Indie, Nepal

wtorek, 29 maja 2018

Pokhara - nad jeziorem Fewa

Kolejny dzień nie zaczął się najlepiej ponieważ dzień wieczorem dzień wcześniej okazało się, że ładowarka do tableta na którym starałem się pisać bezpośrednie relacje całkowicie odmówiła posłuszeństwa. Gdyby to byłaby końcówka wyjazdu pewnie bym odpuścił temat, ale byłem raczej na początku, więc zamiast zwiedzać udałem się na poszukiwania jakiegoś sklepu lub serwisu komputerowego. Po około godzinie krążenia po okolicy udało mi się takowy znaleźć. Po sprawdzeniu okazało się, że faktycznie uszkodzeniu uległ kabelek przy cinchu. Pan spróbował to naprawić i choć po wymianie końcówki teoretycznie ładowarka działała to tablet dalej nie współpracował. Wypróbowaliśmy więc wszystkie alternatywne ładowarki, które pan miał na składzie i niestety tutaj też spotkała nas porażka. Choć teoretycznie połowa z nich powinna pasować. Stało się jasne, że nie tylko w ładowarce tkwi problem. Po kolejnej diagnostyce okazało się, że uszkodzeniu uległo też gniazdo ładowania. To wydawało się gwoździem do trumny, bo to rzecz nie do naprawy. Pan jednak poradził mi spróbować jeszcze w innym serwisie, gdzie zajmują się głownie tabletami, więc może wymyślą jakiś cud. A sam mimo, ze poświęcił mi godzinę czasu odmówił przyjęcia jakiejkolwiek zapłaty 😀. Naprawdę życzliwość tamtejszych ludzi bardzo często była zadziwiająca.
Niestety wskazówki co do lokalizacji owego innego serwisu dostałem dość ogólne, więc straciłem około półtorej godziny na odnalezienie go. Tutaj diagnoza uszkodzeń została niestety potwierdzona. Na szczęście okazało się, że można obejść ten problem ładując baterię za pomocą odpowiedniego zestawu (nie było takiego w pierwszym punkcie)) przez gniazdo usb, co trwa co prawda dużo dłużej, ale jednak działa. Więc ulga . Kupiłem co było potrzebne, wróciłem do hotelu podłączyć wszystko i... Zonk. Nie działa chociaż w punkcie działało. Adapter który dostałem mimo, że fabrycznie nowy okazał się być zepsuty. Więc w tył zwrot i marsz z powrotem. Tym razem jednak sprawdziłem na trzech urządzeniach, czy sztuka, którą dostałem działa. Działała więc w porządku. Kolejny w tył zwrot i kierunek hotel. I nareszcie sukces, bateria się ładuje . Znaczy ładowała się przez 15 minut, bowiem wyłączyli prąd... Tu już miałem dość, zostawiłem wszystko na łasce losu i poszedłem zwiedzać. Chociaż właściwie, to najpierw jeszcze przeniosłem się z mojego pokoju deluxe do dormitorium. W dormitorium nie było co prawda telewizora i prywatnej łazienki, za to były z niego wspaniałe widoki, bo mieściło się w nadbudówce na dachu. Miało to swoje znaczenie następnego dnia. Dzisiaj jednak w końcu mogłem pomaszerować w miasto.  W końcu, bo z tego wszystkiego zrobiło się dość późno, gdy wychodziłem minęło już południe. Pierwsze kroki skierowałem nad jezioro Fewa, aby zobaczyć jak się prezentuje za dnia. Jezioro nie jest zbyt duże, ale w otoczeniu gór prezentuje się naprawdę pięknie. Mi niestety mocno nie sprzyjała pogoda, czyli wiszące nisko nad górami chmury, bo gdy ich nie ma widok jest nie tylko piękny, ale wręcz oszałamiający. W tafli jeziora odbija się wtedy cały masyw Annapurny, górujący nad Pokharą. Widziałem to na zdjęciach, które wszędzie tam można kupić, a jeśli chcecie zobaczyć jak to wygląda wpiszcie sobie w googla "view from Phewa Lake for Annapurna" lub podobnie. Uwierzcie, naprawdę warto! Problemów z pogodą niestety obawiałem się już wcześniej, bowiem już przed wyjazdem wiedziałem, że w tym okresie zaczyna się tam pora deszczowa. Nie miałem jednak na to żadnego wpływu, więc pozostało się tylko z tym pogodzić 😂. Nad jezioro dotarłem w tym samym miejscu, które dzień wcześniej odwiedziłem wieczorem, czyli przy początku deptaku. Znajduje się tam też kasa, gdzie można wynająć łódki na rejsy po jeziorze. Jest kilka różnych opcji do wyboru. Jest też pomost z którego najlepiej podziwiać widoki, bo nic ich nie przesłania.


Kasa wynajmu łódek
Pomost z którego wyrusza się na rejsy
Widok na Stupę Pokoju (można tam dopłynąć łódką i podejść na szczyt)
Ogólny widok na jezioro (za chmurami kryje się szczyt Dhalaugiri)

poniedziałek, 28 maja 2018

Z Tansenu do Pokhary

Kolejnego dnia, aby wyruszyć z Tansenu do Pokhary wstaję bladym świtem, bo jedyny bezpośredni autobus planowo odjeżdża o 6,15. Na szczęście z hotelu na dworzec jest dosłownie kilka kroków, więc nauczony wcześniejszymi doświadczeniami zjawiam się na nim pół godziny wcześniej. A tam praktycznie natychmiast zostaję przechwycony przez "menagera" mojego autobusu. Menago zajmuje się zbieraniem kasy za przejazd, naganianiem klientów, często pół drogi wisząc w otwartych drzwiach i wykrzykując cel podróży i pewnie paroma innymi rzeczami. Tu jednak jesteśmy jeszcze na parkingu, więc w ramach pomocy nad głowami innych kupuje mi bilet w kasie, bo przecież nie mogę stać w kolejce . Bilet jest całkiem ładny, aż się zdziwiłem, jak się jednak później okaże niekoniecznie jest to lepsza forma płatności od wręczenia mu żywej gotówki.

Bilet otrzymany w kasie
 Autobus też już stał i nawet w miarę szybko się zapełnił, więc po krótkim oczekiwaniu ruszyliśmy w drogę. Sam autobus jak na warunki nepalskie nie wyglądał najgorzej, więc miałem nadzieję, że 130 km drogi pokonamy planowo, czyli w 6-7 godzin 😂. A przypominam, że to jedna z głównych dróg w kraju.

czwartek, 10 maja 2018

Tansen - pierwszy przystanek w nowym kraju


Po krótkim odpoczynku ruszyłem na zwiedzanie Tansenu, urokliwego, małego miasteczka położonego w dystrykcie Palpa. Jego początki sięgają XVI w., a ponieważ na szczęście w dużej mierze uniknęło ono skutków trzęsienia ziemi z 2015 roku, to możemy tutaj znaleźć wiele zachowanych w dobrym stanie domów w stylu tradycyjnej architektury newarskiej. No ale ponieważ do zwiedzania trzeba mieć energię, to najpierw udałem się na obiad. Dość szybko znalazłem przytulną knajpkę, problem był tylko jeden. Obsługa mówiła po angielsku gorzej ode mnie, czyli praktycznie wcale 😂. Ale w karcie opisy były także po angielsku, więc stwierdziłem, że jakoś to będzie. Nauczyłem się jednak, że nie można tym opisom do końca ufać i w przyszłości należy omijać w karcie potrawy zawierające słówko buff. Z kelnera byłem w stanie wydusić tylko, że to mięso więc i tak byłem szczęśliwy . Przynajmniej na początku. Nie skojarzyłem tego jednak z bufflo, a bawół okazał się trochę żylasty. W sumie niezły, ale trzeba było włożyć sporo wysiłku w gryzienie. Swoją drogą Nepalczycy, którzy w większości są hinduistami wołowiny z krów oczywiście nie jedzą, ale bawół, mimo że to też bydło tylko trochę większe, krową już nie jest i jeść go można . Dalej był już tylko spacer poznawczy. Miasteczko jest niewielkie, ale pięknie położone, miejscami niestety na bardzo stromych i dość wysokich zboczach, więc wspinaczka uliczkami daje momentami dość mocno do wiwatu nogom. Szczególnie jak się człowiek nie do końca dogada z miejscowymi . Ale na początek jeszcze na płaskim, bardzo szybko trafiłem na największy zabytek Tansenu, jedyną poza doliną Kathmandu trzykondygnacyjną świątynię Amar Narajana.

Świątynia Amar Narajana

czwartek, 3 maja 2018

Z Varanasi do Nepalu

W końcu nadszedł dzień w którym miałem opuścić Indie i udać się do Nepalu. Ale tak po prostu przeczekać w hostelu do wieczora na autobus nic nie robiąc, to przecież byłoby zbyt proste. W ostatnim wpisie wspomniałem, że zrezygnowałem z pewnych względów ze zwiedzania Złotej Świątyni. No i tak było faktycznie, ale ci którzy znają moją manię zwiedzania na pewno się domyślali, że to jednak tak prosto się nie skończy. I mieli rację . Dzisiaj rano (konkretnie około 7,00) podjąłem jeszcze jedną próbę. Przy drugiej z kolei bramce zaskoczenie, prawie nie było ludzi. Ale jeszcze nie wiedząc dlaczego zostałem pokierowany do kolejnej. A tam na wąziutkiej uliczce kolejka około 500-set osób. Oczywiście wróciłem do poprzedniej. I tam w końcu zaczęło się wyjaśniać w czym rzecz. Po rozmowie z wojskowymi z posterunku przy tej bramie okazało się, że turyści mogą wchodzić tylko bramą numer dwa (tą z kolejką), bo tylko przy niej już przy właściwym wejściu na teren jest posterunek policji turystycznej, która spisuje dane z paszportów, adresy, itd., a bramka przy której stałem służy tylko Hindusom i to też chyba nie wszystkim. Gdyby to jednak zależało tylko od wojskowych, być może bym wszedł właśnie nią, bo patrzyli na mnie przychylnie i widać było, że chcą pomóc. Już nawet kierowali mnie do miejsca gdzie się ściąga buty (wchodzi się tylko boso). Niestety wojsko to nie wszystko. Za wejście wiernych odpowiadają też bramini (kapłani ze świątyni), którzy jednak upierali się, żebym poszedł do właściwego wejścia. Jak się okazało mieli w tym swój interes, bo rezyduje tam główny bramin, u którego należy wykupić koszyk ofiarny za około 200-250 rupii, co umożliwia ominięcie kolejki. Taka bardziej zawoalowana forma łapówki . Potem jeden z młodszych rangą oprowadza po świątyni, gdzie trzeba wtedy zostawić kolejny datek. Trzeba przyznać, że dobrze to sobie obmyślili . Bo alternatywą jest oczywiście stanie w tej kolejce. Ale na to nie miałem czasu, bo do 12-13 musiałem wrócić do hostelu zwolnić miejsce. Ponieważ ostateczny koszt tej wizyty skalkulowałem na około 500 rupii, to po dłuższej chwili zastanowienia, z żalem zrezygnowałem tym razem definitywnie. Kto wie, może jednak kiedyś nadarzy się jeszcze okazja, bo atmosfera w środku na pewno jest niesamowita. Niestety nie mam żadnych zdjęć z tej porannej wycieczki, bo nawet nie brałem telefonu, gdyż na teren świątyni nie wolno wnieść absolutnie niczego, nawet długopisu. To najbardziej restrykcyjnie traktowany pod tym względem obiekt w Indiach, bardziej niż Taj Mahal. Wróciłem więc sobie do hostelu, gdzie dokończyłem pakowanie, a potem dzięki uprzejmości właściciela mogłem sobie jeszcze spokojnie odpocząć w pokoju wspólnym przed podróżą. Autobus bowiem miałem dopiero wieczorem. Przyszedł jednak czas pożegnania z moją znajomą Argentynką Sire i sympatycznym właścicielem hostelu, i udania się na dworzec. 
 
Z moją znajomą Sire


Miałem pewne obawy z tym związane, bo chociaż dzień wcześniej udało się pokonać przeszkodę w postaci zakupu biletu przez internet i zapłacenia indyjską kartą, to pozostała jeszcze jedna. Ostatnią było to, że miałem bilet tylko w telefonie, bo nie było gdzie go wydrukować, a znając już trochę indyjską biurokrację nie byłem pewien czy to wystarczy.

środa, 2 maja 2018

Varanasi - "rejs" po Gangesie

Dzień wcześniej nie dałem rady, więc dzisiaj nie było już odwrotu. Ponieważ widziałem wcześniej kilka zdjęć, wiedziałem, że i ja muszę zobaczyć wschód słońca nad Gangesem. Więc początek dnia ciężki, bo pobudka o piątej rano. Gdyby słońce chciało współpracować i później wschodzić, to byłoby cudownie. No ale na to niestety nie mogłem liczyć 😂. Gdy jednak wyjrzałem za okno mój entuzjazm trochę opadł. Widok bowiem nie zachęcał, wydawało się pochmurno, ale mimo wszystko poczłapałem. I dobrze zrobiłem, bo gdy po kilku minutach dotarłem nad rzekę, to najpierw mnie zatkało, potem natychmiast do końca przetrzeźwiałem (ze snu oczywiście), a potem zatkało mnie jeszcze raz . Widok był cudowny. Ludzie kąpiący się w rzece, łodzie, wioślarze przygotowujący się do wypłynięcia na tle niesamowitych barw słońca wynurzającego się zza przeciwległego brzegu były więcej niż warte tak wczesnego wstania.

Pielgrzymi kąpiący się o wschodzie słońca
Łodzie przy brzegu
Wioślarz szykujący się do wypłynięcia

Ale jak wszyscy twierdzą wschód trzeba podziwiać z rzeki, więc ruszyłem na poszukiwania łódki. Nie musiałem z resztą nawet za bardzo się starać, bo wioślarze szybko sami mnie znaleźli. Ja jednak chciałem popłynąć z mojego ghatu Assi, aż do ghatu Scindia (to jeden za Manikarniką, ten z przechyloną świątynią). Gdy zapytałem o ceny, to pojawiły się jakieś kompletnie zaporowe jak na Indie. To co prawda około godziny wiosłowania z prądem, ale z powrotem większość korzysta z holu kolegów po fachu posiadających łodzie z motorkiem.

Varanasi - najświętsze miasto Indii

Leniuchując dzień wcześniej, założyłem sobie pobudkę o 5,00 rano, aby zdążyć na wschód słońca. Gdy jednak zadzwonił budzik stwierdziłem, że trochę zweryfikuję plany i zostanę w Varanasi dzień dłużej, żeby podładować akumulatory przed przejazdem do Nepalu. To zatrucie jednak trochę nadszarpnęło mi siły, a doszedłem do wniosku, że niekoniecznie muszę gonić za wszelką cenę. Trochę żałowałem tej decyzji dopiero pod sam koniec wyjazdu, kiedy zabrakło mi dosłownie jednego dnia, żeby pojechać do Amritsaru. No ale w tej chwili nie byłem w stanie tego przewidzieć. Pospałem więc trochę dłużej i około 9,00 pełen już nowej energii ruszyłem na wędrówkę po mieście. Najpierw na śniadanko na pszne samosy ze straganu, a potem do świątyni Durgi, która choć relatywnie niezbyt wielka jest chyba drugą co do popularności w tym mieści.  Co dziwne zostałem wpuszczony do środka, choć do niedawna wstęp był tylko dla hinduistów. Dla mnie świątynia wyróżnia się barwą, która przypomina to co się dzieje podczas świąt, kiedy to są składane ofiary ze zwierząt.

Świątynia Durgi

Wejście do świątyni

Główne sanktuarium
 Potem próbowałem odnaleźć świątynię Hanumana, ale mi się nie udało mimo podpytywania miejscowych. Varanasi ma zdecydowanie najbardziej chaotyczny i skomplikowany układ ulic ze wszystkich dotychczas odwiedzonych miast, a same świątynie często są niewielkie i trudne do wyłuskania spośród innej zabudowy. Szwendając się jednak ulicami miasta miałem możliwość obserwowania różnych aspektów codziennego życia.

wtorek, 1 maja 2018

Lakhnau - niedoceniana stolica Uttar Pradeś

Wyjeżdżając z Orchy do Jhansi miałem dość ambitny plan. Mianowicie chciałem pojechać nocnym pociągiem z Jhansi do Lakhnau, stolicy stanu Uttar Pradeś. Tam miałem poświęcić cały dzień na zwiedzanie, a następnie wsiąść w nocny pociąg do Varanasi i pokonać kolejne kilkaset kilometrów. W teorii przedstawiało się to nawet nieźle, ale wszystko skomplikowało się na stacji w Jhansi. Z Orchy wyjechałem bowiem około godziny 17, w Jhansi byłem po godzinie, a pociąg planowo miał odjechać o 23,20. Miałem więc przed sobą 5 godzin czekania. Myślałem, że nie będzie z tym problemu, bo na ogół okolice dworców w Indiach, to spore targowiska, gdzie bez problemu można coś zjeść, odpocząć można całkiem wygodnie w poczekalni dla wyższych klas pociągu (teoretycznie trzeba mieć bilet, ale jak jesteś biały, to prawie na pewno nikt cię o to nie zapyta 😀) itd. Niestety Jhansi, które jest jednym z większych węzłów kolejowych północnych Indii okazało się pod tym względem mocno nieprzyjazne. W pobliżu dworca nie ma żadnych straganów z jedzeniem, owocami, żadnych knajpek, dosłownie nic. Jak na Indie rzecz zupełnie niewiarygodna. Jedyną alternatywą pozostawał dworcowy bar do którego nie miałem za grosz zaufania, bo przez godzinę, którą tam spędziłem pijąc herbatę nie widziałem, żeby cokolwiek było robione na bieżąco. Gdy po trzech godzinach wróciłem na następną nadal wszystko wyglądało identycznie, tzn. tak jak leżało na tacach na ladzie wcześniej, tak leżało nadal. Stwierdziłem więc, że w takim razie trudno, jakoś do tego Lakhnau wytrzymam. Ale potem nastąpiła kolejna komplikacja. Okazało się, że pociąg jest opóźniony o dwie godziny i zamiast iść w nim spać, muszę siedzieć na dworcu i pilnować, żeby go nie przegapić. No i głupi zaryzykowałem. Lepiej jednak było głodować. Thali z zimnym ryżem, niedogotowanym dahlem i czymś tam jeszcze kosztowało mnie bardzo drogo. Drugi raz w życiu tak się zatrułem. Pierwszy był bardzo dawno temu w Bieszczadach po zjedzeniu, pamiętam jak dziś, niedogotowanego kremu z borowików w proszku (skończyła się benzyna do kochera, a byliśmy w podobnej desperacji). Efektów można się domyśleć. Połowa z nocy w pociągu nieprzespana, przy czym dość dogłębnie zapoznałem się ze stanem toalet w indyjskim pociągu. O dziwo jak na tamtejsze standardy nie było najgorzej, ale mi już było absolutnie wszystko jedno. Skończyło się więc tak, że o 8,30 rano w Lakhnau wysiadłem umęczony i niewyspany. Jednak wydawało się, że sytuacja żołądkowa została opanowana i wyruszyłem na miasto zwiedzać, bo pociąg do Varanasi miałem dopiero 21,50. Tradycyjnie ruszyłem piechotą, ale byłem mocno osłabiony po nocy, więc w końcu wziąłem tuk-tuka, bo mój cel jak się okazało leżał dalej niż wynikałoby z mapki w przewodniku. W ten sposób bez większych problemów dotarłem do olbrzymiej Rumi Darwaza, a potem do Wielkiej Imambary (Bara Imambara). Obie budowle są imponujące. Rumi Darwaza, to olbrzymia brama zbudowana na wzór bramy Sublime Porte w Stambule. Można się wspiąć na jej szczyt, co jednak z pewnego względu o którym zaraz wspomnę nie było mi dane.


Rumi Darwaza z przodu...

Z tyłu...

I z bliska...
Bara Imambara, to przepiękna budowla, która jest grobowcem Asaf-ud-daula, szyickiego świętego, a jednocześnie czwartego nawaba Lakhnau. Jej budowa rozpoczęła się w 1784 r. w czasie klęski głodu, a zarządził ją ówczesny nawab Lakhnau, aby uzasadnić przed cesarzem rozdawanie ludziom żywności. Wielka Imambara, to tak naprawdę nie pojedyńczy budynek, ale cały kompleks na który składają się dwa piękne dziedzińce, przedzielone wewnętrzną bramą, meczet, właściwy budynek grobowca o bardzo ciekawej konstrukcji z częścią zwaną labiryntem i baoli, duża schodkowa studnia.