Indie, Nepal

środa, 4 lipca 2018

Siliguri - niespodziewany przystanek w podróży

Gdy wychodziłem z hotelu w Kathmandu zmierzając na dworzec autobusowy moim końcowy celem podróży było Dardżyling. Miasteczko w Indiach położone niedaleko masywu Kanczendzogi, najwyższego szczytu Indii i trzeciego co do wysokości na Ziemi (8586 m n.p.m.). Miasteczko jest jednym z najsłynniejszych uzdrowisk w Indiach, które zostało założone w 1835 r. przez Brytyjczyków. Słynie z trzech rzeczy, widoków na Kanczendzongę (liczyłem, że jak nie udało się z Annapurną, to może uda się tam), upraw herbaty (która jest uważana za najlepszą w Indiach) i wąskotorowego pociągu-zabawki, który jeździ na trasie Kurseong - Dardżyling właśnie. Szczególnie kusiła mnie przejażdżka tym ostatnim, bo to ponoć niezapomniane doświadczenie. Ta linia kolejowa jako jedna z nielicznych na świecie jest wpisana na listę zabytków UNESCO. No ale najpierw trzeba było dotrzeć na dworzec. Ponieważ trochę zmitrężyłem w Patanie i na zakupach mniej więcej w połowie drogi postanowiłem wziąć taksówkę. Targi były zacięte, bo taksówki w Nepalu są stosunkowo drogie jak na tamten region. Ale w końcu ustaliliśmy cenę na 200 rupii i pojechaliśmy. Dzięki temu na dworcu miałem więcej czasu, żeby wszystko spokojnie ogarnąć. Agencji, które oferują przejazdy na trasie Kathmandu - Kakarbhitta jest kilka, więc tym razem uwolniłem się od naganiaczy i sam obszedłem wszystkie okienka. Opłaciło się, bo w jednej trafiłem na promocję i kupiłem bilet o 200-300 rupii niż normalnie. Dzięki temu mogłem sobie zafundować dodatkowy obiad przed 16-sto godzinną podróżą 😀. Niestety znów zaczęło mocno padać, Kathmandu więc postanowiło się pożegnać ze mną, tak samo jak się przywitało. Niestety przez to nie mogłem sobie posiedzieć spokojnie na dworze, tylko musiałem się schronić w dość obskurnej poczekalni mojej agencji (kazali mi się stawić trochę wcześniej przed odjazdem). Ale czy ja napisałem obskurnej? Przecież tutaj po prostu takie są standardy 😂. No ale w końcu przychodzi planowy czas odjazdu, tylko jakoś ciągle nie pojawia się gość, który ma nas zaprowadzić do właściwego autobusu. A bez przewodnika chyba nawet Nepalczycy nie są na tych dworcach trafić do właściwego 😂. Wszyscy jednak uspokajają, że na pewno pojedziemy. Do tego już się przyzwyczaiłem. W końcu przewodnik się zjawia i idziemy do autobusu. Z zewnątrz wygląda całkiem nieźle, w środku trochę gorzej, ale co najważniejsze ma super wygodne siedzenia. Nawet w naszych nowoczesnych autobusach nigdy mi się tak wygodnie nie siedziało. Ostatecznie wyruszamy z całkiem rozsądnym 40 minutowym opóźnieniem. Deszcz niestety lał cały czas, więc nie było możliwości robienia żadnych zdjęć przez te dwie godziny, które jeszcze zostały do zmroku (bo tutaj dużo wcześniej robi się ciemno niż u nas). Większość podróży odbywała się w nocy, więc drogi na szczęście nie widziałem, bo robiła się z każdą godziną coraz gorsza. Podróż w nocy spędziłem w półdrzemce, bo niestety co parę minut wylatywało się w górę na jakichś wybojach i normalnie spać się nie dało, pomimo tego, że siedzenia były rozkładane prawie do półleżanek. Kilka momentów jednak zapamiętałem. Szczególnie zapadły mi w pamięć te, gdy autobus zwalniał tak bardzo, że prawie się zatrzymywał, bo przejeżdżał przez mostki tak wąskie, że mieścił się na centymetry. Na szczęście nie było widać ile dzieli nas od rzeki. Jeszcze bardziej emocjonująco było gdy mijaliśmy się na tej drodze z ciężarówką i drugim autobusem. Nasz niestety był po niewłaściwej stronie drogi, czyli nie od zbocza, tylko od krawędzi szosy. Wtedy naprawdę cieszyłem się, że moje miejsce jest od tego zbocza właśnie i nie widzę tej krawędzi, a tym bardziej tego co znajduje się za nią.
Tu już było naprawdę na styk. Kierowcy poskładali lusterka, auta dosłownie ocierały się o siebie, a te jadące z przeciwka również o zbocze góry, które było po ich stronie. Cała operacja trwała 40 minut, auta podjeżdżały po 20 centymetrów do przodu, potem o tyle samo cofały, potem pół metra do przodu, 20 centymetrów w tył i tak kilkanaście razy. A to wszystko prawie w całkowitych ciemnościach, bo światła reflektorów nie sięgały krawędzi drogi. Pomocnik kierowcy oświetlał ją latarką. W końcu jednak się udało i pojechaliśmy dalej. Potem jakoś udało mi się z powrotem w drzemkę, bo już nawet wyboje mi tak nie przeszkadzały i przebudziłem się rano. Niestety musieliśmy złapać spore opóźnienie, bo dość długo jechaliśmy jeszcze w ciągu dnia. Ciężko się jednak było zorientować jakie, bo tam generalnie nie ma tablic z kilometrówką (na górskich drogach nie ma miejsca, żeby je ustawiać), albo są bardzo rzadkie. Więc zaliczyliśmy też kilka postojów jak już było widno. Na jednym z nich pan akurat mieszał w wielkiej misie masę na tradycyjne ryżowe ciasteczka. Mówię wam, pycha 😀. Chciałem nawet wziąć przepis, ale pan ani w ząb nie mówił po angielsku, a tylko odrobinę jego córka, która je sprzedawała. Ale nawet gdybyśmy się dogadali, to efekt i tak by pewnie był nie do powtórzenia w Polsce, bo gdzie uświadczyć taki piec?


W pewnym momencie mijamy też przwróconą ciężarówkę, ale to był najpoważniejszy efekt wypadku jaki widziałem w ciągu całego wyjazdu. Przy ruchu samochodowym jaki tu panuje, infrastrukturze i zasadach ruchu drogowego (a raczej ich braku) wydaje się to niewiarygodne.


I tym sposobem docieram w końcu do Kakarbhitty. Opóźnienie ostatecznie wyniosło ostatecznie 6,5, a cała podróż trwała 22 godziny. Ale dzięki tym superwygodnym siedzeniom nie jestem nawet jakoś przesadnie zmaltretowany. Teraz pozostało tylko pozałatwiać formalności. Najpierw udaję się do nepalskiego Immigration Office. Tam wszystko idzie sprawnie, zostaję oczywiście wypytany jak mi się podobało i bardzo miło pożegnany.

Budynek nepalskiego Immigration Office (gdyby ktoś potrzebował znaleźć 😀)

Potem już pozostało tylko pokonać most na granicznej Mechi River i pokonać formalności po indyjskiej stronie. Przez most poszedłem sobie na piechotę, bo tylko około 1 km, choć sporo ludzi pokonuje go rykszami rowerowymi, które krążą w tą i z powrotem, bo ruch na moście jest naprawdę spory.



 Najpierw jednak musiałem odnaleźć budynek indyjskiego Immigration Office (idąc od strony Nepalu jest trochę w głębi po prawej stronie za mostem). Tutaj zdjęcie musiałem zrobić trochę z ukrycia, bo Hindusi są trochę przeczuleni w tych kwestiach. To co Nepalczykom nie przeszkadza, tutaj mogłoby się skończyć co najmniej awanturą.

Indyjski Immigration Office
Tutaj już jednak nie idzie tak gładko, bo po pierwsze w kolejce czeka kilka osób, ale przede wszystkim indyjscy pogranicznicy urządzili sobie przerwę. Przerwę, która oczywiście nie wiadomo ile potrwa. Na szczęście po pół godzinie się ruszyli i już poszło w miarę sprawnie. Potem już pozostało tylko podejść jeszcze kawałek i wsiąść do busa jadącego z granicy do samego Siliguri. Busa znalazłem bez problemu, bo jeździ ich tam całkiem sporo. Prawie też od razu jak to zwykle bywa zostałem zagadany przez jednego ze współpasażerów. No i w tym momencie zaczęły się schody. A dokładnie wtedy, gdy powiedziałem dokąd chcę jechać. Zaczął mi wtedy tłumaczyć, że Dardżyling ze względu na strajk jest zamknięte, nie ma tam co jeść, itd. Nie mogłem tego za bardzo zrozumieć, ale wychodziło na to, że nie da się tam dojechać. Dziwiło mnie to, no bo przecież strajk, to jeszcze nie koniec świata. Ale przy tym, że do Dardżyling nie da się pojechać zaczęli się upierać też inni. Mocno to komplikowało sprawę, bo pierwotnie chciałem od razu jechać do Dardżyling, a właściwie do Kurseong, które leży na trasie do niego. Tam bowiem rozpoczyna swój bieg słynna "Toy train", która jest jedną z największych atrakcji tego regionu. No ale skoro wszyscy tak stanowczo się upierali, że to niemożliwe przyszło mi do głowy, żeby jechać od razu do Kalkuty. Ale tutaj też ludzie zaczęli mówić, że dziś nie znajdę już żadnego połączenia. Trochę wydawało mi się to niemożliwe, bo pamiętałem, ze są nocne pociągi, ale faktycznie mogło na nie już nie być biletów. Poza tym byłem już naprawdę umęczony jazdą z Kathmandu, a do Kalkuty było kolejnych kilkaset kilometrów. W tej sytuacji nie pozostawało mi nic innego jak wziąć hotel w Siliguri i zorientować się dokładniej co i jak, bo natychmiastowa jazda dalej do Kalkuty też nie wchodziła w grę. Znalezienie hotelu okazało się jednak nie takie proste, bo chyba nie tylko mnie zaskoczyła ta sytuacja ze strajkiem i większość budżetówek była zapełniona do ostatniego miejsca. W końcu jednak udało mi się znaleźć pokój, choć za sporo wyższą cenę niż normalnie za podobny standard. W hotelu zacząłem więc trochę szperać w internecie i okazało się, że ten strajk, to poważne zamieszki, które zaczęły się, gdy rząd Bengalu postanowił wprowadzić do szkół obowiązkowy bengali, język używany na południu tego stanu. Spowodowało to olbrzymie protesty społeczne Gurkhów, mniejszości zamieszkującej w dużej mierze autonomiczny Gorkhaland, którego Dardżyling jest największym miastem. Protesty bardzo szybko przerodziły się w tak gwałtowne rozruchy, że padły nawet ofiary śmiertelne. W związku z tym został w tej części Bengalu wprowadzony stan wyjątkowy, a policja i wojsko całkowicie odcięły region, ale przez to również Sikkim, inny stan Indii do którego jedyna droga wiedzie przez Gorkhaland właśnie. Co gorsza na razie nie było żadnych widoków na rozwiązanie konfliktu, bo Gurkhowie mimo tragicznej sytuacji braku żywności i innych środków potrzebnych do życia, żądali ustanowienia nowego stanu przez rząd Indii. Stało się więc całkowicie jasne, że ten kierunek jest dla mnie zamknięty. Podejmuję więc decyzję o jeździe do Kalkuty. Niestety biletów kolejowych nie ma na kilka dni naprzód, a po wizycie na dworcu autobusowym okazało się, że autobusy kursują tylko i wyłącznie nocne co zmusza mnie do pozostania w hotelu jeszcze do połowy następnego dnia. I to dosłownie w hotelu, bo w samym Siliguri bardzo nietypowo jak na Indie nie ma bowiem nic do zobaczenia. Chociaż już nawet chciałem pojechać jeszcze dzisiaj. Tylko, że wszystkie autobusy tego dnia już odjechały, bo żeby być na rano w Kalkucie wyjeżdżały najpóźniej o 17,30. A przez opóźnienie podróży z Kathmandu, formalności na granicy, czas który straciłem na szukanie hotelu, sprawdzanie co i jak, to było już znacznie później. Cała ta historia w sensie braku możliwości wizyty w Dardżyling, to jedno z większych, ale i nielicznych rozczarowań tego wyjazdu. Przy takiej podróży nie da się jednak wszystkiego przewidzieć.









2 komentarze:

  1. Ciekawe podróże. Szkoda, że nie podajesz cen. np Autobus z Katmandu , nocleg w Siliguri itp.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo wszystkie informacje praktyczne zebrałem tutaj http://takemytrip.pl/plan-podrozy-50-indie-nepal-azja (link jest też w pierwszym poście bloga). Jakoś nie pomyślałem o tym, żeby uzupełniać o niego każdy wpis. Ale to dobry pomysł i postaram się uzupełnić braki jak najszybciej. Dzięki!

      Usuń