Indie, Nepal

poniedziałek, 18 kwietnia 2022

Udajpur - klejnot nad jeziorem Pićola

 Dzisiejszy dzień postanowiłem poświęcić na zwiedzanie Udajpuru. Jednego z miast-klejnotów Radżastanu, które wg mnie koniecznie trzeba odwiedzić będąc w tym stanie. Co prawda leży o 8 godzin jazdy pociągiem od najbardziej popularnego wśród turystów Jaipuru, ale to co można obejrzeć w nim i jego okolicach wg mnie z nawiązką rekompensuje trudy dotarcia tutaj. Udajpur, jedna z dawnych stolic Mewaru jest malowniczo położony nad sztucznym jeziorem Pićola.

Panorama Udajpuru

A otacza go jeszcze 6 innych i zielone wzgórza Arawali. Jest to miejsce wyjątkowe jak na generalnie dość suchy Radżastan. Jak na Indie nie jest też miastem szczególnie wiekowym, bo został założony w 1568 r. przez radżę Udaj Singha II, ówczesnego władcę Mewaru. Stało się to po tym jak wcześniejsza stolica w Chittaurgarhu została po raz kolejny zaatakowana przez wojska cesarza Akbara, a jego fort padł po raz trzeci i ostatni rok wcześniej. Pod względem strategicznym nie była to do końca trafna decyzja, bo Udajpur leży w miejscu bardziej dostępnym dla agresorów. I był też wielokrotnie atakowany, ale przetrwał jako stolica Mewaru, aż do 1818 r., czyli przybycia Brytyjczyków i zajęcia tego księstwa właśnie przez nich. Największe atrakcje Udajpuru czyli Pałac Miejski i świątynia Jagdish Mandir są zlokalizowane w dzielnicy zaraz przy jeziorze w której i ja mieszkałem, miałem więc bliziutko 😀. Ale zanim się do nich udałem miała miejsce pobudka. Obudziły mnie jakieś głosy dobiegające z podwórka. Wydawało mi się, że ktoś rozmawia po rosyjsku. I faktycznie przy stoliku siedziała para młodych Rosjan. Szybko się ogarnąłem i postanowiłem z nimi pogadać. Rosyjski znam znacznie lepiej niż angielski 😂. Okazało się, że oboje pochodzą z Moskwy i przyjechali do Indii na trzy tygodnie. W Udajpurze byli już dwa dni i właśnie zamierzali jechać dalej. Oczywiście oni wypytali mnie dokładnie, gdzie byłem, a ja ich o Udajpur. Na zwiedzenie miasta miałem tylko dzień, i choć oba powyższe żelazne punkty miałem na liście, to szukałem czegoś jeszcze w miarę niedaleko, co mógłbym zobaczyć (na kilka innych atrakcji polecanych w przewodnikach nie starczyłoby mi czasu). I tak dowiedziałem się o świątyni Karni Mata i punkcie widokowym przy niej do których można wjechać kolejką linową. Rozmawiało się bardzo przyjemnie, ale czas nieubłaganie płynął i trzeba było ruszać. Pożegnałem się z moimi nowymi znajomymi dziękując za informacje i wyszedłem z hostelu. Jak wspomniałem w poprzednim poście był on bardzo blisko świątyni Jagdish Mandir i to ona stała się moim pierwszym celem. Po dwóch minutach stałem pod wysokimi, liczącymi 32 stopnie, marmurowymi schodami prowadzącymi na platformę, na której wzniesiono świątynię. Zbudował ją w 1651 r. maharadża Jagat Singh w stylu architektonicznym zwanym Maha Maru. To połączenie dwupiętrowej mandapy wspartej na kolumnach z sanktuarium nad którym wznosi się wieża o wysokości 24 metrów. Cała powierzchnia świątyni, aż po czubek dachu jest zdobiona przepięknymi rzeźbami, wśród których można znaleźć również takie o tematyce erotycznej. Choć oczywiście nie w takiej ilości jak w słynnym kompleksie w Khajuraho 😉. Świątynia poświęcona jest Panu Jagannatha, który jest jednym z wcieleń boga Wisznu. Wokół głównego budynku zbudowano cztery mniejsze świątynki Śiwy, Ganeshy, Suryi i bogini Shakti. Jednak pierwszym co mi się rzuciło w oczy, gdy dotarłem do schodów, były dwie Hinduski pod czarnymi parasolami sprzedające ofiarne kwiaty. To w sumie codzienny widok przed indyjskimi świątyniami, ale te czarne parasole przy tej pogodzie uświadomiły mi skąd się wzięła ich nazwa (w Polsce raczej o to trudno). "Para sol" czyli w tłumaczeniu z hiszpańskiego dla, albo przeciw słońcu. A gdy już wchodziłem po białych marmurowych stopniach, to mój wzrok przykuły dwie figury słoni strzegących ich szczytu. Ich zadarte trąby i dziwne, jakby przycięte kły. Może miało to jakieś znaczenie religijne. Nie wiem. Natomiast gdy je minąłem i przekroczyłem bramę poczułem tą specyficzną atmosferę hinduskich świątyń. Muzyka, barwne stroje kobiet i zapach kadzideł. Gdy wszedłem do środka akurat trwało coś w rodzaju nabożeństwa, więc postanowiłem nie przeszkadzać i nie pchać się do samego sanktuarium i posągu Wisznu. Stanąłem sobie z boczku i się przyglądałem. Trochę z przyczajki zrobiłem dwie fotki (bo fotografowanie w sanktuarium jest zabronione) i ruszyłem w końcu na obchód świątyni. Podziwiałem misterne rzeźby na jej ścianach, obejrzałem też mniejsze kapliczki, a na koniec zostawiłem sobie malutką białą świątynkę wznoszącą się między bramą, a wejściem kryjącą piękny, mosiężny posąg Garudy. Mitycznego wierzchowca Wisznu przedstawianego jako człowieka ze skrzydłami orła.

Świątynia Jagdish Mandir

Schody do niej z paniami pod parasolami...

I słoniami na szczycie

Wejście do świątyni

Wnętrze, a w głębi ścisłe sanktuarium

I zewnątrz

Główna wieża

Rzeźby na ścianach

Słonie z bliska

Grupa akrobatów

A tu coś nieprzyzwoitego (i to z małpą 🙈)

Jedna z mniejszych świątynek wokół

A to druga

Świątynka Garudy

I jego posąg

Ze świątyni miałem dosłownie kilka kroków do drugiej z wielkich atrakcji Udajpuru, czyli Pałacu Miejskiego. Po drodze nie omieszkałem jednak spróbować pysznych lodów (tak, tak, większość przewodników stanowczo to odradza 😂!). Po chwili jednak już byłem przy kasie i przymierzałem się do kupna biletu. Tu jednak czekała mnie niemiła niespodzianka. Jedną z atrakcji tego pałacu jest bowiem Kryształowa Galeria. Swoją nazwę wzięła od tego, że dosłownie wszystko w niej się znajdujące (krzesła, stoły, łóżka i drobniejsze sprzęty) jest wykonane z kryształu. Kolekcję zamówił w Anglii radża Sajjan Singh w 1877 r., który jednak zmarł zanim ją dostarczono. Gdy skrzynie z przesyłką dotarły złożono je w magazynie i zapomniano o nich na 110 lat. Oczywiście chciałem ją zobaczyć, ale zszokowała mnie cena biletu ponad dwukrotnie wyższa niż cena biletu do całej pozostałej części kompleksu. I tylko o 350 rupii niższa niż biletu do Taj Mahal. Uznałem, że jak za możliwość zobaczenia jednej komnaty z nawet tak niespotykanymi eksponatami, to jednak przegięcie i odpuściłem. Co ciekawe obecnie bilet ten jest o sto rupii tańszy niż w 2017 roku z którego pochodzi ta relacja. Ja jednak kupiłem ten do głównej części i ruszyłem do głównej bramy Badi Pol (zbudowanej w 1600 r.). Wbrew swojej nazwie - Wielka Brama - nie jest ona zbyt imponująca, ale przechodzi się pod nią wchodząc na pierwszy dziedziniec który łagodnie wznosi się do już naprawdę przepięknej Tripoliya Pol. Została ona wzniesiona później, bo w 1725 r. Przed jej trzema pięknymi łukami na podestach stoją dwie zabytkowe armaty, a po lewej stronie naturalnej wielkości posąg słonia. Kiedyś bowiem na tym pierwszym dziedzińcu sprawdzano przydatność bojową tych zwierząt.

Badi Pol

Pierwszy dziedziniec i Tripoliya Pol

Posąg słonia

I armaty przed Tripoliya Pol

Gdy przeszedłem pod łukami Tripoliya Pol trafiłem na główny dziedziniec pałacowy Manak Chowk. Wyrosła też przede mną imponująca fasada głównego pałacu. A tak właściwie 11-stu połączonych ze sobą mniejszych pałaców budowanych przez kolejnych władców Mewaru. Są one jednak ze sobą tak harmonijnie połączone, że ciężko powiedzieć, gdzie kończy się jeden, a zaczyna kolejny. Razem tworzą największy kompleks pałacowy Radżastanu. Fasada ciągnie się na długości ponad 240 metrów i wznosi na 30 metrów, czyli praktycznie 10-ciu pięter. Ciężko ją objąć wzrokiem. O obiektywie aparatu nie wspominając 😂. Zachwyca niezliczona liczba wieżyczek, kopułek, balkoników, ażurowych okien i wszystkich innych detali architektonicznych jakie można sobie wyobrazić. Większość jest utrzymana w lekko żółtawej barwie, tu i ówdzie przełamanej szarością. To trochę niezbyt naturalne barwy dla granitu i marmuru z których kompleks został wzniesiony, więc zakładam, że to zasługa tynków i farb. Chociaż wydaje się, że na niektórych częściach pałacu widać naturalny kamień. Postanawiam najpierw obejść sobie Manak Chowk dookoła, a dopiero później udać się do wnętrz. Manak Chowk, to największy dziedziniec kompleksu. Kiedyś służył podobnie jak pierwszy, mniejszy, jako arena walk i defilad słoni, wojska oraz miejsce publicznych audiencji. Ruszyłem sobie spacerem wzdłuż zewnętrznego muru, aż doszedłem do jednej z kolejnych bogato zdobionych bram. Zaraz przy niej jest kilka butików i kafejka, a dokładnie na przeciwko brama Toran Pol, którą się wchodzi na dziedziniec Moti Chowk, a dalej do części pałacu w której mieści się Muzeum Państwowe i Zenana Mahal, czyli Pałac Dam. Na jej sklepieniu możemy zobaczyć piękne malowidło w kształcie koła przedstawiające Krishnę Rasleele. Na prawo od Toran Pol, mniej więcej na środku fasady wzrok przyciągają też niewielkie drzwi nad którymi dumnie wisi złoty herb Mewaru i które są wejściem do głównej części pałacu.

Dziedziniec Manak Chowk

Fasada pałacu

Jedna z bocznych bram

Brama Toran Pol

Malowidło przedstawiające Krishnę na jej sklepieniu

Wejście do pałacu

Z herbem Mewaru nad nim

Ja najpierw postanowiłem zwiedzić muzeum miejskie, które z jakiegoś powodu zostało wydzielone z reszty pałacu. Z jakiego, to ciężko powiedzieć, bo jest nadal jego integralną częścią. Aby do niego trafić przeszedłem pod piękną Toran Pol, aby trafić na równie piękny dziedziniec Moti Chowk. Na jego środku rośnie drzewo w którego cieniu chętnie chronią się zwiedzający. W jego południowo-zachodnim rogu znajduje się wejście do komnat Zenana Mahal, czyli Pałacu Kobiet, ale niestety akurat w nich nie wolno robić zdjęć. Zbiory muzeum, to głównie różnego rodzaju broń.

Dziedziniec Moti Chowk

Dziedziniec Moti Chowk (po schodkach wejście do muzeum)

Wejście do komnat Zenana Mahal
Malowidło przy wejściu do Zenana Mahal

 

Fragmenty muzealnych zbiorów



Z muzeum roztacza się też chyba najlepszy widok na słynny Lake Palace na wyspie Jag Niwas. To zbudowany w latach 1743-46 pałac będący kiedyś letnią rezydencją władców Mewaru obecnie przekształcony w luksusowy hotel. Najtańszy pokój w nim kosztuje prawie 3 tysiące zł za dobę, a najdroższy apartament prawie 32 tysiące zł! Z tego powodu na wyspę i do jego wnętrz wpuszczani są tylko i wyłącznie jego goście, a pozostałym pozostaje podziwianie tej budowli z brzegu.

Lake Palace

Lake Palace

Potem już przez bogato zdobione odrzwia, mijając znajdujący się w równie bogato zdobionej wnęce posąg Ganeśhy przechodzę do kolejnych dziedzińców i pomieszczeń pałacu. Trudno je wszystkie zliczyć, a jeszcze ciężej powiedzieć, które z nich jest piękniejsze. Wszystkie robią niesamowite wrażenie. 

W jednym z pierwszych znajduje się wspaniała marmurowa wanna, która jak widać na zdjęciu służy też niektórym Hinduskom jako miejsce do sesji foto 😀. Potem trafiam do Amar Vilas, który jest najwyżej położonym dziedzińcem w pałacu i jest tak naprawdę wewnętrznym ogrodem. Otoczony łukowatymi arkadami i ze sporym basenem na środku wykorzystywanym podczas święta Holi stanowił oazę chłodu i cienia kiedyś dla radżów, a obecnie dla turystów. Jest on częścią Badi Mahal, czyli Wielkiego Pałacu. Znajduje się on w centralnej i najwyższej części całego kompleksu. Jego kolejne sale zachwycają architekturą pełną arkad, rzeźbionych kolumn, fontann nad którymi królują wieżyczki wyższych krużganków. Znajdziemy tu też kilka ciekawych eksponatów tj. jeden z radżowskich tronów, czy klatka dla królewskich gołębi pocztowych. Rozpościera się również z niego wspaniały widok na Tripolia Pol.

U nas w muzeach chyba tak nie wolno 😂

Amar Vilas

Amar Vilas

Jedna z sal audiencyjnych z tronem

Sala kolumnowa

Klatka dla gołębi pocztowych

Szczytowe wieżyczki i krużganki Badi Mahal

Widok na Tripolia Pol

Kolejny pałac do którego przechodzimy, to Manak Mahal, który łączy się z kilkoma dziedzińcami z których rozciąga się widok na położony w dole Manak Chowk. Możemy z niego
zerknąć również na kolejną część kompleksu, czyli Mor Chowk, czyli Pawi Dziedziniec. Jego komnaty i ściany dziedzińców są wręcz bajkowo zdobione szkłem i ceramiką. Bogactwo szczegółów tych mozaik normalnie oszałamia. Już na samym początku trafiamy na małą komnatę-wnękę wyłożoną w całości lustrzanym szkłem. A kiedyś lustra były dobrem bardzo luksusowym. W kolejnej widzimy niesamowicie wręcz szczegółowe mozaiki przedstawiające ówczesny Udajpur i radżów oraz ich rodziny. W pierwszej chwili można dostać oczopląsu od tych wszystkich odbić i rozbłysków światła 😂. Ale już moment później człowiek wpada w zachwyt, również nad kunsztem artystów, którzy je stworzyli. Kolejne pomieszczenia i komnaty mają już bardziej stonowany wystrój, ale prezentują się równie pięknie. W jednej z komnat na ścianie widnieje też pięknie wykonane godło Mewaru z tarczą słoneczną w centrum.

Wnętrza Manak Mahal

Wnętrza Manak Mahal

Wnętrza Manak Mahal

Wnętrza Manak Mahal

Wnętrza Manak Mahal

Wnętrza Manak Mahal

Wnętrza Manak Mahal

Wnętrza Manak Mahal

Wnętrza Manak Mahal

Herb Mewaru

Potem docieram do Mor Chowk zwanego też Pawim Dziedzińcem. Najpierw mogę go podziwiać z góry oglądając piękne mozaiki na ścianie przy małym wysuniętym balkoniku, który również jest pięknie zdobiony. Potem schodzę na dół i już mogę spojrzeć na trzy pawie od których dziedziniec wziął swoją nazwę. Symbolizują one trzy pory roku (lato, zimę i monsun). Wykonano je jako płaskorzeźby pokryte następnie mozaiką ze złotego, zielonego i niebieskiego szkła. Podobno na każdego zużyto pięć tysięcy kawałków. 

Mor Chowk

Mor Chowk

I trzy pawie w całej okazałości

Po wyjściu z Mor Chowk moja wędrówka po pałacu zaczęła się zbliżać powoli do końca. Mijam jeszcze kolejne komnaty znowu zdobione szklanymi mozaikami, a także bogatą w eksponaty wystawę instrumentów muzycznych używanych na uroczystościach organizowanych przez radżów. Potem wynurzam się znów na słońce padające na tylny dziedziniec pałacu. Wznosi się na nim piękny, o ażurowej konstrukcji Zenana Mahal przeznaczony kiedyś dla żon i konkubin kolejnych władców. Tutaj mogły bez przeszkód wypoczywać i bawić się ukryte przed wzrokiem nieupoważnionych mężczyzn.

Zenana Mahal

Zenana Mahal

Po tym ostatnim akcencie, wciąż lekko oszołomiony kilkugodzinnym spektaklem barw, światła, cudnej architektury i pięknych eksponatów opuszczam chyba jeden z najpiękniejszych pałaców jakie zobaczyłem w Indiach. Teraz nadszedł czas na bardziej przyziemne sprawy. Lecę na dworzec kupić bilet na wieczorny autobus. Na szczęście na dworzec nie jest daleko, tylko dwa kilometry, więc spokojnie zapuszczam się w labirynt wąskich uliczek starego Udajpuru. I już po chwili moja wędrówka zostaje przerwana. Zagaduje mnie włąsciciel sklepiku z przyprawami i herbatą i mimo moich wykrętów, że nie mam czasu i nie będę nic kupować, niezrażony zaprasza mnie do środka. No cóż, nie wypada być niegrzecznym. Wchodzę. Oczywiście zostaję zasypany pytaniami o to skąd jestem, gdzie byłem, czy mam jakieś zdjęcia, no i oczywiście jak mi się podoba Udajpur 😀. A potem przychodzi jego kolej i słucham o różnych przyprawach i gatunkach herbaty, których nazw nawet nie potrafię powtórzyć. W międzyczasie w imbryku gotuje się woda, a już po chwili zostaję uraczony masala tea. Chyba już o tym kiedyś pisałem, ale przed wyjazdem do Indii nigdy bym nie podejrzewał, że będę pił herbatę z mlekiem. I jeszcze co dziwniejsze będzie mi bardzo smakować. Mnie, który już od przedszkola mleka z bardzo nielicznymi wyjątkami nie znosi wręcz organicznie 😂. Ale tutaj piję oczywiście. Potem jednak się żegnam, bo czas jednak naprawdę goni. Mijam kolejne uliczki gdzie w domach zdobionych często malunkami toczy się normalne życie. Przed drzwiam suszy się betel i pranie, pani niesie na głowie dzbany, pewnie na sprzedaż, ale trafiają się też warsztaty samochodowe. I w jednym z nich widzę prawdziwe cudo. Autko z poprzedniej epoki, które jest dopiero w trakcie remontu, ale i tak urzeka. Morris 8 serii E prawdopodobnie z lat 40 😀. Właściciel twierdził, że po remoncie samochód będzie wart nawet 500 tysięcy rupii, co w Indiach jest sumą wręcz kosmiczną. 

 

Morris 8 seria E

W końcu jednak idę dalej i po chwili docieram na dworzec. Tam jak to na indyjskich dworcach rozgardiasz niesamowity, ale bilet kupuję szybko i sprawnie. Do odjazdu jeszcze kilka godzin, więc wracam w kierunku jeziora. Chcę wjechać kolejką linową na punkt widokowy przy świątyni Karni Mata. To miejsce polecili mi młodzi Rosjanie spotkani w hostelu. Po drodze trafiam jednak jeszcze do Manik Lal Verma Park, a wnim nad małe jeziorko Doodh Talai, którego brzegi są otoczone kamiennymi balustradami i, chyba to najlepsze słowo, altanami, które są w nie wkomponowane. 

Wejście do Manik Lal Verma Park

Doodh Talai

 
Nie bawię tam jednak długo i już po kilku minutach wsiadam do wagonika kolejki, który wywozi mnie na szczyt jednego ze wzgórz wznoszących się nad Udajpurem. Zbudowana na nim świątynka Karni Maty, hinduskiej ascetki z XIV w. uznawanej za wcielenie bogini Durgi jest niewielka, ale urocza. Za to widok, który się stamtąd roztacza jest absolutnie wspaniały. Największe wrażenie robi podobno o zachodzie słońca, ale ja nie mogłem tak długo czekać. Zadowoliłem się tym, co mogłem zobaczyć za dnia. A widać stamtąd prawie cały Udajpur z pałacem i jeziorem Pichola na czele. Widać stamtąd również słynny Lake Palace.

Na stacji kolejki

Świątynia Karni Mata

Panorama Udajpuru

Chciałoby się tam stać i chłonąć te widoki jak najdłużej, czas jednak nieubłaganie płynie. Schodzę więc po raz kolejny nad jezioro Pichola, mijam przystań łódek do wynajęcia (dużo taniej niż w pałacu, ale wg mnie i tak było za drogo, bo 200 rupii za 10-cio minutową przejażdżkę) na przeciwko wysepki Jagmandir z kolejnym XVII-sto wiecznym pałacem-hotelem, ostatni raz rzucam okiem na Lake Palace i zmierzam dalej do hostelu. Natykam się jeszcze na stadko langurów dokarmianych przez miejscowych bananami, więc na chwilę staję i przyglądam się ich popisom.

Przystań z wysepką i pałacem Jagmandir w tle.

Lake Palace

Langury w akcji

A potem jeszcze trochę spaceru i już jestem w hostelu. Nauczony doświadczeniem zamierzam jechać na dworzec z godzinę wcześniej, więc wrzucam ostatnie rzeczy do plecaka, żegnam się z ojcem właściciela, bo jego samego nie było i ruszam na dworzec. Jak się za chwilę okaże, ta decyzja o wcześniejszym wyjeździe uratuje mi skórę. Łapię bowiem tuk-tuka, rozsiadam się i jadę. I gdy już prawie mam wysiadać na dworcu dzwoni mi telefon. Mój telefon z indyjską kartą. Myślę sobie co za licho? Przecież nikomu tego numeru nie dawałem, co jednak na szczęście nie było prawdą jak sobie po chwili przypomniałem. Przypomniałem sobie, że podawałem numer w hostelu przy meldunku, co było obowiązkowe. Pamięć przywróciło mi to, że gdy postanowiłem odebrać, to usłyszałem w słuchawce mocno rozemocjonowany głos ojca właściciela. Mój angielski nie był zbyt dobry, ale to co usłyszałem dość szybko pojąłem. I wtedy, choć generalnie rzadko przeklinam wyrwało mi się soczyste "KUR... MAĆ". Usłyszałem bowiem: "Sir, your passport! Your passport is here! In hostel!". W tym momencie myśli zaczęły galopować. No tak, przecież przy meldunku zostawiłem właścicielowi paszport, bo miał zepsute ksero, a kopia do meldunku była niezbędna. Miał to załatwić później i oddać mi go przed wyjazdem, ale nie było go jak wychodziłem. A dziadek nie wiedział. Na szczęście zobaczył, że leży na biurku i zadzwonił. Szybko klepię więc kierowcę i dysponuję "Z powrotem! Szybko!". Ten nie pyta, tylko zawraca i wciska gaz do dechy. Pod hostelem wyskakuję i lecę biegiem, bo do autobusu coraz mniej czasu. Dziadek już czeka w drzwiach z paszportem w ręku. Chwytam go, rzucam w biegu gromkie "Thank you very, very much" i lecę z powrotem do tuk-tuka. Gość znowu bije rekord prędkości i gdy wyskakuję na dworcu mam jeszcze kilka minut do autobusu. Płacę gościowi podwójnie, bo zdecydowanie zasłużył i pędzę na stanowisko. Autobus jest, stoi 😀. Pakuję się do środka i z dużą ulgą rzucam się na siedzenie (bardzo wygodne z resztą). Teraz już przede mną cała nocka jazdy na której końcu czeka Jodhpur, Błękitne Miasto 😀.