Trzeci i ostatni dzień w Hajdarabadzie zaczął się typowo, czyli
deszczowo. Nigdzie jeszcze ten monsun tak się we znaki nie dawał. Ale około południa w
końcu trochę się przejaśnia, więc jadę się zapoznać z nieformalnym
symbolem miasta, Ćarminarem. Przystanek autobusowy mam na szczęście bardzo blisko hotelu, choć patrząc na mapę wydawałoby się, że powinienem jechać w drugą stronę. Wszyscy mnie jednak upewniają, że to ten właściwy, więc postanawiam im zawierzyć. I faktycznie, autobus na początku robi małą pętlę, ale potem jedzie już we właściwą stronę. Wysiadam niedaleko budynku, który jak już wspomniałem wyżej jest nieformalnym symbolem miasta.
|
Ćarminar |
Ćarminar, to w rzeczywistości najstarszy w mieście meczet, tyle że o bardzo nietypowej konstrukcji. Powstał z okazji powstania miasta pod koniec XVI w. Jego nazwa oznacza dosłownie
"Cztery wieże", gdyż takowe wznoszą się w każdym jego rogu na wysokość
54 metrów.
To oczywiście minarety. Właściwy meczet mieści się dopiero na drugim piętrze. Między jego sklepionymi bramami przebiegały dwie główne drogi miasta, które krzyżowały się w dokładnym ówczesnym centrum. Wokół budynku kręci się jednak niepokojąco dużo ludzi, stawiane są
jakieś platformy, jest stanowisko z darmowym jedzeniem dla pielgrzymów.
Wszystko to zwiastuje jakieś uroczystości i zaczynam mieć obawy, że
budynek będzie zamknięty dla zwiedzających. Niestety szybko się one
potwierdzają, gdy szukam kasy. Co druga osoba informuje mnie, że dzisiaj
jest "Festival day" i Ćarminar jest zamknięty. Jaka to okazja, tego
jednak dowiedzieć mi się nie udaje. Ale w Indiach jest tylu bogów, że
codziennie kilkuset, albo nawet kilka tysięcy z nich ma swoje lokalne
święta i czasem ma się po prostu pecha. Pozostaje zrobienie zdjęć z
zewnątrz, co też czynię podobnie jak wielu Hindusów dookoła.
Ja jednak w
pewnym momencie zostaję otoczony przez grupę około 15 policjantów, co
powoduje, że przez chwilę czuje się nieswojo. Może naruszyłem jakieś
nieznane prawo, czy coś podobnego, bo o to tutaj nietrudno przy takich
okazjach. Często rzeczy dozwolone dla miejscowych są zabronione dla
turystów. Na szczęście okazuje się, że jednak niczym nie podpadłem, a
cały patrol jest po prostu ciekawy skąd jestem, jak długo jestem w
Indiach, jak mi się podoba miasto itd. itd. Dyskusja jest całkiem miła,
choć nie do końca się rozumiemy, ale cieszą się, że Indie i Hajdarabad
mi się podobają. Chłopaki tak się wkręcili w rozmowę, że chyba
zapomnieli o tym, że są w pracy i mają pilnować porządku wokół
Ćarminaru, bo w pewnym momencie odrywa ich ode
mnie chyba jakiś przełożony dość gwałtownym sygnałem z jeepa, którym
podjechał. Uwolniony i niestety nie mogąc wejść do środka idę kawałeczek
dalej do meczetu Mekka Masjid. Po drodze mijam ciekawy biały budynek, który wygląda jak jakiś pałac, ale okazuje się być szpitalem 😀. Przed nim rozciąga się, jakże by inaczej, uliczne targowisko.
|
Nizamia General Hospital. |
Gdy docieram do meczetu, który jest jednym z największych na świecie i najstarszych w Hajdarabadzie (budowę zaczęto w 1617 r.) spotyka mnie kolejny tego dnia zawód. Po raz wtóry nie mogę wejść do środka. Nie mam długich spodni.
Oczywiście byłem tego świadom, że w meczetach są takie zasady i nawet
specjalnie na taką okazję kupiłem przed wyjazdem spodnie z dzielonymi
nogawkami. Niestety rano w hotelu ciągle nie było do odbioru prania do
którego powędrowała góra od tych spodni. Miałem nadzieję, że może tak
jak w niektórych innych meczetach będą do wypożyczenia krótkie sarongi
do owinięcia nóg, ale niestety nie. Ponownie robię więc tylko kilka
zdjęć z zewnątrz i to z takiej dość mocnej przyczajki. Z przyczajki, bo
właściwie z miejsca już za murem za którym znajduje się meczet, na którym
teoretycznie już nie wolno być w szortach. Jednak ochrona, która siedzi
przy bramce obok i chwilę wcześniej mnie zatrzymała dość
wspaniałomyślnie udaje że mnie nie widzi. Gdy już się przekonały (o
dziwo w ochronie siedzą same policjantki) że nie zamierzam pchać się
dalej zajęły się innymi. Balansuję więc na krawędzi robiąc zdjęcia i żałując opóźnionego
prania, bo budynek prezentuje się z daleka bardzo ładnie.
|
Meczet Mekka Masjid |
Mając nadzieję, że limit pecha już wyczerpałem zmierzam do kolejnego
punktu dzisiejszej wycieczki, pałacu Ćoumahalla. Idę wg mapki i wskazówek
miejscowych, ale jak się potem okazuje nadkładam niepotrzebnie spory
kawałek drogi okrążając kwartał w którym stoi pałac. Zamiast 5 minut
szedłem 20. No ale w końcu trafiam do wejścia, które przyznam nie
prezentuje się zbyt okazale. To jednak boczna brama, gdyż główna jest na
stałe zamknięta. Gdy jednak ją przekraczam wita mnie ogromny
dziedziniec ze sporym basenem z fontannami na środku i budynkiem pałacu
na jego drugim końcu. Prezentuje się to bardzo ładnie. Po bokach
dziedzińca ciągną się jednak dawne budynki służby, gospodarcze,
które są dość zaniedbane. Zaczynam mieć obawy, czy tak nie wygląda też
reszta i czy nie będzie to strata czasu.
|
Boczna brama do pałacu, obecne główne wejście. |
|
Główny dziedziniec w widokiem na pałac... |
|
I na bramę. |
|
Budynki służby |
Gdy dochodzę do pałacu wrażenie jest trochę lepsze, ale tutaj również
łuszczy się farba, coś tam odpada, wiszą jakieś maty... Ale wtedy
wchodzę do środka i przeżywam szok. Jestem w głównej sali audiencyjnej
nizamów (władców Hajdarabadu aż do do 1959 roku, bo dopiero wtedy ten
region został oficjalnie przyłączony do Indii) i muszę przyznać, że to
jedno z najwspanialszych wnętrz pałacowych jakie widziałem. Cała sala
jest wyłożona marmurem o różnych jasnych odcieniach, na jej środku
mieści się piękny zdobiony złotem tron, a wszystko jest oświetlone
ogromnymi kryształowymi żyrandolami. Po prostu cudo. I sądząc po
reakcjach innych wchodzących nie tylko ja przeżywam tu szok.
|
Główny budynek pałacu |
|
Główna sala audiencyjna |
Stamtąd przechodzi się do innych sal w których są zgromadzone pamiątki
po nizamach. Nie są już oczywiście tak spektakularne, ale też piękne.
Na koniec trafiam do dwóch sal zbrojowni. Kolekcja broni w nich
zgromadzona jest ogromna. Ale zawsze mnie w zbrojowniach zastanawia
jedna rzecz. Większość ubrań i innych sprzętów codziennego użytku wydaje
się świadczyć o tym, że ludzie w tamtych czasach byli sporo mniejsi.
Natomiast sporo szabel, mieczy i innej broni jest tak duża, że mam spore
wątpliwości, czy przy moim wzroście ponad 180 cm mógłbym się nimi
swobodnie posługiwać. To jednak pozostanie chyba zagadką
.
Ze zbrojowni trafiam na drugi dziedziniec i wtedy okazuje się, że oprócz
głównego pałacu są jeszcze cztery inne. Niestety tylko dwa częściowo
udostępnione do zwiedzania. W jednym mieści się spora kolekcja ubrań,
gobelinów i innych ozdobnych materiałów, w drugim można tylko przez jedne
otwarte drzwi zajrzeć do sali klubowo-konferencyjnej. A szkoda, bo
prezentuje się ciekawie.
|
Drugi dziedziniec |
Na ostatnim dziedzińcu mieści się za to coś dostępnego
. Kolekcja samochodów nizamów. Królem jest tutaj żółty Rolls-Royce z
1911 roku, który używany tylko przy specjalnych okazjach przejechał
tylko 573 km . Jednak pozostałe samochody też są piękne. Znalazł tutaj
swoje miejsce również Willys, chyba najsłynniejszy samochód terenowy
aliantów w czasie drugiej wojny światowej.
|
Ostatni dziedziniec |
Gdy jestem przy samochodach niestety ponownie psuje się pogoda. Zaczyna
padać, początkowo tak sobie, ale po chwili leje już tak, że pozostaje
się tylko schronić w podcieniach pałacu. Z każdą chwilą sytuacja staje
się jednak coraz mniej komfortowa, bo nie mam zbyt wiele czasu do
pociągu, a leje coraz mocniej. W końcu nie mogę już dłużej czekać i
ruszam do wyjścia moknąc oczywiście niemiłosiernie. Od góry i od dołu,
bo alejkami płyną małe rzeki. I nagle, gdy mam za sobą kilkadziesiąt
metrów przestaje padać. Mogłem tą minutę, dwie zaczekać jednak dłużej...
Docieram skacząc między rzeczkami do bramy, a tam kolejny zonk. Brama
jest położona najniżej i wylewa się nią głęboka po kostki rzeka z
terenu całego parku. Na szczęście strażnicy pozwalają rzucić na środek
spory kamień po którym można przeskoczyć dalej. To jednak nie koniec
pecha. Autobus którym przyjechałem ze względu na "Festival day" wraca
jakąś okrężną trasą i nikt za bardzo nie wie jaką. Tuk-tukowcy
korzystając z okazji żądają jakichś chorych cen. Ale w końcu łapię
jednego, który jeździ na gaz i za rozsądną kwotę zgadza się mnie zawieźć
do hotelu, który jednak jest dość daleko. Docieram w końcu, szybko
kończę pakowanie i już prawie ruszam na autobus, gdy rozpętuje się
kilkukrotnie gorsza ulewa niż wcześniej. Nie ma szans, żeby dotrzeć na
przystanek. Więc znowu tuk-tuk, ale nawet one zniknęły. Gość z jednego
który się pojawia, krzyczy wyższą cenę niż przed chwilą zapłaciłem, choć
odcinek jest połowę krótszy. Nie mam jednak wyboru i wskakuję (po
pięciu metrach od drzwi hotelu cały mokry). Targuję się w trakcie jazdy,
ale to nigdy nie jest dobry sposób, zwłaszcza gdy ulicami płyną rzeki i
gość dobrze wie, że nie masz wyjścia, bo nie wysiądziesz przecież. Coś
tam jednak zbijam i po dwukrotnie dłuższej jeździe niż normalnie
wysiadam na dworcu. Uff, zdążyłem. Teraz 14 godzin jazdy do Chennaju, a
ja nie mam leżącej miejscówki, tylko nienumerowany bilet. Po kilkunastu
minutach zjawia się jednak konduktor, który ku mojej uldze oświadcza, że
wskoczyłem na normalną listę i mam kuszetkę
. Czyli następny przystanek Chennaj (może więcej wam mówi stara nazwa Madras)
.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz