Indie, Nepal

poniedziałek, 20 sierpnia 2018

Chennaj - w stolicy Tamilnadu

Po 14, a nawet 15 godzinach jazdy z Hajdarabadu wysiadłem na głównym dworcu w Chennaju. Stolicy stanu Tamilnadu. Przemieściłem się więc dość daleko na południe, to była najdłuższa trasa jaką pokonałem jednorazowo. Ale nagrodą była przepiękna pogoda, gdy wyszedłem z dworca powitało mnie piękne słońce i 35 stopni, a było mniej więcej wpół do dziewiątej. Miła odmiana po tym jaką ulewą pożegnał mnie Hajdarabad 😀. Do tego byłem całkiem rześki, bo przez tą długą podróż zdążyłem się świetnie wyspać. Nic tylko odkrywać największe miasto południowych Indii. Najpierw jednak musiałem dostać się do swojego hostelu. Na szczęście miałem to dosyć dobrze rozpracowane, więc po tradycyjnym rytuale opędzania się od kilkudziesięciu ryksiarzy doszedłem kilkaset metrów dalej do drugiego lokalnego dworca. Tam sobie spokojnie wsiadłem w pociąg podmiejski (a właściwie powinienem napisać miejski, bo ta linia poza Chennaj nie wyjeżdża), którym podjechałem dwie stacje. A stamtąd już piechotką po 15 minutach spokojnie dotarłem do celu. Znacznie ułatwiły mi to tabliczki z nazwami ulic, które o dziwo w Chennaju są!

Pociąg podmiejski na lokalnym dworcu (widać przedział tylko dla pań 😀)
Gdy po godzinie już przeszedłem proces zameldowania (do dziś nie wiem po co tyle tych druczków się wypełnia), dostałem pokój i mogłem zostawić plecak przyszedł czas na ruszenie w miasto.
Ten dzień postanowiłem poświęcić na zobaczenie największych atrakcji miasta wg przewodnika Lonely Planet na którym do tej pory raczej się nie zawiodłem, ale jak się później okazało nie był to do końca trafiony pomysł. Niestety do dawnego Madrasu dociera relatywnie niewielu turystów, więc nie do końca mogłem wcześniej zweryfikować informacje tam zawarte. Wychodząc jednak tego jeszcze nie wiedziałem. W uliczce przy której stał hotel bez problemu zakupiłem śniadanko (tradycyjnie samosy) i wodę, więc bez dalszej zwłoki poszedłem dalej. Ponieważ najbliżej miałem do Fortu św. Jerzego od niego postanowiłem zacząć. Najpierw ruszyłem więc z powrotem na stację. Stamtąd podjechałem dwie stacje miejskim pociągiem bardzo tanio i szybko. Na szczęście nie były to godziny szczytu, więc tłumów też nie było. Ze stacji do fortu poszedłem tradycyjnie piechotką, ale po drodze chciałem jeszcze zahaczyć o budynek Sądu Najwyższego, który powstał w XVIII w. Zanim jednak do sądu doszedłem natknąłem się na pochodzący z tego samego okresu budynek jednego z collegów. Konkretnie Madras Law College. Jego budynek jest naprawdę bardzo ładny. Został zbudowany w tym samym stylu jak budynki Sądu Najwyższego. I jak się za chwilę okazało jedynym, któremu można było zrobić zdjęcie.

Madras Law College
Bowiem kawałek dalej, gdy wzdłuż wysokiego muru doszedłem do jednej z bram sądu spotkało mnie rozczarowanie. Okazało się, że po ostatnich zmianach przepisów osoby postronne nie mogą już wchodzić na teren, co kiedyś było możliwe. A ponieważ cały teren sądu jest jak wspomniałem otoczony wysokim murem pozostało tylko zerknięcie zza bramy. Oczywiście nie było mowy o żadnych zdjęciach. Bardzo miłe wartowniczki z policji były w tej kwestii bardzo stanowcze. A nie chciałem spędzić całego dnia na indyjskim komisariacie 😂. No nic, trzeba było powiedzieć trudno. Poszedłem dalej do fortu, którego teren zaczyna się niedaleko. I choć w przewodniku było napisane, że to siedziba jakiegoś urzędu, to nie sprecyzowali w nim, że chodzi o rząd stanowy. A to w Indiach poważna sprawa. Radiowozów przy ulicy stało zatrzęsienie, zastawiony był kilkusetmetrowy odcinek. Potem stała długa kolejka ludzi, bo każdy wchodzący na teren jest spisywany. I gdy w końcu formalnościom stało się zadość, to po wejściu na teren wita kolejne rozczarowanie. Budynek samego fortu nie dość, że jest w miarę nowoczesny jak na indyjskie standardy, bo z przełomu XVIII/XIX w. i nie prezentujący sobą nic ciekawego, to jeszcze od frontu jest całkowicie niedostępny. Nie można nawet podejść, nie wspominając o robieniu zdjęć. Dla turystów dostępny jest tylko budynek muzeum w którym jednak nie ma nic specjalnie ciekawego, bo większość eksponatów to portrety, fotografie, kilka mundurów i trochę innych drobiazgów. Za to przed budynkiem stoi kilka armat, które kiedyś znajdowały się na murach. Część murów się zachowała, ale nie przedstawiają się zbyt ciekawie.

Budynek muzeum

Jedyną naprawdę wartościową budowlą, którą można zobaczyć na terenie fortu jest najstarszy w Indiach anglikański kościół św. Anny. Został zbudowany w 1680 roku. Jest niewielki, ale ma grube mury, więc w środku jest stosunkowo chłodno. Dlatego służy też jako miejsce odpoczynku i drzemki miejscowym stróżom prawa, gdy akurat mają przerwę .Jest w nim sporo nagrobków z czasów panowania brytyjskiego, które również należą do najstarszych w kraju. Poza tym jest dość skromny, ale ma swój urok.

Kościół św. Anny


Przerwa w pracy 😂
Po wyjściu z niego miałem nadzieję jakoś prześlizgnąć się krótszą drogą do bramy przed frontem głównego budynku, ale strażnicy byli czujni. Musiałem wracać dookoła przebijając się przez tłum interesantów. Tłum, bo na terenie oprócz siedziby rządu są też inne urzędy, stoi nawet zupełnie nowy wieżowiec na tyłach budynku muzeum. Generalnie, tak jak do tej pory raczej się na informacjach z przewodnika nie zawiodłem, to tutaj chyba kogoś mocno poniosło. Owszem, można wejść na chwilę zobaczyć, ale określanie tego mianem głównej atrakcji miasta jest nieporozumieniem. Na szczęście jak to mówią do trzech razy sztuka. Fort leży prawie nad brzegiem morza, skąd tylko kawałek do głównej plaży miasta. Ja jednak podjechałem kawałek autobusem, bo chciałem zdążyć wjechać na górę latarni morskiej, a tutaj dość wcześnie wszystko zamykają. A wjechać, bo to jedyna w Indiach latarnia z windą . Plażę na razie podziwiałem więc z okien autobusu i już z tej perspektywy wydała mi się ogromna. Ciągnie się ładnych kilka kilometrów, a zwęża się dopiero przy latarni właśnie. Obecny jej budynek powstał w 1977 roku i ma wysokość 46 metrów. Ale pierwsza latarnia w tym miejscu powstała już ponad dwieście lat temu. Z góry roztacza się wspaniałe perspektywa na miasto i na wybrzeże, gdzie oczywiście wzrok przykuwa wspaniała Marina Beach. Mój jednak dość szybko powędrował też w drugą stronę, gdzie już na zdecydowanie węższym odcinku wypatrzyłem duże zgrupowanie łodzi rybackich. W samym budynku latarni jest też malutkie muzeum.

Latarnia morska w Madrasie



Od strony morza
Marina Beach
Plaża "rybacka"
Jeden z eksponatów
Gdy ze szczytu wypatrzyłem wspomniane rybackie łodzie przepadłem. Od razu postanowiłem, że muszę tam zawitać. Rybactwo fascynuje mnie od dawna, gdy jeszcze jako kajtek jeździłem z rodzicami na Hel do naszej przyszywanej rodziny z której połowa była rybakami właśnie. Już wtedy potrafiłem sterczeć godzinami w porcie i gapić się na kutry zamiast bawić się na plaży. I tak mi zostało do tej pory, zawsze i wszędzie mnie do tego ciągnie. Z latarni było bardzo blisko, więc już po kilku krokach trafiam na nabrzeże, gdzie stoją stragany z rybami. Przy jednym z nich panie sortują malutkie wysuszone rybki, którymi zostaję poczęstowany. Nawet niezłe . Przy innych straganach trwają zaciekłe targi, a wybór jest naprawdę spory. Wiele ryb rozpoznaję, ale są też takie, o których nie mam pojęcia jak się nazywają.






Widzę jednak w oddali, że jakaś łódka się zbliża, więc schodzę na plażę. I podziwiam dwóch wioślarzy, którzy przebijają się przez fale przyboju. A zaraz obok traktor ściąga w pobliże wody dużo większą łódź, a kilku rybaków szykuje się do wypłynięcia. I wtedy pada propozycja, jak się potem okazuje od szefa nazywanego tutaj "baba", żebym też płynął. Ja się jednak waham, bo mam jeszcze dalsze plany zwiedzaniowe i w końcu odpuszczam postanawiając się z nimi umówić na następny raz. Jak się jednak potem okaże, to decyzja, której żałuję do tej pory, bo pomimo tego, że miałem jeszcze dwa dni w zapasie, to popłynąć się nie udało . Takie okazje trzeba jednak chwytać za ogon, gdy tylko się pojawią, bo świątynie mogły sobie spokojnie poczekać. No ale jestem mądry po szkodzie. Wtedy klamka zapadła, płyną więc beze mnie. Gdy łódź, całkiem spora przebija się przez przybój, momentami staje prawie dęba, ale za chwilę płynie już równo. W tym czasie wioślarze dobili i proszą o pomoc w wyciągnięciu łódki. Zgadzam się oczywiście i gdy oni dźwigają rufę, ja z jeszcze jednym Hindusem ciągniemy od dziobu. Dopiero wtedy mam okazję dokładniej się przyjrzeć. Łódka jest dosyć dziwna, bo jakiś metr od rufy w kierunku dziobu prawie nie ma burt. To powoduje, że na morzu ten który siedzi z tyłu jest prawie ciągle w wodzie. To musi być mocno wyczerpujące. Połów tym razem jest niestety marny, a z tego co zrozumiałem, bo nie mówili prawie wcale po angielsku, narzekali chyba na jakiś prąd. Życie rybaka nie jest łatwe.

Jedni wracają z połowu...



A drudzy wypływają 😀
Baba się przygląda
A mniejsza łódka wędruje na brzeg
Gdy praca się skończyła znalazłem jeszcze chwilę, żeby porozmawiać z babą, który jak się okazało ma na imię Tenares. Próbowałem dopytać kiedy będą płynąć następnym razem (wtedy jeszcze nie wiedziałem, że ostatecznie się to nie uda). Gadamy dosyć długo. Z rozmowy jednak wynika, że jutro nie będą z jakiegoś powodu pływać w ciągu dnia, zostaje więc pojutrze. Żegnam się w końcu i wędruję pod katedrę św Tomasza. To największy i najstarszy kościół katolicki na tym wybrzeżu Indii. Zbudowany w XVI w. przez Portugalczyków, później został przebudowany w obecnym stylu. Co ciekawe odwiedził go w czasie jednej ze swoich pielgrzymek Jan Paweł II, którego pomnik stoi tuż obok wieży. Mamy więc tutaj również nasz polski akcent.

Katedra św. Tomasza

Pomnik papieża
Robi się jednak powoli późno idę więc do najstarszej hinduskiej świątyni i jednocześnie najważniejszej w mieście Kapaleśwarar, choć mieszkańcy tradycyjnie skracają nazwę ucinając ostatnie "ar". Po drodze jednak nie mogę się oprzeć pieczonym udkom z kurczaka, które zauważam na ladzie jednego z barów. Mimo dość wygórowanej ceny biorę wszystkie pięć. Choć hinduska kuchnia jest całkiem dobra, to jednak zwykłego konkretnego kawałka mięsa mocno mi już brakowało . Mijam też jedną z mniejszych, ale bardzo ładnych świątyń Shwetamber Temple.

Shwetamber Temple
 Skutek jest taki, że do świątyni Kapaleśwarar docieram już o zmierzchu. Nie widać wtedy może wszystkich szczegółów, ale za to jest pięknie podświetlona. Szczególnie gopura, czyli wysoka wieża bramna. W środku jest oczywiście kilka mniejszych kapliczek i główne miejsce kultu poświęcone Śiwie. W środku też wszystko jest ładnie oświetlone, więc jest barwnie i ładnie. I gwarnie, bo jest też sporo ludzi, którzy dokładają swoją cząstkę do ogólnego kolorytu. Zmrok ma też jeszcze jedną zaletę. Kamienie chodników w świątyni nie są tak gorące jak w ciągu dnia. Bo choć można chodzić w skarpetkach, to w dzień czasami nawet to jest trudne. Teraz jednak spaceruję sobie spokojnie podziwiając kolejne posagi i zdobienia.

Gopura, wieża bramna
Wnętrze świątyni




Ze świątyni wracam jeszcze na plażę, chcąc sprawdzić empirycznie jaka w rzeczywistości jest szeroka. Nie chce mi się liczyć kroków, więc sprawdzam czas na zegarku ruszając od promenady. Jak wiecie chodzę dosyć szybko, nawet po piasku, ale tutaj idzie mi się do morza jakoś wyjątkowo długo. Sprawdzam czas - 6 minut. Po krótkich przeliczeniach wychodzi mi, że plaża musi mieć tutaj około 300 metrów, a to chyba nie jest najszersze miejsce. Tak jak myślałem - ogrom.. Mimo późnej pory kilka straganów jest jeszcze czynnych wchłaniam więc pieczoną rybkę w piekielnie ostrej panierce z chili kontynuując tym mięsny dzień . Potem pozostał mi już tylko powrót do hotelu, ale po drodze oglądam jeszcze ładnie podświetlone pomniki, których przy promenadzie nie brakuje.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz