Indie, Nepal

poniedziałek, 2 lipca 2018

Kathmandu - szlakiem świątyń

Drugiego dnia w Kathmandu postanowiłem odwiedzić dwie największe świątynie w mieście, hinduistyczną Pashupatinath i buddyjską Bouddha Stupa. Ale najpierw czekała mnie jeszcze wyprawa na dworzec autobusowy, żeby zorientować się co do dalszego etapu podróży. Niestety pech jest taki, że wszystko to jest dość mocno rozrzucone. Świątynie są idealnie na zachód od mojego hotelu, bliższa Paszupati jakieś 5 km, a dworzec o 2,5 km idealnie na północ. No ale co zrobić, przecież ich nie poprzenoszę. Ruszyłem więc w pierwszej kolejności na dworzec. Niestety całą noc lało, więc uliczki Thamelu znowu przypominają grzęzawisko. Na szczęście dość szybko się z nich wydostałem i jedną z naprawdę głównych ulic, tych z asfaltem zmierzałem na nowy dworzec. Po drodze w jakiejś malutkiej knajpce za 3 zł zjadam pełen talerz pysznego chowmeni na śniadanie. Upewniłem się u właściciela co do drogi (okazało się, że już w sumie niedaleko), więc jest dobrze. Trafiłem bez problemu. Jednak na dworcu panował typowo nepalski chaos, od razu obskoczyli mnie naganiacze, każdy ciągnie człowieka do okienka firmy z którą ma układ i ciężko się ich pozbyć. Tym razem jednak to w sumie było mi na rękę, bo chciałem tylko zorientować się w cenach i godzinach odjazdów. Te są zbliżone, godziny nawet pasują, bo i tak rano zdecydowałem, że zostanę dzień dłużej, gdyż inaczej nie dam rady wszystkiego zobaczyć. Za to ceny są zdecydowanie wyższe, bo dwukrotnie od tych na które liczyłem. Co więcej okazało się, że jeżdżą tam tylko autobusy turystyczne, bo ze względu na odległość i czas (600 km, 16 godzin) publiczne nie kursują na tej trasie. No cóż, trzeba było powiedzieć trudno, miałem tylko nadzieję, że przynajmniej będzie wygodnie. Teraz jednak musiałem z powrotem się dostać do centrum, a tam skręcić na zachód do Paszupati. Po trzech kilometrach byłem już na prostej drodze i nie miałem szansy czegoś pomylić wsiadłem więc w miejski autobusik, żeby sobie zaoszczędzić czasu, a moim nogom pięciu kilometrów . Wysiadłem niedaleko kompleksu i poszedłem wąską uliczką mając po lewej park w którym rosły potężne, dziwnie wyglądające iglaste drzewa. To chyba cedry, albo świerki himalajskie, ale nie jestem tego pewien.

Cedr, świerk, czy jeszcze coś innego 😂?
 Na uliczce napotykam też stragan z owocami i dopisuje mi tu szczęście, bowiem ktoś akurat kupuje połowę dżakfruta, największego owocu świata. Owoc jest bardzo duży, więc ktoś bierze połowę, a sprzedawca mówi, że mogę spróbować z tej drugiej połówki.
Otoczka pestki jest lekko maślana, słodka, o charakterystycznym delikatnym posmaku, którego nie podejmuję się opisać i bardzo klejąca. Rzeczywiście bardzo dobre, ale w mojej prywatnej hierarchii liczi stoi zdecydowanie wyżej. Początkowo myślałem, że to owoce duriana, ale nie pasował brak brzydkiego zapachu. No i ludzie wyprowadzili mnie z błędu.

Dżakfruty na straganie
 Po chwilowej przerwie konsumpcyjnej doszedłem do kompleksu. A tam niestety kolejny raz zderzyłem się z absurdalną i zaporową jak na Nepal ceną około 40 zł. Kompleks owszem jest piękny, ale maksimum na godzinę zwiedzania, do tego sama świątynia jest zamknięta dla zwiedzających. Powiedziałem, że się zastanowię i trochę zacząłem kombinować jak tu porobić zdjęcia bez konieczności wchodzenia na teren, bo czytałem, że jest taka możliwość... W tym momencie szturchnął mnie jakiś Nepalczyk i powiedział, że on wie, że te bilety są strasznie drogie, ale jak obejdę kompleks z drugiej strony, to wejdę tamtędy za darmo. Poszedłem za jego radą i faktycznie. Jest tam też niby kasa, ale zamknięta i nikt jej nie pilnuje.

Brama wejściowa do kompleksu Pashupatinath (ta darmowa)
 Poszedłem więc spokojnie brzegiem rzeki Baghmati do miejsca, gdzie po drugiej stronie płoną pogrzebowe stosy. Bo kompleks Paszupati, to takie małe nepalskie Varanasi. Przyjeżdżają tu ludzie z całego Nepalu, aby pochować zmarłych, ponieważ Baghmati jest traktowana jak Ganges. Rozsypanie prochów w jej nurtach przerywa cykl reinkarnacji w który wierzą hinduiści. Kawałek dalej z mostków nad rzeką można również dokładnie obserwować cały ceremoniał przygotowań.

Stosy pogrzebowe

Przygotowania do pogrzebu
 Reszta kompleksu też jest ciekawa, pełna małych świątynek i stup. Często też napotykam sadhu, świętych mężów i sprzedawców kokosów, które są składane w ofierze. Główna świątynie na drugim brzegu ze swoim złoconym dachem prezentuje się imponująco. Robię kilka , okazuje się jednak, że żeby podejść pod samą świątynię bilet jest jednak konieczny, bo jest osobne wygrodzone przejście, a porządku i biletów pilnują żołnierze. Zaparłem się jednak, że nie zapłacę i rezygnuję.

Jedna z mniejszych świątyń

Stupy przy świątynnych schodach

Kolejna świątynia

Sadhu i sprzedawca ofiarnych kokosów

Główna świątynia Śiwy (ta ze złotym dachem)
Zrobiło się już trochę późno, a ja mam jeszcze spory kawałek, bo kolejne 3 km do stupy. Tym razem całkowicie na piechotę, główną na szczęście ulicą, przy której napotykam mniejsze, ale równie piękne świątynie i stupy.

Jedna z przydrożnych świątynek
 Pod tym względem Kathmandu może śmiało konkurować z Varanasi, jest ich niesamowita ilość. Przekonuję się też, że chodzenie po Kathmandu gdy jest sucho również nie należy do przyjemności. Żółta glinka, która jeszcze rano była błotem, tam gdzie operowało słońce wyschła i jest teraz wzbijana przez samochody w postaci ogromnych tumanów pyłu. Co ciekawe, wielu Nepalczyków nosi maski, od takich zwykłych chirurgicznych, po ozdobne materiałowe i można by odnieść wrażenie, że to z powodu tego zapylenia właśnie. Ale okazuje się, że nie. Gdy jeszcze w Chitwanie o to zapytałem, okazało się, że to po prostu taka moda 😂. Jako, że jednak pogoda w stolicy Nepalu mnie nie rozpieszczała, to i tym razem, gdy zostało mi jakieś 10 minut do celu rozpętała się ulewa. Na szczęście złapała mnie tuż obok knajpki, gdzie korzystając z przymusowej przerwy pochłonąłem na obiad pyszne momo z bawolim mięskiem . Po godzinie trochę się rozpogodziło, więc się zebrałem i pobrnąłem dalej, teraz już z powrotem w błocie. W końcu dotarłem do bramy wejściowej, która prowadzi prosto z głównej ulicy, niczym specjalnym się nie wyróżnia i łatwo ją przeoczyć.

Brama wejściowa (od strony stupy)
 To chyba z resztą cecha charakterystyczna połowy zabytków w Nepalu. Tym razem cena jest normalna, 250 rupii, więc płacę, choć chyba niepotrzebnie, bo nikt tych biletów absolutnie nigdzie nie sprawdza. Stupa jest ogromna, największa w całej Azji, ale jednocześnie tak ukryta na swoim placu między budynkami, że z głównej ulicy wcale jej nie widać. Na potrójnej podstawie wznosi się biała ogromna kopuła, a ze złotej wieży na jej szczycie we wszystkie cztery strony świata wpatrują się oczy Buddy. Przy wejściu znajduje się ogromny dzwon, gdzie przyczepia się do mnie na chwilę jakiś psi przyjaciel, a już na terenie samej stupy w malutkiej kapliczce są dwa wielkie, wyższe sporo ode mnie młynki modlitewne.

Bouddha Stupa
Złota iglica
Dzwon przed wejściem

Młynek modlitewny
Obchodzę stupę kilkukrotnie, podziwiając też architekturę samego placu na którym stoi, bo jest przepiękna. Równie ciekawi są ludzie, którzy tam się przewijają.

Stupę można też podziwiać z tarasów okolicznych domów na których są restauracje

Grupa buddyjskich mnichów
Plac wokół stupy

Jeden z domów
Restauracje są też na dachach
Czas jednak było wracać. Tym razem odmówiłem już brodzenia w błocie, a znając już trochę topografię miasta złapałem autobus do centrum.


Ulice po deszczu


Już w autobusie
 Grzęźnie on co prawda w korku, ale przynajmniej jest sucho i do hotelu docieram w miarę spokojnie nie licząc ostatnich kilkuset metrów już na Tamelu. Nie dość, że trzeba uważać na błoto, to i na zaczepiających cię ze wszystkich stron sprzedawców, w tym też tych pokątnych, ale najbardziej namolnych  - trawki i haszyszu . No ale takie to uroki turystycznych dzielnic.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz