był niezbyt daleko, więc rano zadowolony powędrowałem właśnie tam, żeby dograć sprawy logistyczne przed zwiedzaniem. Na dworcu jednak okazało się, że autobusy w tym kierunku z niego nie jeżdżą. W hotelu mieli złe informacje. Dowiedziałem się, że jeśli już, to tylko z nowego dworca, który już nie jest tak przyjaźnie położony, bo 7 km dalej na obrzeżach miasta. Cóż jednak zrobić, łapię tuk tuka (po targach cenowych oczywiście) i jadę. Na nowym dworcu jest spory chaos, nikt za bardzo nie wie skąd odjeżdżają autobusy do miasta, które mnie interesuje. Zaczyna mnie to trochę dziwić, bo na ogół nie ma z tym żadnego problemu, a autobusy same "się znajdują". W końcu jednak trafiam do agencji gdzie wiedzą. No i tu kolejna skucha. Autobus do Vishakapatnam jest tylko jeden dziennie i to o godzinie, która mi kompletnie nie pasuje. Mógłbym jechać dopiero następnego dnia, ale to też nie wchodzi w rachubę, bo jestem już uwiązany kolejnymi rezerwacjami i biletami. Zostaję więc postawiony pod ścianą, bo będę musiał zrobić coś, czego nie miałem w planach. Mianowicie wpakować się bez biletu do indyjskiego pociągu...
Konark - miasto Suryi, Boga Słońca
Wczorajszy dzień przez problemy z telefonem, hotelem i pogodą był całkowicie zmarnowany. Dzisiaj miałem więc ambitne plany nadrobienia zaległości. Chciałem pojechać do dwóch miejscowości, które są niedaleko Bhubaneśwaru, a mianowicie do Konark i do Puri. Niestety znów nie wszystko poszło zgodnie z planem. Rano długo mi się zeszło najpierw z wyszukiwaniem dostępnych opcji
dalszej podróży, potem próbami kupna biletów przez internet, co niestety
okazało się niemożliwe, bo pula na wszystkie interesujące mnie pociągi
była już wyczerpana. Konieczna okazała się wizyta na dworcu, który na
szczęście nie był daleko. Trafiłem jednak pechowo, bo jak już się
dopchałem i pani mi sprawdziła dostępność - jeden ze wszystkich się
znalazł - i mogłem się wziąć za wypełnianie druku zapotrzebowania, pani
akurat poszła na półgodzinną przerwę. Czyli w sumie z całą procedurą
kupowania kolejna godzina w plecy, bo była przede mną jeszcze jedna
osoba. Jak ktoś się zastanawia co to jest druk zapotrzebowania, to
wyjaśniam, że to taka karteczka z dosyć szczegółowymi danymi bez
wypełnienia której nie kupi się biletu. Nie funkcjonuje to tak jak u nas 😂. Tak więc zanim dotarłem do przystanku autobusu do Konark, była już 13,30, a to dwie godziny jazdy. Już wtedy zacząłem się obawiać, że do Puri nie zdążę. I tak się z resztą stało. Ale po kolei. Na autobus czekałem pół godziny, a gdy w końcu przyjechał okazał się nieźle zapchany. Do tego już jednak przywykłem i w sumie bez problemu po dwóch godzinach dotarłem na miejsce. Konark, to niewielkie miasteczko, które jest głównym w Indiach centrum kultu Boga Słońca, Suryi. Jego świątynia objęta jest patronatem UNESCO. Gdy do niej dotarłem po krótki spacerze od przystanku okazało się, że jest ogromna. Do tego jej konstrukcja jest jedyna w swoim rodzaju. Jest ona zbudowana bowiem jako swego rodzaju ogromny wóz.
Do świątyni prowadzi alejka miedzy straganami na których tradycyjnie można kupić różne dary wotywne jak orzechy kokosowe, kwiaty, farbki i inne.
Świątynia Słońca |
sobota, 7 lipca 2018
Bhubaneśwar - nie zawsze wszystko idzie zgodnie z planem
Wieczorem poprzedniego dnia w Kalkucie wsiadłem w autobus do Bhubaneśwaru, stolicy stanu Odisha. Tym razem trafiłem naprawdę komfortowo. Super rozkładane siedzenia,
klima (chciałem bez, bo taniej, ale nie było takiego o tej porze), a co
najważniejsze na całej trasie równiutka droga. I tak oto około 6 rano
znalazłem się na miejscu. Niestety autobus był przelotowy, więc nie wjeżdżał do samego centrum,
mnie wysadził podobno najbliżej, ale bez mapy nie miałem jak tego
sprawdzić. Biorę więc w ciemno tuk tuka, ryzykując, że trochę przepłacę,
ale o dziwo jakoś bardzo mnie nie narżnął. Może ze 20-30 rupii. Oczywiście wymagało to trochę targów, ale gość wyjątkowo nie ściemniał jeśli chodzi o odległość do dworca kolejowego na który chciałem jechać. Faktycznie było około 5 km tak jak twierdził. Pojechałem na dworzec, bo było o połowę bliżej niż do hotelu, a do
tego w hotelu nie ma wg rezerwacji wi-fi na którym mi teraz zależy
najbardziej, bo mam dwie ważne sprawy do załatwienia. Pierwsza, to
znalezienie kafejki internetowej w celu przegrania zdjęć (później się
okazało, że w sumie uzbierało się już 6 GB), bo karty pamięci są już
zapchane, druga to znalezienie salonu Vodafon. Na dworcu wifi jest darmowe, do tego wbiłem się do poczekalni wyższych klas,
gdzie sobie wygodnie siadam i ładując telefon szukam czego mi potrzeba.
Teoretycznie, żeby tam wejść, trzeba mieć bilet, ale białych na ogół
nikt nie sprawdza 😀. Znajduję kafejkę i salon, ale niestety muszę czekać ponad dwie godziny,
aż otworzą. Najpierw o 9,00 kafejkę. Zapamiętuję na ile się da mapkę z googla i po kilkunastu minutach chodzenia ją znajduję. Choć w sumie nie wiem, czy to ta znaleziona w necie. Dostaję komputer
i... Zonk. Nie da się przegrać plików ani z telefonów, ani z aparatu.
Przez chwilę nie wiem dlaczego, ale orientuję się, że to wina systemu,
komputer działa na Win XP. Pytam o "siódemkę", ale pan przeprasza, że niestety na wszystkich jest
XP tylko. Zbieram się więc szukać kolejnej, ale gdy wychodzę zauważam
jeden komputer stojący osobno na którym widzę logo "7". Pytam więc, ale
pan coś kręci głową, więc tłumaczę, że chodzi tylko o przegranie zdjęć, bo już na żadnej karcie pamięci nie da się wcisnąć choćby jednego. Wychodzi na to, że to chyba jest jego prywatny komputer służący mu do
pracy, ale widać też, że mu przykro, że nie mogłem normalnie skorzystać z
usługi. I dostaję pozwolenie ! Teraz już idzie gładko, ja nadrabiam też rzeczy, których nie mogę
zrobić na telefonie, czy tablecie. Schodzi się w sumie godzina. Grzecznie dziękuję i ruszam do salonu Vodafona. Ten który znalazłem najbliżej jest wg mapy googla 1,5 km w drugą stronę. Po drodze przechodzę jeszcze raz przez stację i upewniam się co do
kierunku korzystając z wi-fi. Jest OK, idę. Ale google niestety
przekłamuje i idąc jakimś bocznymi zaułkami na których trwa sortowanie
śmieci. Nie robiłem zdjęć, żeby nikomu kto by akurat jadł w trakcie czytania nie zafundować wizyty w kibelku 😂. W końcu trafiam w ostatnią uliczkę z trzema chatami na krzyż, tam gdzie powinien być salon, ale tego ani widu, ani słychu. Miejscowi mówią, że salon jest, ale przy głównej ulicy. Kolejny
kilometr, a ja z dwoma plecakami...
Kalkuta - od Victory Memorial do zoo
Drugi dzień w Kalkucie byłem zmuszony rozpocząć niestety nie od zwiedzania, a od poszukiwania salonu Vodafone (to ich kartę do telefonu zakupiłem po przylocie). Rano dostałem bowiem od nich kilka sms-ów, których sam nie mogłem do końca rozszyfrować. Pomógł mi w tym Ernest, kolejny Polak po Agnieszce i Grześku, którego spotkałem na swojej drodze. Okazało się, że tego dnia o 24,00 kończy mi się ważność paczki internetu, którą miałem wykupioną. Trochę mnie to dziwiło, bo miałem wykupione aż 5 GB i raczej nie korzystałem aż tyle, żeby to wykorzystać, ale co było robić. Ponieważ przy systemie oznaczania ulic stosowanym w Indiach, czyli
generalnie jego braku, była to kluczowa sprawa (dostęp do mapy online)
zwiedzanie musiało poczekać. Salon znalazłem dość niedaleko, bo jakieś
15 minut od hotelu, niestety był jeszcze zamknięty. Gdy jednak odczekałem
40 minut do 10,30 i nic się nie zmieniło, tknęło mnie że chyba jest coś
nie tak. Uświadomiłem sobie, że nie wiem tak naprawdę jaki jest dzień
tygodnia 😂. Na nieszczęście dla mnie była to oczywiście niedziela. Oznaczało to, że
następnego dnia będę w nowym mieście bez dostępu do mapy co zbytnio mnie
nie cieszyło. Ale cóż, tak wyszło. Wróciłem więc do hotelu, gdzie
zastałem jeszcze Ernesta. Szczerze mówiąc poprzedniego wieczora, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy, wydał mi się trochę gburowaty, bo
nie zamieniliśmy więcej słów niż "Cześć". Chociaż na ogół z rodakiem po
przerwie chce się pogadać. Dzisiaj jednak wyszło na to, że chłopak
trochę chyba się wstydził, albo obawiał różnicy wieku, bo dopiero w
październiku szedł na studia. Jednak po tym jak go dwa razy delikatnie upomniałem, żeby nie mówił do mnie na "Pan" lody zostały przełamane i dalej już poszło całkiem przyjemnie. Porozmawialiśmy trochę na temat naszych doświadczeń z podróży, przy czym okazało się, że Ernest już trzeci miesiąc jeździ po Azji, ale w Indiach, to był jego pierwszy przystanek. A dalej miał zamiar ruszyć jakby moimi śladami, bo przez Nepal do Agry i Delhi, skąd miał już wracać do Polski. Miałem więc dla niego sporo przydatnych informacji. Nie siedzieliśmy jednak zbyt długo, bo obaj mieliśmy tego dnia ruszać dalej, a jednocześnie zgadaliśmy się, że obaj chcemy odwiedzić Victoria Memorial, więc możemy dalej rozmawiać po drodze. Ruszyliśmy więc w trasę i po dwu kilometrowym spacerze dotarliśmy do naszego celu. Victoria Memorial to najbardziej znany budynek Kalkuty, który stał się jej nieformalnym symbolem.
Został on zaprojektowany w 1901 r dla uczczenia jubileuszu 60-lecia panowania królowej Victorii. Jednak budowę tego imponującego gmachu z białego marmuru ukończono dopiero 20 lat później.
Victory Memorial |
środa, 4 lipca 2018
Kalkuta - pierwsza stolica brytyjskich Indii
Po niespodziewanej sytuacji, która mnie zastała w Siliguri zostałem zmuszony do reorganizacji planów. Zamiast do Dardżyling postanowiłem jechać od razu do Kalkuty. Pierwotnie zamierzałem dostać się tam pociągiem, ale nagłość sytuacji spowodowała, ze nie było szans na kupno biletu. Pozostał mi więc autobus i to niestety turystyczny, bo ze względu na odległość (prawie 600 km) nie ma lokalnych połączeń. Poszedłem więc w ciągu dnia na dworzec i w jednej z agencji za 400 rupii kupiłem bilet na nocny sypialny autobus. To przynajmniej był plus, bo jeszcze nigdy w życiu takim nie jechałem. Potem wróciłem do hotelu, bo jak już wspominałem w Siliguri wyjątkowo jak na Indie nie ma praktycznie nic do zobaczenia, a o 16,00 udałem się na miejsce odjazdu. Autobus już stał i okazał się całkiem niezły. Dodatkowo dostałem pojedyńcze miejsce (są też podwójne, gdzie się śpi obok innego pasażera), więc już w ogóle było super 😀.
Ruszyliśmy jak na Indie praktycznie o czasie. Na początku miła odmiana po nepalskich drogach, bo jedziemy równiutką, chyba niedawno oddaną, prawie że autostradą.
Mijamy kilka plantacji herbaty, których to odwiedzenie w Dardżyling
też miałem w planach. Szkoda, bardzo szkoda, że się nie udało, ale sytuacja była nie do
przeskoczenia.
Autobus klasy sleeper |
Siliguri - niespodziewany przystanek w podróży
Gdy wychodziłem z hotelu w Kathmandu zmierzając na dworzec autobusowy moim końcowy celem podróży było Dardżyling. Miasteczko w Indiach położone niedaleko masywu Kanczendzogi, najwyższego szczytu Indii i trzeciego co do wysokości na Ziemi (8586 m n.p.m.). Miasteczko jest jednym z najsłynniejszych uzdrowisk w Indiach, które zostało założone w 1835 r. przez Brytyjczyków. Słynie z trzech rzeczy, widoków na Kanczendzongę (liczyłem, że jak nie udało się z Annapurną, to może uda się tam), upraw herbaty (która jest uważana za najlepszą w Indiach) i wąskotorowego pociągu-zabawki, który jeździ na trasie Kurseong - Dardżyling właśnie. Szczególnie kusiła mnie przejażdżka tym ostatnim, bo to ponoć niezapomniane doświadczenie. Ta linia kolejowa jako jedna z nielicznych na świecie jest wpisana na listę zabytków UNESCO. No ale najpierw trzeba było dotrzeć na dworzec. Ponieważ trochę zmitrężyłem w Patanie i na zakupach mniej więcej w połowie drogi postanowiłem wziąć taksówkę. Targi były zacięte, bo taksówki w Nepalu są stosunkowo drogie jak na tamten region. Ale w końcu ustaliliśmy cenę na 200 rupii i pojechaliśmy. Dzięki temu na dworcu miałem więcej czasu, żeby wszystko spokojnie ogarnąć. Agencji, które oferują przejazdy na trasie Kathmandu - Kakarbhitta jest kilka, więc tym razem uwolniłem się od naganiaczy i sam obszedłem wszystkie okienka. Opłaciło się, bo w jednej trafiłem na promocję i kupiłem bilet o 200-300 rupii niż normalnie. Dzięki temu mogłem sobie zafundować dodatkowy obiad przed 16-sto godzinną podróżą 😀. Niestety znów zaczęło mocno padać, Kathmandu więc postanowiło się pożegnać ze mną, tak samo jak się przywitało. Niestety przez to nie mogłem sobie posiedzieć spokojnie na dworze, tylko musiałem się schronić w dość obskurnej poczekalni mojej agencji (kazali mi się stawić trochę wcześniej przed odjazdem). Ale czy ja napisałem obskurnej? Przecież tutaj po prostu takie są standardy 😂. No ale w końcu przychodzi planowy czas odjazdu, tylko jakoś ciągle nie pojawia się gość, który ma nas zaprowadzić do właściwego autobusu. A bez przewodnika chyba nawet Nepalczycy nie są na tych dworcach trafić do właściwego 😂. Wszyscy jednak uspokajają, że na pewno pojedziemy. Do tego już się przyzwyczaiłem. W końcu przewodnik się zjawia i idziemy do autobusu. Z zewnątrz wygląda całkiem nieźle, w środku trochę gorzej, ale co najważniejsze ma super wygodne siedzenia. Nawet w naszych nowoczesnych autobusach nigdy mi się tak wygodnie nie siedziało. Ostatecznie wyruszamy z całkiem rozsądnym 40 minutowym opóźnieniem. Deszcz niestety lał cały czas, więc nie było możliwości robienia żadnych zdjęć przez te dwie godziny, które jeszcze zostały do zmroku (bo tutaj dużo wcześniej robi się ciemno niż u nas). Większość podróży odbywała się w nocy, więc drogi na
szczęście nie widziałem, bo robiła się z każdą godziną coraz gorsza. Podróż w nocy spędziłem w półdrzemce, bo niestety co
parę minut wylatywało się w górę na jakichś wybojach i normalnie spać
się nie dało, pomimo tego, że siedzenia były rozkładane prawie do
półleżanek. Kilka momentów jednak zapamiętałem. Szczególnie zapadły mi w pamięć te, gdy autobus zwalniał tak bardzo, że prawie się zatrzymywał, bo przejeżdżał przez mostki tak wąskie, że mieścił się na centymetry. Na szczęście nie było widać ile dzieli nas od rzeki. Jeszcze bardziej emocjonująco było gdy mijaliśmy się na tej drodze z ciężarówką i drugim autobusem. Nasz niestety był po niewłaściwej stronie drogi, czyli nie od zbocza, tylko od krawędzi szosy. Wtedy naprawdę cieszyłem się, że moje miejsce jest od tego zbocza właśnie i nie widzę tej krawędzi, a tym bardziej tego co znajduje się za nią.
wtorek, 3 lipca 2018
Patan - trzecie z królewskich miast Nepalu
Ostatniego dnia w Kathmandu zbieram się wcześnie rano, bo o 16,30 mam autobus
do Khakarbitty na granicy z Indiami, a chcę jeszcze odwiedzić
ostatnie z królewskich miast doliny Kathmandu - Patan. Patan dzisiaj
teoretycznie jest ciągle osobnym miastem, ale tak naprawdę, to duża
dzielnica większego sąsiada. Tak czy inaczej o 8 rano już siedzę w
busiku, bo to jakieś 6 km od mojego hotelu. Jest pochmurno, ale na
szczęście nie pada. Po pół godzinie wysiadam niedaleko centrum starego
miasta Patanu, czyli, a jakże, placu Durbar. Docieram do niego po krótkim spacerze ulicą, która tak naprawdę jest jak to w Indiach targowiskiem na którym mimo wczesnej pory panuje ożywiony ruch. Plac w porównaniu z tymi z Kathmandu i Barathpuru jest dość niewielki, ale cena
1000 rupii oczywiście obowiązuje. Ponieważ jednak praktycznie cały plac
widać z bocznych uliczek odpuszczam płacenie i stwierdzam, że oglądanie z
zewnątrz mi wystarczy. Tym bardziej, że i tutaj jest sporo zniszczeń.
Zaraz przy ulicy, którą dotarłem na miejsce stoi świątynia Chiasim Devali, a za nią widzę Pałac
Królewski, przed którym jest dzwon Taleju. Jest też kolumna królewska. Część elementów jak widać
powtarza się na wszystkich placach. Akurat te wymienione zachowały się w naprawdę dobrym stanie. Postanawiam jednak, że zanim spróbuję się im lepiej przyjrzeć obejdę sobie najpierw plac dookoła i zobaczę skąd najlepiej je widać.
Ruszam więc wąskimi uliczkami starego miasta na obchód. Są urokliwe, ale tak jak w innych miastach Kotliny Kathmandu widać wiele skutków trzęsienia z 2015r.
Świątynia Chiasim Devali, dzwon Taleju, a w tle Pałac Królewski |
Bhaktapur - najpiękniejsza starówka Nepalu
Trzeciego dnia Kathmandu mnie zaskakuje, bo nie pada i chyba nie padało w
nocy zbyt dużo bo ulice są w miarę suche. To dobrze i mam nadzieję, że
taka pogoda się utrzyma, bo cały dzień zamierzam poświęcić na odwiedziny
w Bakhtapurze, dawnej stolicy Nepalu. Ruszam więc na autobus, ale po
drodze jeszcze w Kathmandu trafiam na kompleks trzech ładnych świątynek Tri-Devi Temple.
To miasto naprawdę nimi stoi.
Potem już spokojnie ruszyłem dalej na dworzec. Z transportem dopisało szczęście, bo zaraz po dojściu na dworzec trafiłem na małego busika, który po chwili odjechał, co dziwne w połowie pusty. Po 16 km wysiadłem w Bakhtapurze tuż przy starym mieście. Zanim jednak ruszyłem na zwiedzanie posiliłem się w miejscowej jadłodajni. Już tradycyjnie pochłonąłem chowmeni. Jakoś bardzo podpasowało mi to danie, którego różne wariacje można tam dostać prawie wszędzie. Już z pełnym brzuchem ruszyłem na starówkę.
Tri-Devi Temple |
poniedziałek, 2 lipca 2018
Kathmandu - szlakiem świątyń
Drugiego dnia w Kathmandu postanowiłem odwiedzić dwie największe
świątynie w mieście, hinduistyczną Pashupatinath i buddyjską Bouddha
Stupa. Ale najpierw czekała mnie jeszcze wyprawa na dworzec autobusowy,
żeby zorientować się co do dalszego etapu podróży. Niestety pech jest
taki, że wszystko to jest dość mocno rozrzucone. Świątynie są idealnie
na zachód od mojego hotelu, bliższa Paszupati jakieś 5 km, a dworzec o
2,5 km idealnie na północ. No ale co zrobić, przecież ich nie
poprzenoszę. Ruszyłem więc w pierwszej kolejności na dworzec. Niestety całą
noc lało, więc uliczki Thamelu znowu przypominają grzęzawisko. Na
szczęście dość szybko się z nich wydostałem i jedną z naprawdę głównych
ulic, tych z asfaltem zmierzałem na nowy dworzec. Po drodze w jakiejś
malutkiej knajpce za 3 zł zjadam pełen talerz pysznego chowmeni na
śniadanie. Upewniłem się u właściciela co do drogi (okazało się, że już w
sumie niedaleko), więc jest dobrze. Trafiłem bez problemu. Jednak na
dworcu panował typowo nepalski chaos, od razu obskoczyli mnie naganiacze,
każdy ciągnie człowieka do okienka firmy z którą ma układ i ciężko się
ich pozbyć. Tym razem jednak to w sumie było mi na rękę, bo chciałem tylko zorientować się w
cenach i godzinach odjazdów. Te są zbliżone, godziny nawet pasują, bo i
tak rano zdecydowałem, że zostanę dzień dłużej, gdyż inaczej nie dam rady
wszystkiego zobaczyć. Za to ceny są zdecydowanie wyższe, bo dwukrotnie
od tych na które liczyłem. Co więcej okazało się, że jeżdżą tam tylko
autobusy turystyczne, bo ze względu na odległość i czas (600 km, 16
godzin) publiczne nie kursują na tej trasie. No cóż, trzeba było powiedzieć trudno,
miałem tylko nadzieję, że przynajmniej będzie wygodnie. Teraz jednak musiałem z powrotem się dostać do centrum, a tam skręcić
na zachód do Paszupati. Po trzech kilometrach byłem już na prostej
drodze i nie miałem szansy czegoś pomylić wsiadłem więc w miejski autobusik,
żeby sobie zaoszczędzić czasu, a moim nogom pięciu kilometrów . Wysiadłem niedaleko kompleksu i poszedłem wąską uliczką mając po lewej park w
którym rosły potężne, dziwnie wyglądające iglaste drzewa. To chyba
cedry, albo świerki himalajskie, ale nie jestem tego pewien.
Na uliczce napotykam też stragan z owocami i dopisuje mi tu szczęście, bowiem ktoś akurat kupuje połowę dżakfruta, największego owocu świata. Owoc jest bardzo duży, więc ktoś bierze połowę, a sprzedawca mówi, że
mogę spróbować z tej drugiej połówki.
Cedr, świerk, czy jeszcze coś innego 😂? |
niedziela, 24 czerwca 2018
Kathmandu - Stupa Swayambunath i Durbar Square
Kolejnego dnia wstaję już w miarę wypoczęty i po tym jak w hostelu zjadam szybkie śniadanie ruszam w miasto. Na początek zaplanowałem odwiedzić Stupę Swayambunath i plac Durbar Square, coś więcej jeśli wystarczy mi czasu. Wydaje się to niewiele, ale Kathmandu jest rozległym
miastem, a ja zwiedzam jak zwykle głównie na piechotę, więc te 12-15 km,
które mam do przejścia bez jego znajomości (w Nepalu nie kupowałem karty, więc nie mogę korzystać z map internetowych w telefonie) na początek wydaje się
optymalne. Wyruszam więc wąskimi uliczkami spod mojego hotelu w kierunku
stupy. I już po kilkuset metrach, gdy docieram do jednej z większych
ulic Thamelu okazuje się, że Kathmandu będzie najtrudniejszym z
dotychczasowych miejscem do zwiedzania na mój sposób. Większość ulic
Thamelu, a jak się za chwilę okaże nie tylko, bo również pozostałych z
wyjątkiem tych najgłówniejszych, to zwykłe kamieniste gruntówki. Po
deszczu zamieniają się one w grząską i śliską, pełną dziur pułapkę. Da
się w miarę normalnie iść tylko tam, gdzie słońce podsuszyło grunt.
Na uliczkach Thamelu |
Z Saurahy do Kathmandu - droga przez mękę
Rano w dzień podróży do Kathmandu planowo odbyło się niestety tylko jedno.
Śniadanie. To właśnie przy nim dopadła mnie naprawdę zła wiadomość.
Autobus do Kathmandu nie pojedzie. Cała historia zaczęła się tak
naprawdę wczoraj, gdy na główną drogę do Kathmandu zeszło osuwisko i
droga została zablokowana. Autobus, który wyjechał wczoraj musiał
zawrócić. Dowiedzieliśmy się o tym, bo jechał nim młody Anglik, który mieszkał w tym
samym hotelu. A raczej mieszka, bo wrócił na kolejną noc. Osuwisko miało
być jednak do dzisiaj usunięte. Okazało się jednak, że albo było
większe niż przypuszczano, albo zeszło drugie, Raj nie był pewien, w
każdym razie prace miały trwać jeszcze co najmniej 15 godzin. I nie było
żadnej gwarancji, że tylko tyle, i że autobus jutro pojedzie. Wiadomość była po prostu fatalna, bo rezerwacja w Kathmandu była zrobiona, a mnie gonił
termin ważności wizy. Na śniadaniu po chwili zjawił się Sam, ten młody Anglik i też był mocno
podłamany informacją. Raj próbował nam wymyślić jakąś alternatywę, ale
nie było to proste. Na pierwszy ogień poszła taksówka, ale minimalna cena
przy dwóch osobach to 100 dolarów okrężną drogą. Bardzo drogo przy
naszych budżetach. Raj mówi, że można też spróbować pojechać lokalnym
autobusem tą samą okrężną drogą. Najpierw 70 km do Hetaudy, a potem drugim
stamtąd do Kathmandu. Problem jest jednak taki, że Raj nie jest pewien,
czy na tym drugim odcinku jeżdżą autobusy, bo on sam określa tą drogę
mianem szalonej. Jak się później okazało, było to mocne
niedopowiedzenie... Nie wiemy za bardzo co robić, ale jedno jest pewne,
jakoś trzeba jechać. Sam pisze jeszcze do chłopaka z Holandii, który
dzień wcześniej też został razem z nim zawrócony z drogi. I tu pojawiło
się światełko w tunelu, bo Holendrowi w jego hotelu udało się namierzyć
jeepa, który ma jechać do Kathmandu. Ponieważ w sumie ma jechać pięć
osób cena wynosi 25 dolarów od głowy. Nadal drogo, ale to jednak połowę
taniej niż taksówka. Nic lepszego nie wymyślimy, klepiemy więc ofertę.
Okazuje się, że w sumie jednak jedziemy w sześć osób plus kierowca.
Jedzie z nami jeszcze Kolumbijka, Pakistańczyk, nas trzech i Nepalczyk,
który jednak nie wiem, czy jest pasażerem, czy jakimś współwłaścicielem
tego jeepa, czy jeszcze coś innego, ale wydaje się z kierowcą znać
bardzo dobrze.Ma to swoje znaczenie, bo choć jeep jest przerobiony na 7
osób, to w sześć osób z bagażami jest dość ciasno. Do tego tylna kanapa
na którą trafiamy z Sammym jest kompletnie nie przystosowana do osób
naszego wzrostu. Ale trudno, najważniejsze, że jedziemy. Pierwsze 70 km
do Hetaudy minęło gładko i dość szybko. Do tego trochę wcześniej na
postoju Nepalczyk zamienił się ze mną miejscami, ale jak zobaczyłem nawet on
się tam zbyt komfortowo nie mieścił mimo, że jest o dwie głowy niższy ode
mnie. Byłem mu jednak wdzięczny, bo na normalnym tylnym siedzeniu jest
dużo wygodniej. Po minięciu Hetaudy tempo jazdy jednak spadło.
Wjechaliśmy na drogę, którą Raj określił mianem szalonej. I już wiem, że
opcja z dwoma autobusami była niemożliwa. Co najwyżej autobus plus
jeep. Droga jest bowiem tak wąska i składa się z tak ciasnych serpentyn,
że żaden autobus tamtędy by nie przejechał. Podobnie ciężarówka. To
pierwsza droga w Nepalu na której nie widzę, ani jednej. Tylko jeepy,
osobówki i motory. Nawierzchnia jest jednak o dziwo więcej niż w
porządku, więc po kolejnych 30 km i 3 godzinach docieramy całkiem gładko do najwyższego punktu na trasie, gdzie zatrzymujemy
się na jedzenie. W lokalnym barze zamawiamy coś ciepłego, bo chmury wiszą tak
nisko, że na górze jest całkiem chłodno. Nie mogło też zabraknąć małej świątynki.
Na postoju |
sobota, 23 czerwca 2018
Sauraha - od Bashanti do Shitakali
Kolejnego dnia po śniadaniu ruszam, żeby obejrzeć kolejną atrakcję, czyli kąpiel słoni. Codziennie na brzegu Rapti zbierają się prawie wszystkie słonie, które pracują w parku Chitwan. Oczywiście te z Saurahy. Na miejsce kąpieli podrzuca mnie dżipem jeden z chłopaków z hotelu, który z resztą zostaje ze mną, żeby mi zrobić zdjęcia. I zrobił to z własnej woli, bezinteresownie. Życzliwość tamtejszych ludzi jeszcze wielokrotnie mnie zadziwi 😀. Gdy dotarliśmy nad brzeg rzeki okazało się, że rytuał już się zaczął. Sadowię się więc na malutkiej trybunce (trzy ławeczki pod daszkiem) i podziwiam 10 olbrzymów (w trakcie dochodziły kolejne) moczących się przy brzegu. Niektóre leżą, niektóre stoją, w zależności od tego, która część ciała podlega akurat szorowaniu.
Główną jednak atrakcją jest możliwość dosiąścia słonia, tym razem już bez żadnych platform i "słoniowy prysznic" . Czekam jednak jeszcze, bo przede mną atrakcji tej doświadcza para
młodych Anglików. Jest sporo śmiechu na małej trybunie wśród kibiców,
gdy na koniec nie bardzo potrafią zsiąść i spadają jak ulęgałki do wody. Potem przychodzi już moja kolej. Wspinam się po ugiętej nodze na grzbiet i
zaczyna się zabawa. To naprawdę niesamowite uczucie czuć pod sobą tak
potężne zwierzę.
Kolejny do kąpieli 😀 |
czwartek, 14 czerwca 2018
Potrójne safari w Chitwanie
29.06.2017 - Park Narodowy Chitwan. Coś o czym długo marzyłem i bez wątpienia
jeden z najważniejszych punktów na trasie wyjazdu. Tym bardziej, że na
pewno nie będzie mi dane odwiedzić żadnego parku narodowego w Indiach, gdyż
praktycznie wszystkie są w tym okresie (czyli porze deszczowej) zamknięte dla zwiedzających.
Dzień wcześniej wykupiłem w sumie trzy safari. Spływ canoe rzeką Rapti
(ok. 1,5 h), połączony z trzygodzinnym marszem przez dżunglę (łączona
opcja jest tańsza) zaczynający się o 7,00, a od 16,00 safari na słoniu.
Wszystko jednego dnia, bo trzeba wykupić też bilet do parku, który jest
dosyć drogi (17$), a jest ważny tylko jeden dzień właśnie. I codziennie
trzeba kupować nowy jeśli ktoś chce rozłożyć atrakcje w czasie. Całość
zamyka się wysoką jak na mój budżet kwotą 60$, ale przyszłość pokaże, że
jest to warte każdej złotówki po wielokroć. Umówiłem się na szóstą rano
na śniadanie, a idąc spać miałem nadzieję, że pogoda tym razem nie
pokrzyżuje planów i tak jak sobie wymyśliłem jeszcze w Polsce uda się
jeszcze uciec przed monsunem, co nie do końca wyszło w Pokharze. I może
pomogła tu mantra do boga słońca Suryi w Khadżuraho, bo rano pogoda była
przepiękna, na niebie nie było prawie żadnej chmurki. W hotelu czekają już na mnie moi przewodnicy Maya i Sanir (to wersje
skrócone ich imion, które podają turystom, bo pełne są dla nas nie do
wymówienia ) i ruszamy na miejsce startu. Panorama jaka się rozciąga przed naszymi oczami jest piękna.
Jesteśmy sporo wcześniej, więc Maya
prowadzi mnie trochę w bok, jakieś trzysta metrów, gdzie do East Rapti,
której wody są żółte wpada czarna Small Rapti. Granica między nimi jest bardzo
wyraźna. Ale niespodziewanie , Maya chyba sam jest trochę w szoku, mamy
przed sobą dużo większą atrakcję. Na przeciwnym brzegu, jakieś 50
metrów od nas wyłania się mój pierwszy dziki nosorożec 😀. I dość beztrosko zaczyna się pluskać.
Rapti River |
W drodze do Parku Narodowego Chitwan
Pokhara żegna mnie deszczem, a właściwie strugami deszczu. Chciałem
wyjechać jak najwcześniej, ale wszystko się opóźnia, bo leje tak, że nie
sposób wyjść z hotelu. Na szczęście przed siódmą się uspokaja i 7,30
ląduję na dworcu skąd prawie natychmiast mam autobus do Parku Narodowego Chitwan.
Ruszamy bez problemów w liczącą 150 km trasę. Droga tym razem wiedzie
dość szeroką doliną i zdecydowanie bardziej po prostej, więc i jazda
jest szybsza. Niestety ciągle pada, więc nie ma jak podziwiać widoków za
oknem za bardzo z małymi wyjątkami gdy zwalniamy i da się na chwilę
otworzyć okno.
Ponieważ jednak takie chwile zdarzają się rzadko, to podziwiam głównie zdobiony sufit naszego autobusu 😀.
Po jakimś czasie zatrzymaliśmy się na trochę dłuższy przystanek na jedzenie i chociaż ciągle padało, to zaczynałem
nawet wierzyć, że te 5 godzin jazdy o których mówił wczoraj pan w kasie
jest realne.
Mimo deszczu ciągle jest na co popatrzeć |
Zdobienia zależą od fantazji kierowcy i w każdym autobusie są inne |
wtorek, 12 czerwca 2018
Pokhara - u podnóża Annapurny
Ostatni dzień w Pokharze rozpoczął się bardzo wcześnie, bowiem
poprzedniego dnia wieczorem ciągle się łudząc możliwą zmianą pogody
nastawiam budzik na 4,15, żeby ewentualnie mieć szansę zdążyć na wschód
słońca w Sarangkot (to najlepszy punkt widokowy na masyw Annapurny
położony około 10 km od Pokhary). O tej godzinie jest jeszcze ciemno,
ale bębnienie deszczu w dach nadbudówki dormitorium skutecznie mnie
moich złudzeń pozbawia. Ale OK, jeśli nie wschód słońca, to może później
się rozjaśni. Nastawiam więc drzemkę i mniej więcej co pół godziny
sprawdzam sytuację. Około 6,30 przestaje padać, więc wychodzę na dach
sprawdzić jak to wygląda. Widok nisko wiszących chmur nie nastraja zbyt
optymistycznie.
I gdy już zaczynałem tracić nadzieję, to w końcu około ósmej zostaję nagrodzony za brak luksusu w dormitorium. Gdybym co chwila nie wychodził na dach nigdy bym tego nie zobaczył. A tutaj przez okienko w chmurach wyłonił mi się szczyt Maćchapućchre (6993 m), najświętszej
góry w Nepalu. Świętej do tego stopnia, że chociaż Nepal czerpie ogromną
część dochodów z turystyki, a szczyt nie jest ośmiotysięcznikiem, to
żadna wyprawa nigdy nie dostanie zgody na jego zdobywanie. Zdjęcie niestety nie jest zbyt dobre, bo nie miałem teleobiektywu, ale
w rzeczywistości widok był super.
Chmury nad Pokharą |
Maćchapućchre |
wtorek, 29 maja 2018
Pokhara - nad jeziorem Fewa
Kolejny dzień nie zaczął się najlepiej ponieważ dzień wieczorem dzień wcześniej okazało się, że ładowarka do tableta na którym starałem się pisać bezpośrednie relacje całkowicie odmówiła posłuszeństwa. Gdyby to byłaby końcówka wyjazdu pewnie bym odpuścił temat, ale byłem raczej na początku, więc zamiast zwiedzać udałem się na poszukiwania jakiegoś sklepu lub serwisu komputerowego. Po około godzinie krążenia po okolicy udało mi się takowy znaleźć. Po sprawdzeniu okazało się, że
faktycznie uszkodzeniu uległ kabelek przy cinchu. Pan spróbował to
naprawić i choć po wymianie końcówki teoretycznie ładowarka działała to
tablet dalej nie współpracował. Wypróbowaliśmy więc wszystkie
alternatywne ładowarki, które pan miał na składzie i niestety tutaj też
spotkała nas porażka. Choć teoretycznie połowa z nich powinna pasować.
Stało się jasne, że nie tylko w ładowarce tkwi problem. Po kolejnej
diagnostyce okazało się, że uszkodzeniu uległo też gniazdo ładowania. To
wydawało się gwoździem do trumny, bo to rzecz nie do naprawy. Pan
jednak poradził mi spróbować jeszcze w innym serwisie, gdzie zajmują się
głownie tabletami, więc może wymyślą jakiś cud. A sam mimo, ze poświęcił mi godzinę czasu odmówił przyjęcia jakiejkolwiek zapłaty 😀. Naprawdę życzliwość tamtejszych ludzi bardzo często była zadziwiająca.
Niestety wskazówki co do lokalizacji owego innego serwisu dostałem dość ogólne, więc straciłem około półtorej godziny na odnalezienie go. Tutaj diagnoza uszkodzeń została niestety potwierdzona. Na szczęście okazało się, że można obejść ten problem ładując baterię za pomocą odpowiedniego zestawu (nie było takiego w pierwszym punkcie)) przez gniazdo usb, co trwa co prawda dużo dłużej, ale jednak działa. Więc ulga . Kupiłem co było potrzebne, wróciłem do hotelu podłączyć wszystko i... Zonk. Nie działa chociaż w punkcie działało. Adapter który dostałem mimo, że fabrycznie nowy okazał się być zepsuty. Więc w tył zwrot i marsz z powrotem. Tym razem jednak sprawdziłem na trzech urządzeniach, czy sztuka, którą dostałem działa. Działała więc w porządku. Kolejny w tył zwrot i kierunek hotel. I nareszcie sukces, bateria się ładuje . Znaczy ładowała się przez 15 minut, bowiem wyłączyli prąd... Tu już miałem dość, zostawiłem wszystko na łasce losu i poszedłem zwiedzać. Chociaż właściwie, to najpierw jeszcze przeniosłem się z mojego pokoju deluxe do dormitorium. W dormitorium nie było co prawda telewizora i prywatnej łazienki, za to były z niego wspaniałe widoki, bo mieściło się w nadbudówce na dachu. Miało to swoje znaczenie następnego dnia. Dzisiaj jednak w końcu mogłem pomaszerować w miasto. W końcu, bo z tego wszystkiego zrobiło się dość późno, gdy wychodziłem minęło już południe. Pierwsze kroki skierowałem nad jezioro Fewa, aby zobaczyć jak się prezentuje za dnia. Jezioro nie jest zbyt duże, ale w otoczeniu gór prezentuje się naprawdę pięknie. Mi niestety mocno nie sprzyjała pogoda, czyli wiszące nisko nad górami chmury, bo gdy ich nie ma widok jest nie tylko piękny, ale wręcz oszałamiający. W tafli jeziora odbija się wtedy cały masyw Annapurny, górujący nad Pokharą. Widziałem to na zdjęciach, które wszędzie tam można kupić, a jeśli chcecie zobaczyć jak to wygląda wpiszcie sobie w googla "view from Phewa Lake for Annapurna" lub podobnie. Uwierzcie, naprawdę warto! Problemów z pogodą niestety obawiałem się już wcześniej, bowiem już przed wyjazdem wiedziałem, że w tym okresie zaczyna się tam pora deszczowa. Nie miałem jednak na to żadnego wpływu, więc pozostało się tylko z tym pogodzić 😂. Nad jezioro dotarłem w tym samym miejscu, które dzień wcześniej odwiedziłem wieczorem, czyli przy początku deptaku. Znajduje się tam też kasa, gdzie można wynająć łódki na rejsy po jeziorze. Jest kilka różnych opcji do wyboru. Jest też pomost z którego najlepiej podziwiać widoki, bo nic ich nie przesłania.
Niestety wskazówki co do lokalizacji owego innego serwisu dostałem dość ogólne, więc straciłem około półtorej godziny na odnalezienie go. Tutaj diagnoza uszkodzeń została niestety potwierdzona. Na szczęście okazało się, że można obejść ten problem ładując baterię za pomocą odpowiedniego zestawu (nie było takiego w pierwszym punkcie)) przez gniazdo usb, co trwa co prawda dużo dłużej, ale jednak działa. Więc ulga . Kupiłem co było potrzebne, wróciłem do hotelu podłączyć wszystko i... Zonk. Nie działa chociaż w punkcie działało. Adapter który dostałem mimo, że fabrycznie nowy okazał się być zepsuty. Więc w tył zwrot i marsz z powrotem. Tym razem jednak sprawdziłem na trzech urządzeniach, czy sztuka, którą dostałem działa. Działała więc w porządku. Kolejny w tył zwrot i kierunek hotel. I nareszcie sukces, bateria się ładuje . Znaczy ładowała się przez 15 minut, bowiem wyłączyli prąd... Tu już miałem dość, zostawiłem wszystko na łasce losu i poszedłem zwiedzać. Chociaż właściwie, to najpierw jeszcze przeniosłem się z mojego pokoju deluxe do dormitorium. W dormitorium nie było co prawda telewizora i prywatnej łazienki, za to były z niego wspaniałe widoki, bo mieściło się w nadbudówce na dachu. Miało to swoje znaczenie następnego dnia. Dzisiaj jednak w końcu mogłem pomaszerować w miasto. W końcu, bo z tego wszystkiego zrobiło się dość późno, gdy wychodziłem minęło już południe. Pierwsze kroki skierowałem nad jezioro Fewa, aby zobaczyć jak się prezentuje za dnia. Jezioro nie jest zbyt duże, ale w otoczeniu gór prezentuje się naprawdę pięknie. Mi niestety mocno nie sprzyjała pogoda, czyli wiszące nisko nad górami chmury, bo gdy ich nie ma widok jest nie tylko piękny, ale wręcz oszałamiający. W tafli jeziora odbija się wtedy cały masyw Annapurny, górujący nad Pokharą. Widziałem to na zdjęciach, które wszędzie tam można kupić, a jeśli chcecie zobaczyć jak to wygląda wpiszcie sobie w googla "view from Phewa Lake for Annapurna" lub podobnie. Uwierzcie, naprawdę warto! Problemów z pogodą niestety obawiałem się już wcześniej, bowiem już przed wyjazdem wiedziałem, że w tym okresie zaczyna się tam pora deszczowa. Nie miałem jednak na to żadnego wpływu, więc pozostało się tylko z tym pogodzić 😂. Nad jezioro dotarłem w tym samym miejscu, które dzień wcześniej odwiedziłem wieczorem, czyli przy początku deptaku. Znajduje się tam też kasa, gdzie można wynająć łódki na rejsy po jeziorze. Jest kilka różnych opcji do wyboru. Jest też pomost z którego najlepiej podziwiać widoki, bo nic ich nie przesłania.
Kasa wynajmu łódek |
Pomost z którego wyrusza się na rejsy |
Widok na Stupę Pokoju (można tam dopłynąć łódką i podejść na szczyt) |
Ogólny widok na jezioro (za chmurami kryje się szczyt Dhalaugiri) |
poniedziałek, 28 maja 2018
Z Tansenu do Pokhary
Kolejnego dnia, aby wyruszyć z Tansenu do Pokhary wstaję bladym świtem, bo jedyny bezpośredni autobus planowo odjeżdża o 6,15. Na szczęście z hotelu na dworzec jest dosłownie kilka kroków, więc nauczony wcześniejszymi doświadczeniami zjawiam się na nim pół godziny wcześniej. A tam praktycznie natychmiast zostaję przechwycony przez "menagera" mojego autobusu. Menago zajmuje
się zbieraniem kasy za przejazd, naganianiem klientów, często pół drogi
wisząc w otwartych drzwiach i wykrzykując cel podróży i pewnie paroma
innymi rzeczami. Tu jednak jesteśmy jeszcze na parkingu, więc w ramach
pomocy nad głowami innych kupuje mi bilet w kasie, bo przecież nie mogę
stać w kolejce . Bilet jest całkiem ładny, aż się zdziwiłem, jak się jednak później
okaże niekoniecznie jest to lepsza forma płatności od wręczenia mu żywej
gotówki.
Autobus też już stał i nawet w miarę szybko się zapełnił, więc po krótkim oczekiwaniu ruszyliśmy w drogę. Sam autobus jak na warunki nepalskie nie wyglądał najgorzej, więc miałem nadzieję, że 130 km drogi pokonamy planowo, czyli w 6-7 godzin 😂. A przypominam, że to jedna z głównych dróg w kraju.
Bilet otrzymany w kasie |
czwartek, 10 maja 2018
Tansen - pierwszy przystanek w nowym kraju
Świątynia Amar Narajana |
Subskrybuj:
Posty (Atom)