Indie, Nepal

piątek, 24 sierpnia 2018

Na południe od Chennaju - Mahabalipuram

Ponieważ dzień wcześniej nie udało mi się umówić z rybakami na połów postanawiam dzisiaj odwiedzić okolice Chennaju. A dokładnie położone 50 km na południe miasteczko Mahabalipuram, które jest jednym z najstarszych w regionie. Po drodze zamierzam też odwiedzić Madras Crocodile Bank, czyli Park Krokodyli. Jeden z ważniejszych ośrodków rozmnażania tych zagrożonych gadów nie tylko w Indiach, ale i na świecie. Najpierw jednak musiałem się dostać na jeden z dworców autobusowych, który był dosyć daleko od mojego hotelu, a z którego odjeżdżają autobusy do Mahabalipuram. Na szczęście autobus na dworzec odjeżdża z przystanku tuż obok mojego hotelu. Problem w tym, że mają one dość pogmatwane trasy i nie wiadomo w którym kierunku wsiadać. Trzeba pytać konduktora dla pewności. Tyle teorii 😂. Bowiem gdy autobus podjeżdża na pytanie czy dojadę na dworzec T Nagar słyszę "Yes, yes" i dostaję bilet, ale jakoś dziwnie tani. Sprawa za chwilę się wyjaśnia, bo po kilku minutach ląduję na pętli przy nadmorskiej promenadzie. Oczywiście wsiadłem nie w tą stronę, a konduktor chciał być uprzejmy 😀. Przypadkowo wyszło jednak całkiem dobrze. Pętla jest obok domu Vivekanandy, jednego z najbardziej czczonych hinduskich guru, który i tak chciałem zobaczyć. Dom prezentuje się w gustownym różowym kolorze 😀.

Dom Vivekanandy
 Po chwili okazało się dodatkowo, że z tej pętli jedzie na potrzebny mi dworzec inny autobus o połowę krótszą trasą niż ten pierwszy. Na dworcu dojechałem przed 10,00, autobus ma być o równej, więc nie jest źle. Ale po kilkunastu minutach wracam do rzeczywistości, to przecież Indie. Autobus ostatecznie pojawia się i odjeżdża 10,40. Płacąc proszę konduktora, żeby mi powiedział gdzie wysiąść, żeby trafić do Parku Krokodyli. Oczywiście słyszę, że nie ma sprawy.
Przestaję więc jakoś bacznie zwracać uwagę zajęty widokami za oknem (spory kawałek jedziemy wzdłuż wybrzeża), ale po ponad godzinie wydaje mi się, że coś jest nie tak. Sprawdzam na gps-ie i no tak, przejechałem już o 10 km za daleko. Konduktor tylko się uśmiecha i mówi, że przeprasza, ale zapomniał. Muszę się wrócić. To kolejne pół godziny w plecy, co powoduje, że trochę zaczynam się obawiać, czy wystarczy mi na wszystko czasu. Do Parku docieram łączoną taksówką, która na szczęście zjawia się dość szybko. Park leży tuż przy drodze, a kierowca tym razem o mnie nie zapomina, więc trafiam już bez problemu. Na budyneczku przy wejściu (niestety w remoncie) można zobaczyć jak przedstawiano krokodyle w różnych kulturach świata. Można się przekonać, że pasjonowały one ludzi, a najczęściej były również święte praktycznie wszędzie gdzie żyją. Mnie również fascynują od dawna, wiec to miejsce po prostu musiałem odwiedzić.

Krokodyle w kulturach świata
Park posiada w swojej kolekcji 14 z 23 gatunków krokodyli, w tym tak skrajnie zagrożone jak krokodyl syjamski, gawial, krokodyl gawialowy i krokodyl Moreleta. Wszystkie są tu rozmnażane, a większość młodych wypuszcza się na wolność lub przekazuje do innych ośrodków hodowlanych na całym świecie po tym jak zostaną odchowane do bezpiecznej wielkości. Park jest położony na dość sporej przestrzeni i choć urządzony w naszym pojęciu dość prymitywnie, to paradoks polega na tym, że w tym klimacie krokodyle nie potrzebują niczego więcej. Wybiegi bowiem mimo, że proste, to są naprawdę duże, z dużymi stawami i sporymi łachami piasku do wygrzewania. Czyli są to warunki praktycznie naturalne dla tych gadów. Może to nawet dzięki temu Park ma takie sukcesy hodowlane.

Jeden z wybiegów krokodyli błotnych
Główna aleja
Krokodyle błotne
Wybieg krokodyli gawialowych
Jeden z wybiegów dla gawiali
Na terenie parku jest też stacja pobierania jadu od węży, niestety obecnie w reorganizacji i zamknięta. Niestety nie była to również niedziela, kiedy to odbywają się pokazy karmienia. Krążę więc sobie spokojnie alejkami, trafiając na małe muzeum, gdzie prezentują się czaszki kilku gatunków, w tym ogromna krokodyla słonowodnego. Są też różne rzeźby z motywami krokodyli pochodzące z Nowej Gwinei. Rozmawiam tam trochę z jednym z pracowników, który jest mocno zaskoczony, że wiem co jest co 😀.

Czaszki różnych gatunków
Czaszka krokodyla różańcowego miała około metra długości
Rzeźby z Nowej Gwinei
Gdy skończyliśmy rozmawiać wróciłem do oglądania różnych gatunków w mniejszych lub większych grupach łącznie z królem parku, prawie 50 letnim krokodylem słonowodnym zwanym Jaws, czyli Szczęki o dł. 5,5 m. Niestety pokazuje tylko swój ogromny łeb. Na jednym z wybiegów krokodyli błotnych, których jest najwięcej najwyraźniej któryś osobnik wszedł w drogę dominującemu samcowi, bo dane mi jest obejrzeć kilkukrotną imponującą szarżę w wykonaniu tego ostatniego. Szarżę błyskawiczną.  Gdy się patrzy na nie jak się wylegują na słoneczku wydaje się, że są powolne i leniwe. Dopiero coś takiego uświadamia jak niebezpieczne są to zwierzęta. Mi jednak najbardziej podobają się gawiale, a szczególnie ich śmieszne, długie pyski. Samce mają na ich końcu narośl w postaci małego garnka, która jednak do końca nie wiadomo czemu służy.

Jaws, a właściwie jego łeb o metrowej długości 😀

Krokodyl Moreleta
Krokodyl syjamski
Gawial gangesowy
W Parku znajdziemy w nim też kilka gatunków żółwi. W tym krytycznie zagrożone wyginięciem dwa gatunki batagurów (kachuga i Baska) oraz żółwie olbrzymie. Żółwie to też jedne z moich ulubionych zwierzaków. Mogę się na nie patrzyć bez końca. Jest też kilka gatunków węży, legwany i warany. A na koniec zostaje najlepsze, bo możemy zobaczyć jak gawiale radzą sobie pod wodą. I oczywiście mieć te ich śmieszne pyski tylko przez szybę 😀.

Żółwie olbrzymie


Legwan zielony
Waran mangrowy
Gawial gangesowy
Z pewnym żalem (bo mógłbym tam pewnie siedzieć bez końca) opuszczam Crocodile Bank i ruszam dalej w drogę do Mahabalipuram. Po drodze jednak planuję jeszcze krótki postój w Tygrysiej Grocie, która jest tak naprawdę niedokończoną świątynią, ale o ciekawej formie. Dość szybko łapię lokalny autobus i tym razem już pilnując drogi i konduktora wysiadam na właściwym przystanku. Tygrysia Grota wraz z drugą mniej ozdobną świątynią są położone w parku na wąskiej mierzei oddzielającej Zatokę Bengalską od Wielkiego Słonego Jeziora, płytkiego zbiornika zalewowego. Park od plaży oddziela tylko wąski pas drzew. Tygrysia Grota jest wyrzeźbiona w olbrzymim bloku piaskowca, a swoją nazwę wzięła od 11 rzeźbionych głów tygrysich otaczających wejście. Świątynia jest poświęcona Durdze. Druga mniejsza i nie tak ozdobna jest poświęcona Śiwie. Między jedną, a drugą świątynią możemy zobaczyć dziwnie ukształtowany ostaniec.

Grota Tygrysia
Świątynia Śiwy

Ponieważ jak wspomniałem park i świątynie są tuż nad brzegiem morza postanawiam zajrzeć na plażę i w końcu zanurzyć stopy w oceanie . Plaża jest prawie pusta i ciągnie się kilometrami w obie strony. Kawałek dalej stoi kilka łodzi rybackich, którym oczywiście idę się przyjrzeć. Po drodze trafiam na ciekawe znalezisko, czyli wysuszoną najeżkę 😂. Najwidoczniej rybacy wyrzucili ją jako niezdatną do jedzenia. Brodzę też trochę przy brzegu, więc mogę powiedzieć, że ocean zaliczyłem. Ale prądy muszą być tu bardzo silne jak wzdłuż całego Wybrzeża Koromandelskiego, bo już po tym jak się wejdzie do kolan trochę ciężko jest ustać. 




Pogoda jest tak ładna i tak fajnie się chodzi, że nawet nie zauważam jak mija prawie godzina. Niedobrze, bo przez te wszystkie wcześniejsze opóźnienia jestem w mocnym niedoczasie. Obawiam się, że nie zdążę zobaczyć wszystkiego w Mahabalipuram. Na szczęście na przystanku zatrzymuje się łączony tuk tuk i choć kierowca rzuca na pewno zbyt wysoką cenę to już się nie targuję, tylko jadę. O tym, że przepłacę upewniam się, gdy wysiadają współpasażerowie, ale tak mi zależy na czasie, że o 20-30 rupii nie będę kruszył kopii 😂. Wysiadam praktycznie w centrum miasteczka skąd blisko do jego zabytków. Niestety tracę jeszcze trochę czasu na szukanie kantoru, bo prawie skończyła mi się gotówka. Kantoru co prawda nie znajduję, ale pieniądze wymieniam i to po dobrym kursie w agencji turystycznej do której wszedłem zapytać o kantor właśnie. Nareszcie mogę zwiedzać. Na początek kieruję się do położonej nad samym brzegiem morza Shore Temple. To najstarsza wolnostojąca świątynia w Tamilnadu. Pochodzi z VIII w. Świątynia jest bardzo ładna i malowniczo położona, a nad bezpieczeństwem czuwają strażnicy z długą bronią. To trochę dziwne, bo aż takie środki bezpieczeństwa widziałem wcześniej tylko w Taj Mahal. Niestety Hindusów znów poniosło z ceną biletu. Mimo że jest wspólny do jeszcze jednego małego zespołu świątyń, to 500 rupii jest grubą przesadą. To taka sama cena jak za kompleks w Khajuraho, który jest nieporównywalnie większy. Płacę jednak i zaczynam się już mocno spieszyć, bo na horyzoncie zbierają się chmury. 

Shore Temple
Shore Temple

Monsun nadciąga
Opuszczam więc Shore Temple i idę szybko do kompleksu Pańća Ratha (Pięć Wozów), pięciu małych, ale ciekawych świątynek. Po drodze mijam wyrzeźbioną na skale płaskorzeźbę ze wznoszącą się nad nią latarnią morską. 


Potem tuż przed świątynią mija mnie tuk-tukiem czwórka białych, których jeszcze w Shore Temple prosiłem o zrobienie zdjęcia. Ale co dziwne prowadzi jeden z chłopaków, a nie żaden Hindus. Gdy spotykamy się przy bramce okazuje się, że to Szwajcarzy z których dwójka siedzi tu już dwa miesiące i wynajęli sobie tuk-tuka na stałe 😀. Kompleks to jak napisałem pięć małych świątyń, każda poświęcona innemu bóstwu. Wyglądają na zupełnie osobne, ale tak naprawdę zostały wykute i wyrzeźbione w jednej ogromnej różowawej, granitowej skale. Co ciekawe przez długi czas były kompletnie zasypane piaskiem naniesionym znad oceanu dzięki czemu są bardzo dobrze zachowane. Czystym przypadkiem odkryli je Brytyjczycy 200 lat temu przy okazji prowadzenia robót ziemnych.  Niestety tuż po tym gdy zaczynamy, bo chodzę z nowymi znajomymi, zwiedzać zaczyna też padać. Na początek nie bardzo mocno, także udaje nam się obejrzeć wszystkie pięć, ale po kilkunastu minutach zaczyna lać. Monsunowe chmury nadciągają naprawdę szybko.

Pańća Rantha
Pańća Rantha
Pańća Rantha
Pańća Rantha
Nie ma rady, trzeba uciekać. Szwajcarzy zabierają mnie ze sobą do tuk tuka, ale ten z boków jest odkryty, więc jedną stronę i tak mam dokumentnie mokrą. A z planowanego dalszego zwiedzania nici, bo reszta zabytków jest umiejscowiona na wzgórzu, na które wstęp jest tylko do 18,00 a jest 17,45... Gdyby nie deszcz, to bym zdążył. Szwajcarzy odstawiają mnie więc na przystanek autobusowy. Po 40 minutach przestaje padać, dzięki czemu udaje mi się jeszcze zobaczyć piękną płaskorzeźbę Medytującego Arjuny. Ta na szczęście nie jest na zamkniętym wzgórzu. Cała ma prawie 17 metrów długości i około 7-8 wysokości. Przedstawia ona sceny z jednego z hinduskich mitów.

Płaskorzeźba Medytującego Arjuny

Po zrobieniu zdjęć wracam na przystanek i tam zaczynają się schody. Pytani o autobus do Chennaju miejscowi są bardzo rozbieżni jeśli chodzi o udzielane informacje. Jedni mówią że autobus jest stąd, inni że  nie stąd tylko z innego przystanku przy obwodnicy dwa kilometry dalej... Za nic nie wiem o co chodzi. W końcu idę na ten przystanek dwa kilometry dalej, bo tam się muszą zatrzymać wszystkie. Jak się w końcu okazało wszyscy mieli rację. Z pierwszego przystanku jeździ autobus lokalny, ten którym jechałem rano. A z tego gdzie doszedłem jeżdżą autobusy ekspresowe, przelotowe do Puducherry. Powrót jest już więc formalnością, bo autobusy przelotowe zatrzymują się m.in. w pobliżu dworca kolejowego skąd mam niedaleko do hotelu. Niestety jest już tak późno, że w  nie zdążam już pójść do moich rybaków zapytać o której wypływają na jutrzejszy połów. Postanawiam więc, że wstanę tak wcześnie jak tylko dam radę i pójdę na plażę licząc na łut szczęścia. Tymczasem jednak wracam do hotelu i padam, bo dzień był dosyć wyczerpujący 😄.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz