Indie, Nepal

niedziela, 8 lipca 2018

Bhubaneśwar - perła Odishy, miasto 1000 świątyń

Drugiego dnia w Bhubaneśwarze planowałem obejrzeć w pierwszej kolejności kompleks świątynny Lingaranj Mandir wraz z otaczającymi go mniejszymi świątyniami. Jest to jedno z najważniejszych miejsc kultu Śiwy w tej części Indii i cel licznych pielgrzymek.

Panorama kompleksu Lingaranj

Potem, gdyby starczyło mi czasu chciałem zobaczyć dwa kompleksy dżinijskich jaskiń wykutych na wzgórzach Udaygiri i Khandagiri. Ale jak to zwykle bywa od samego rana wszystko się pokiełbasiło.
Po tym jak dzień wcześniej odwiedziłem dworzec wiedziałem już, że na bilety na pociąg nie ma szans (udało mi się kupić bilet tylko na jeszcze następny etap z Vishakapatnam do Hyderabadu). Jedyną opcją na kolejną podróż pozostawał autobus. W hotelu powiedzieli mi, że autobusy do Vishakapatnam odjeżdżają ze starego dworca, który w sumie był niezbyt daleko, więc rano zadowolony powędrowałem właśnie tam, żeby dograć sprawy logistyczne przed zwiedzaniem. Na dworcu jednak okazało się, że autobusy w tym kierunku z niego nie jeżdżą. W hotelu mieli złe informacje. Dowiedziałem się, że jeśli już, to tylko z nowego dworca, który już nie jest tak przyjaźnie położony, bo 7 km dalej na obrzeżach miasta. Cóż jednak zrobić, łapię tuk tuka (po targach cenowych oczywiście) i jadę. Na nowym dworcu jest spory chaos, nikt za bardzo nie wie skąd odjeżdżają autobusy do miasta, które mnie interesuje. Zaczyna mnie to trochę dziwić, bo na ogół nie ma z tym żadnego problemu, a autobusy same "się znajdują". W końcu jednak trafiam do agencji gdzie wiedzą. No i tu kolejna skucha. Autobus do Vishakapatnam jest tylko jeden dziennie i to o godzinie, która mi kompletnie nie pasuje. Mógłbym jechać dopiero następnego dnia, ale to też nie wchodzi w rachubę, bo jestem już uwiązany kolejnymi rezerwacjami i biletami. Zostaję więc postawiony pod ścianą, bo będę musiał zrobić coś, czego nie miałem w planach. Mianowicie wpakować się bez biletu do indyjskiego pociągu...
Do tego na który tydzień do przodu nie ma biletów. No ale to dopiero wieczorem, więc na razie postanawiam się nie martwić wychodząc z założenia, że co ma być to będzie 😂. Jedyne co, to przez wizytę na tym nowym dworcu musiałem odwrócić kolejność zwiedzania. Kompleks dżinijskich jaskiń Udaygiri i Khadaugiri z I-II w. n.e. miał być na końcu, ale teraz znalazł się dużo bliżej mnie niż świątynia Lingaranj. Wędruję więc właśnie do nich, bo to niecałe 3 km. Po drodze spławiam kolejnych ryksiarzy z których każdy przekonuje mnie, że to bardzo daleko . Pogoda jest taka sobie, bo jest pochmurno i dosyć duszno, ale na szczęście nie pada, więc spokojnie po pół godzinie jestem na miejscu. Kompleksy leżą na wzgórzach po obu stronach ulicy. Widząc schody prowadzące na Khadaugiri przychodzą mi na myśl skojarzenia z Nepalem. A już myślałem, że skończyłem ze wspinaczką... Na pierwszy rzut idzie więc Udaygiri, które jest niższe. Można je obejść w dwóch kierunkach, nie ma wielkiej różnicy, ale niezależnie w którą stronę pójdziemy, na początku i tak będzie pod górkę 😂.


Droga w lewo
Droga w prawo
Ja ruszam w prawo po schodkach. Kompleks, to tak naprawdę mini skalne miasto złożone z wykutych w skale jaskiń z których część pełniła funkcje świątyń, a część mieszkalne. Przypomina to trochę jeśli ktoś był, Czufut Kale na Krymie, albo Upliscyche w Gruzji. Jest jednak od tamtych mniejsze. Również same jaskinie są mniejsze, ciężko sobie wyobrazić jak ktoś mógł tam mieszkać, bo ja do większości tych mieszkalnych mógłbym wejść chyba tylko na kolanach. Te pełniące funkcje religijne były kiedyś bogato zdobione rzeźbieniami z których część się zachowała, aczkolwiek mocno już nadgryziona zębem czasu. Kilka jest jednak w całkiem dobrym stanie. Na początek trafiam na kilka mniejszych z których jedna, Chota Hathi Gumpha jest ozdobiona rzeźbami słoni.

Hota Hathi Gumpha
Potem dochodzę do jednej z największych w kompleksie, dwupoziomowej Rani ka Naur, czyli Pałacu Królowej. Jej ściany i filary są pokryte licznymi rzeźbieniami dżinijskich symboli, wojowników i scen bitewnych. Niestety większość z nich jest dosyć mocno zniszczona.

Rani ka Naur
Rani ka Naur od frontu

I kilka szczegółów


Kolejna z ciekawszych jaskiń, to Ganeś Gumpha, która jest chroniona przez dwa posągi słoni.

Ganeś Gumpha
Po kilku dalszych chwilach docieram na sam szczyt wzgórza, na którym zachowały się resztki wału obronnego, ale przede wszystkim rozciąga się z niego piękny widok na sąsiednie wzgórze Khandagiri i świątynię dżinijską na jego szczycie.

Widok na Khandagiri
Dżinijska świątynia
Ze szczytu schodzę powoli drugą stroną mijając najpierw jedną z najbardziej charakterystycznych jaskiń Bagh Gumpha w kształcie głowy tygrysa, a poziom niżej jedną z dwóch największych na wzgórzu Hathi Gumpha w której jest 117 liniowa inskrypcja na cześć króla Kalingi, który był budowniczym kompleksu.

Bagh Gumpha
Hathi Gumpha
Hathi Gumpha
Schodząc na dół mijam jeszcze jedną jaskinię Swargapuri w której można znaleźć rzeźby kilku bóstw hinduskich.

Swargapuri
Po chwili jestem już na dole i po przejściu przez ulicę staję przed schodkami na Khandagiri. Po tym jak obejrzałem sobie wzgórze z jego brata bliźniaka, zastanawiam się jak ciężka będzie wspinaczka.



Gdy już dotarłem na górę okazało się, ze nie było tak źle. Schodów było na szczęście mniej niż się spodziewałem patrząc z dołu . Za to jest tam bardzo wiele langurów na których przedsiębiorczy Hindusi robią biznes sprzedając turystom orzeszki i banany do karmienia tychże. Naprawdę na samej górze było ich tyle, że ciężko było przejść nie nadeptując któremuś na ogon. Khandagiri jest dużo uboższe w jaskinie, a główną atrakcją jest pochodząca z XVIII w. świątynia dżinijska na szczycie. Niestety można wejść do niej tylko kompletnie boso, a do tego trzeba dodatkowo obmyć stopy. Gdyby było słońce, to nie byłoby problemu. Musiałem jednak zrezygnować, bo chodzenie w mokrych butach i skarpetach przez kolejne pół dnia nie byłoby zbyt rozsądne.

Langury na szczycie przed świątynią 😀

Widok na Udaygiri
Ruszyłem więc dalej do świątyni Lingaranj, która jest największym skarbem Bhubaneśwaru. Ponieważ tym razem to już był spory kawałek do pokonania, bo około 6-7 km postanowiłem podejść kawałek, a potem złapać tuk tuka, żeby zaoszczędzić na czasie. Po drodze natknąłem się też na parę widoków tej mniej przyjemnej strony Indii.


Jednak po pół godzinie marszu jak nigdy jakoś nie było żadnego na podorędziu, więc stanąłem na chwilę przy przydrożnym straganie, żeby się czegoś napić. Traf chciał, że prawie w tym samym momencie zatrzymał się tam po to samo jakiś 20-paro letni Hindus na motorze. Zapytał skąd jestem i dokąd idę no i zaproponował, że jeśli chcę, to mnie podwiezie do świątyni. Oczywiście długo się nie zastanawiałem . Wysadził mnie tuż przed wejściem. Kompleks świątynny jest ogromny, a najwyższa sikhara (wieża) głównej świątyni ma 54 m wysokości. Niestety wejść do środka mogą tylko Hindusi, czego bardzo żałowałem. Akurat tutaj bez żalu zapłaciłbym i 500 rupii. Pozostało mi tylko zrobić zdjęcie wejścia strzeżonego przez żółte lwy i powędrować na platformę widokową dla turystów. Po drodze natknąłem się na olbrzymie koła, pozostałość po najważniejszym święcie w tym regionie, Rath Jatra, czyli Święcie Rydwanów, które miało miejsce miesiąc temu. Wtedy wizerunki bóstw są obwożone po całym mieście na tych ogromnych powozach.

Wejście do kompleksu Lingaranj

Koła olbrzymiego rydwanu

Zaraz potem trafiłem już na platformę widokową, gdzie znowu zetknąłem się z hinduską przedsiębiorczością, ale tym razem z jej mniej przyjemną stroną. Jak spod ziemi wyrósł gość z zeszytem czymś tam ostemplowanym i niby miłymi pytaniami skąd jestem itd. Potem nastąpiła prośba o wpis i oczywiście datek. Datek, który by powędrował do jego kieszeni. Wpisać się wpisałem, co mi tam, ale kasy oczywiście nie dałem, bo wejście na platformę jest darmowe. Gość się mocno krzywił, ale w końcu zmył się tak szybko jak się pojawił. Nie dziwię się jednak, że tacy jak on próbują, bo sądząc z wcześniejszych wpisów sporo osób się jednak nabiera i to na dość wysokie sumy jak na Indie, bo nawet 1000 rupii. A to dla wielu osób bardzo duże pieniądze za które można sporo przeżyć. Gdy już sobie poszedł mogłem spokojnie się zająć kontemplowaniem widoku. Choć widać maksymalnie połowę całości, to widok i tak jest urzekający. Szczególnie gdy człowiek sobie uświadomi, że te budowle powstały, gdy w Polsce szumiały tylko puszcze, a murowane budynki można było pewnie policzyć na palcach jednej ręki. Świątynie powstały bowiem na przełomie XI i XII w. A dla lepszego wyobrażenia przypominam, że 54 metry wysokości głównej wieży, to mniej więcej tyle co 22 piętrowy wieżowiec w obecnym budownictwie. Przyznam szczerze nie chciało mi się stamtąd schodzić.

Lingaranj




Główna sikhara
Ale w najbliższej okolicy znajduje się jeszcze sporo mniejszych świątyń zbudowanych w podobnym stylu i na szczęście dostępnych dla wszystkich. Szedłem więc sobie ich szlakiem zaglądając do nich po kolei. Pierwszą z nich jest świątynia Chitrakarini poświęcona tak samo nazywającej się bogini. Powstała trochę później niż Lingaranj, bo w XIII w. Kolejna to świątynia Papanasini poświęcona Śiwie, jeszcze trochę późniejsza, bo z XIV w. Potem powędrowałem wzdłuż brzegów świątynnego zbiornika Bindu Sagar. Na jego środku znajduje się niewielka biała świątynka Brahma Temple poświęcona oczywiście Brahmie. Nie wiem jednak jak się tam dostają kapłani, bo żadnych łódek na jeziorku nie widziałem 😀. Natomiast na drugim krańcu zbiornika natknąłem się jeszcze na kolejną małą świątynię Śiwy, Ashtashambhu Śiwa Temple.

Chitrakarini Temple
Papanasini Temple
Bindu Sagar
Brahma Temple
Ashtashambhu Śiwa Temple
Po chwili staw został za mną, a ja powoli zacząłem się kierować w stronę hotelu. Nie na darmo jednak Bhubaneśwar jest nazywany miastem 1000 świątyń 😀. Spacerując sobie spokojnie napotykam kolejne z których każda jest inna i naprawdę piękna. Pierwsza z nich, to Parshurameshwara Temple poświęcona Śiwie, która jest uważana za najlepiej zachowaną z najwcześniejszego okresu, gdy kształtował się styl architektoniczny charakterystyczny dla stanu Odisha. Powstała około 650 r. i jest jedną z najstarszych, które możemy podziwiać. Zaraz obok trafiamy na Siddheswara Temple (X w.) poświęconą Ganeśi, a jeszcze parę kroków dalej do Mukteśwara Temple. To mała, ale bardzo dekoracyjna świątynia poświęcona Mukteśwarze, Panowi Pokoju (jedno z wcieleń Śiwy). Pochodzi z poł. IX w. i stanowi ciekawą mieszankę stylów hinduistycznego i buddyjskiego. Szczególne wrażenie robi bogato rzeźbiona torana, wolnostojąca brama. Wychodząc z bramy po drugiej stronie ulicy trafiamy na charakterystyczną białą Kedar Gouri Temple, również jedna z najstarszych w mieście. Nie wchodziłem jednak do środka, bo od obcokrajowców chcieli 200 rupii za wstęp.

Parshurameshwara Temple
Parshurameshwara Temple
Siddheswara Temple
Mukteśwara Temple
Mukteśwara Temple
Torana w Mukteśwara Temple
Kedar Gouri Temple
Na dalszej drodze do hotelu chciałem zobaczyć jeszcze trzy inne świątynie. Gdy jednak docieram do pierwszej z nich Radża Rani Mandir, okazuje się, że tutaj też trzeba zapłacić 200 rupii za wstęp, a co gorsza chwilę później zaczęło znowu padać. Nie jakoś bardzo i pewnie gdybym nocował, to bym to zignorował, mnie jednak czekała jeszcze ta niepewna podróż pociągiem. Robię więc tylko zdjęcie zza ogrodzenia i odpuszczam dwie najdalsze, choć jedna z nich jest podobno bardzo ładna.

Radża Rani Mandir
 Wracam do hotelu, gdzie zostawiłem bagaż na przechowanie, trochę się podsuszyć i odsapnąć. Gadam jeszcze trochę z recepcjonistą i jednym z gości, który jak się okazuje ma na imię Suryia, więc śmieję się, że byłem wczoraj w jego świątyni. Gdy przestaje padać zbieram się na dworzec, zamierzam tam posiedzieć w poczekalni wyższych klas gdzie jest całkiem wygodnie. Gdy wyszedłem z hotelu na murze w uliczce wpadł mi jeszcze w oko pewien humorystyczny napis, którego wcześniej nie zauważyłem 😂.



Do tego na dworcu jest szybkie wi-fi, którego nie miałem już w hotelu, bo było płatne. Co prawda, żeby wejść do tej poczekalni trzeba mieć bilet, ale tu wyjątkowo przydaje się biała skóra. Białych nikt o bilety nie pyta, bo wszyscy z góry zakładają, że biali ze zwykłym pospólstwem nie jeżdżą i to normalne, że tam wchodzą. Natomiast Hindusów pani przy wejściu kontroluje. Czekam więc sobie wygodnie dwie godziny ładując baterie na podróż, bo wiem, że nie będzie łatwa. Jechałem już dwa razy takim nabitym na full pociągiem, więc wiem czego można się spodziewać. Tylko wtedy miałem bilet... No ale cóż, klamka zapadła jak to mówią. Czas mija szybko, więc idę na peron, tam wyskakuje na tablicy opóźnienie, ale tylko o 20 minut. W końcu przyjeżdża i ładuję się do środka ze wszystkimi. Trochę mi sprzyja szczęście, bo w jednym z niby przedziałów leży na kuszetkach sześciu młodych Hindusów, a jeden bez problemu ustępuje mi kawałek miejsca do siedzenia. Gdy już ruszamy jest jeszcze lepiej, bo pożyczam od gościa parę gazet i rozkładam się na podłodze między ich leżankami z plecakiem pod głową. Może nie będzie tak źle, za dawnych czasów też się tak jeździło w Polsce. Niestety nic nie trwa wiecznie. Już po 40 minutach na następnej stacji wsiada spora rodzinka, która zaczyna młodych wypraszać z ich miejsc, przewalać bagaże itd. Ja chcąc niechcąc też muszę się usunąć. Okazuje się, że z młodych tylko jeden ma miejscówkę, ten który ustąpił mi kawałek miejsca. Nie ruszam się więc nigdzie, choć jeden gość z rodzinki zaczyna mnie już mocno wkurzać. Panoszy się strasznie i nie daje nawet ułożyć bagażu tak, żeby było luźniej. W końcu jednak pakuje się na górną pryczę i gasi światło. Układam wtedy plecak po swojemu, ale na żadne leżenie nie ma szans, cisnę więc na skrawku dolnej kuszetki u chłopaka na siedząco. Wszyscy przysypiają, choć niewygodnie, część się rozkłada na podłodze w przejściu, prawie nie ma gdzie szpilki wcisnąć. Przez to wszystko jednak po jakiejś półgodzinie przebija się konduktor. Trochę ściemniam, bo mówię, że zgubiłem bilet, ale muszę jechać, bo mam kolejne rezerwacje itd. No i że zapłacę jeszcze raz. Gość chyba trochę się przejmuje, bo mówi że OK i żebym siadał gdzie dam radę. Po czym zajmuje się Hindusami z których kilku zdecydowała się chyba na taki wariant jak ja. Dyskusja z nimi jest jednak znacznie bardziej zażarta niż ze mną. W końcu jednak sytuacja się uspokaja i konduktor idzie dalej. Nie biorąc ode mnie pieniędzy. Tutaj jest jednak dziwny system sprawdzania biletów, najpierw idzie ten pierwszy konduktor, a za jakiś czas następni, którzy pobierają ewentualne dopłaty itp. Nie wnikam więc za bardzo, na razie nie płacę . Gdy konduktor znika wszyscy znów się rozkładają, tym razem definitywnie. Ja korzystam z okazji i układam inaczej plecak. Teraz już w pozycji półleżącej się jakoś mieszczę na podłodze. Do wygody dużo, naprawdę dużo brakuje, ale da się jechać. Nawet udaje się usnąć. Następni konduktorzy nie przychodzą, więc gdy po kolejnych 5,5 godzinach tej mordęgi wysiadam, jestem bogatszy o 400 rupii. Hotel jest na szczęście niedaleko dworca, więc po 40 minutach jestem w pokoju i mogę normalnie trochę odespać. Ciężko było, ale się udało, najważniejsze, że dotarłem tam gdzie chciałem. Ale szczerze mówiąc wolałbym już tego nie powtarzać...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz