Drugiego dnia w Kathmandu postanowiłem odwiedzić dwie największe
świątynie w mieście, hinduistyczną Pashupatinath i buddyjską Bouddha
Stupa. Ale najpierw czekała mnie jeszcze wyprawa na dworzec autobusowy,
żeby zorientować się co do dalszego etapu podróży. Niestety pech jest
taki, że wszystko to jest dość mocno rozrzucone. Świątynie są idealnie
na zachód od mojego hotelu, bliższa Paszupati jakieś 5 km, a dworzec o
2,5 km idealnie na północ. No ale co zrobić, przecież ich nie
poprzenoszę. Ruszyłem więc w pierwszej kolejności na dworzec. Niestety całą
noc lało, więc uliczki Thamelu znowu przypominają grzęzawisko. Na
szczęście dość szybko się z nich wydostałem i jedną z naprawdę głównych
ulic, tych z asfaltem zmierzałem na nowy dworzec. Po drodze w jakiejś
malutkiej knajpce za 3 zł zjadam pełen talerz pysznego chowmeni na
śniadanie. Upewniłem się u właściciela co do drogi (okazało się, że już w
sumie niedaleko), więc jest dobrze. Trafiłem bez problemu. Jednak na
dworcu panował typowo nepalski chaos, od razu obskoczyli mnie naganiacze,
każdy ciągnie człowieka do okienka firmy z którą ma układ i ciężko się
ich pozbyć. Tym razem jednak to w sumie było mi na rękę, bo chciałem tylko zorientować się w
cenach i godzinach odjazdów. Te są zbliżone, godziny nawet pasują, bo i
tak rano zdecydowałem, że zostanę dzień dłużej, gdyż inaczej nie dam rady
wszystkiego zobaczyć. Za to ceny są zdecydowanie wyższe, bo dwukrotnie
od tych na które liczyłem. Co więcej okazało się, że jeżdżą tam tylko
autobusy turystyczne, bo ze względu na odległość i czas (600 km, 16
godzin) publiczne nie kursują na tej trasie. No cóż, trzeba było powiedzieć trudno,
miałem tylko nadzieję, że przynajmniej będzie wygodnie
. Teraz jednak musiałem z powrotem się dostać do centrum, a tam skręcić
na zachód do Paszupati. Po trzech kilometrach byłem już na prostej
drodze i nie miałem szansy czegoś pomylić wsiadłem więc w miejski autobusik,
żeby sobie zaoszczędzić czasu, a moim nogom pięciu kilometrów
. Wysiadłem niedaleko kompleksu i poszedłem wąską uliczką mając po lewej park w
którym rosły potężne, dziwnie wyglądające iglaste drzewa. To chyba
cedry, albo świerki himalajskie, ale nie jestem tego pewien.
|
Cedr, świerk, czy jeszcze coś innego 😂? |
Na uliczce napotykam też stragan z owocami i dopisuje mi tu szczęście, bowiem ktoś akurat kupuje połowę dżakfruta, największego owocu świata. Owoc jest bardzo duży, więc ktoś bierze połowę, a sprzedawca mówi, że
mogę spróbować z tej drugiej połówki.
Otoczka pestki jest lekko maślana,
słodka, o charakterystycznym delikatnym posmaku, którego nie podejmuję
się opisać i bardzo klejąca. Rzeczywiście bardzo dobre, ale w mojej
prywatnej hierarchii liczi stoi zdecydowanie wyżej. Początkowo myślałem, że to owoce duriana, ale nie pasował brak brzydkiego zapachu. No i ludzie wyprowadzili mnie z błędu.
|
Dżakfruty na straganie |
Po chwilowej przerwie konsumpcyjnej doszedłem do kompleksu. A tam
niestety kolejny raz zderzyłem się z absurdalną i zaporową jak na Nepal
ceną około 40 zł. Kompleks owszem jest piękny, ale maksimum na godzinę
zwiedzania, do tego sama świątynia jest zamknięta dla zwiedzających. Powiedziałem, że się zastanowię i trochę zacząłem kombinować jak tu porobić
zdjęcia bez konieczności wchodzenia na teren, bo czytałem, że jest taka
możliwość... W tym momencie szturchnął mnie jakiś Nepalczyk i powiedział, że on wie, że te
bilety są strasznie drogie, ale jak obejdę kompleks z drugiej strony, to
wejdę tamtędy za darmo. Poszedłem za jego radą i faktycznie. Jest tam też
niby kasa, ale zamknięta i nikt jej nie pilnuje.
|
Brama wejściowa do kompleksu Pashupatinath (ta darmowa) |
Poszedłem więc spokojnie brzegiem rzeki Baghmati do miejsca, gdzie po drugiej
stronie płoną pogrzebowe stosy. Bo kompleks Paszupati, to takie
małe nepalskie Varanasi. Przyjeżdżają tu ludzie z całego Nepalu, aby pochować zmarłych, ponieważ Baghmati jest traktowana jak Ganges. Rozsypanie prochów w jej nurtach przerywa cykl reinkarnacji w który wierzą hinduiści. Kawałek dalej z mostków nad rzeką można również
dokładnie obserwować cały ceremoniał przygotowań.
|
Stosy pogrzebowe |
|
Przygotowania do pogrzebu |
Reszta kompleksu też jest ciekawa, pełna małych świątynek i stup. Często też napotykam sadhu, świętych mężów i sprzedawców kokosów, które są składane w ofierze. Główna świątynie na drugim brzegu ze swoim złoconym dachem
prezentuje się imponująco. Robię kilka , okazuje
się jednak, że żeby podejść pod samą świątynię bilet jest jednak
konieczny, bo jest osobne wygrodzone przejście, a porządku i biletów
pilnują żołnierze. Zaparłem się jednak, że nie zapłacę i rezygnuję.
|
Jedna z mniejszych świątyń |
|
Stupy przy świątynnych schodach |
|
Kolejna świątynia |
|
Sadhu i sprzedawca ofiarnych kokosów |
|
Główna świątynia Śiwy (ta ze złotym dachem) |
Zrobiło się już trochę późno, a ja mam jeszcze spory kawałek, bo kolejne 3
km do stupy. Tym razem całkowicie na piechotę, główną na szczęście
ulicą, przy której napotykam mniejsze, ale równie piękne świątynie i
stupy.
|
Jedna z przydrożnych świątynek |
Pod tym względem Kathmandu może śmiało konkurować z Varanasi,
jest ich niesamowita ilość. Przekonuję się też, że chodzenie po
Kathmandu gdy jest sucho również nie należy do przyjemności. Żółta
glinka, która jeszcze rano była błotem, tam gdzie operowało słońce
wyschła i jest teraz wzbijana przez samochody w postaci ogromnych
tumanów pyłu. Co ciekawe, wielu Nepalczyków nosi maski, od takich
zwykłych chirurgicznych, po ozdobne materiałowe i można by odnieść
wrażenie, że to z powodu tego zapylenia właśnie. Ale okazuje się, że
nie. Gdy jeszcze w Chitwanie o to zapytałem, okazało się, że to po prostu
taka moda 😂. Jako, że jednak pogoda w stolicy Nepalu mnie nie rozpieszczała, to i tym
razem, gdy zostało mi jakieś 10 minut do celu rozpętała się ulewa. Na
szczęście złapała mnie tuż obok knajpki, gdzie korzystając z przymusowej
przerwy pochłonąłem na obiad pyszne momo z bawolim mięskiem
. Po godzinie trochę się rozpogodziło, więc się zebrałem i pobrnąłem dalej,
teraz już z powrotem w błocie. W końcu dotarłem do bramy wejściowej,
która prowadzi prosto z głównej ulicy, niczym specjalnym się nie
wyróżnia i łatwo ją przeoczyć.
|
Brama wejściowa (od strony stupy) |
To chyba z resztą cecha charakterystyczna
połowy zabytków w Nepalu. Tym razem cena jest normalna, 250 rupii, więc
płacę, choć chyba niepotrzebnie, bo nikt tych biletów absolutnie
nigdzie nie sprawdza. Stupa jest ogromna, największa w całej Azji, ale jednocześnie
tak ukryta na swoim placu między budynkami, że z głównej ulicy wcale
jej nie widać. Na potrójnej podstawie wznosi się biała ogromna kopuła, a
ze złotej wieży na jej szczycie we wszystkie cztery strony świata
wpatrują się oczy Buddy. Przy wejściu znajduje się ogromny dzwon, gdzie
przyczepia się do mnie na chwilę jakiś psi przyjaciel, a już na terenie
samej stupy w malutkiej kapliczce są dwa wielkie, wyższe sporo ode mnie
młynki modlitewne.
|
Bouddha
Stupa |
|
Złota iglica |
|
Dzwon przed wejściem |
|
Młynek modlitewny |
Obchodzę stupę kilkukrotnie, podziwiając też architekturę samego placu na którym stoi, bo jest przepiękna. Równie ciekawi są ludzie, którzy tam się przewijają.
|
Stupę można też podziwiać z tarasów okolicznych domów na których są restauracje |
|
Grupa buddyjskich mnichów |
|
Plac wokół stupy |
|
Jeden z domów |
|
Restauracje są też na dachach |
Czas jednak było wracać. Tym razem odmówiłem już brodzenia w błocie, a znając
już trochę topografię miasta złapałem autobus do centrum.
|
Ulice po deszczu |
|
Już w autobusie |
Grzęźnie on co
prawda w korku, ale przynajmniej jest sucho i do hotelu docieram w miarę
spokojnie nie licząc ostatnich kilkuset metrów już na Tamelu. Nie dość,
że trzeba uważać na błoto, to i na zaczepiających cię ze wszystkich
stron sprzedawców, w tym też tych pokątnych, ale najbardziej namolnych -
trawki i haszyszu
. No ale takie to uroki turystycznych dzielnic.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz