Indie, Nepal

niedziela, 8 lipca 2018

Konark - miasto Suryi, Boga Słońca

Wczorajszy dzień przez problemy z telefonem, hotelem i pogodą był całkowicie zmarnowany. Dzisiaj miałem więc ambitne plany nadrobienia zaległości. Chciałem pojechać do dwóch miejscowości, które są niedaleko Bhubaneśwaru, a mianowicie do Konark i do Puri. Niestety znów nie wszystko poszło zgodnie z planem. Rano długo mi się zeszło najpierw z wyszukiwaniem dostępnych opcji dalszej podróży, potem próbami kupna biletów przez internet, co niestety okazało się niemożliwe, bo pula na wszystkie interesujące mnie pociągi była już wyczerpana. Konieczna okazała się wizyta na dworcu, który na szczęście nie był daleko. Trafiłem jednak pechowo, bo jak już się dopchałem i pani mi sprawdziła dostępność - jeden ze wszystkich się znalazł - i mogłem się wziąć za wypełnianie druku zapotrzebowania, pani akurat poszła na półgodzinną przerwę. Czyli w sumie z całą procedurą kupowania kolejna godzina w plecy, bo była przede mną jeszcze jedna osoba. Jak ktoś się zastanawia co to jest druk zapotrzebowania, to wyjaśniam, że to taka karteczka z dosyć szczegółowymi danymi bez wypełnienia której nie kupi się biletu. Nie funkcjonuje to tak jak u nas 😂. Tak więc zanim dotarłem do przystanku autobusu do Konark, była już 13,30, a to dwie godziny jazdy. Już wtedy zacząłem się obawiać, że do Puri nie zdążę. I tak się z resztą stało. Ale po kolei. Na autobus czekałem pół godziny, a gdy w końcu przyjechał okazał się nieźle zapchany. Do tego już jednak przywykłem i w sumie bez problemu po dwóch godzinach dotarłem na miejsce. Konark, to niewielkie miasteczko, które jest głównym w Indiach centrum kultu Boga Słońca, Suryi. Jego świątynia objęta jest patronatem UNESCO. Gdy do niej dotarłem po krótki spacerze od przystanku okazało się, że jest ogromna. Do tego jej konstrukcja jest jedyna w swoim rodzaju. Jest ona zbudowana bowiem jako swego rodzaju ogromny wóz.

Świątynia Słońca
 Do świątyni prowadzi alejka miedzy straganami na których tradycyjnie można kupić różne dary wotywne jak orzechy kokosowe, kwiaty, farbki i inne.
Są też oczywiście wątpliwej jakości pamiątki, jedzenie i napoje.


Główna świątynia powstała w XIII w. i wznosi się na wysokość 40 m, wiec widać ją z daleka, ale zanim do niej dojdziemy, musimy przejść przez tak zwaną "salę taneczną" nritja mandapa, dostępu do której strzegą dwa lwy przygniatające słonie. Jej kolumny są pokryte licznymi rzeźbieniami.

Nritja mandapa
I widok przez nią na główny budynek
Zaraz za nią wznosi się już główny budynek świątyni. Prowadzą do niego schody po bokach których stoją posągi koni stanowiących zaprzęg wozu. Niestety większość figur jest mocno zniszczona. Główne wejście jest obramowane bogato rzeźbioną ościeżnicą. Wejście jest jest wejściem niestety tylko z nazwy, bo całe wnętrze świątyni w 1903 r. wypełniono kamieniami, żeby uchronić ją przed zawaleniem.

Główny budynek świątyni

Główne wejście
Rzeźbiona ościeżnica
Zniszczone figury koni
Obchodząc świątynię dookoła z tyłu możemy zobaczyć posąg boga Suryi, a od zachodniej strony schody, którymi również można było wejść do hali zgromadzeń. Na podstawie świątyni znajdziemy 24 olbrzymie, rzeźbione koła, które symbolizują godziny dnia. Oprócz tego cała świątynia jest pokryta ogromną liczbą płaskorzeźb z których spora ilość jest mocno "niegrzeczna", podobnie jak w Khadżuraho. Te tutaj są może trochę bardziej zniszczone, ale często jeszcze bardziej realistyczne i dosadne niż tam 😀.

Widok na świątynię od południa
I od zachodu
Olbrzymie koła


Na terenie pięknie utrzymanego parku znajduje się jeszcze kilka mniejszych, ale mocno zniszczonych świątyń oraz dwa podesty ze strażnikami tej głównej, końmi i słoniami.



Strażnicy głównej świątyni


I druga para


Ze świątyni wychodzę dopiero około 17,30 (jak zwykle mi się zeszło) i już wiem, że nie zdążę do Puri, bo to godzina jazdy, a trzeba jeszcze dojść na przystanek i poczekać na autobus. Zaś o 19,00 robi się ciemno, więc to bez sensu. Idę więc na przystanek, żeby złapać autobus do Bhubaneśwaru. Po drodze natykam się jeszcze na klika rydwanów używanych przy obchodach jednego ze świąt.



 Gdy docieram do przystanku usłużni miejscowi informują mnie, że autobus powinien być za około godzinę. Korzystam z okazji i na jednym ze straganów kupuję sobie świeżego kokosa. Sprzedawca przygotowuje go do tego, żeby można się było napić, trzymając kokos w ręku i obciosując go w ekspresowym tempie czymś w rodzaju maczety. Wymaga to na pewno niezłej wprawy, bo jeden nieuważny cios grozi obcięciem palców. Nic takiego jednak się nie zdarza, a ja po chwili mogę sączyć pyszny soczek 😀.





  I gdy wszystko wydaje się iść super, a do autobusu mam już tylko pół godziny w błyskawicznym tempie nadciąga monsunowa burza. Wszyscy chronią się pod daszkiem straganu z jedzeniem tuż obok przystanku. Tylko, że niestety po 10 minutach deszczu między straganem, a ulicą płynie już mała, 5 metrowej szerokości, głęboka po kostki rzeka. Dla Hindusów to nie problem, bo wszyscy są w klapkach, ja jednak mocno główkuję jak tu nie zamoczyć jedynych butów. Mam na to trochę czasu, bo autobusu ciągle nie ma, więc przy okazji wcinam pyszne samosy i coś jeszcze, równie pyszne, ale nazwa była tak skomplikowana, że jej nie zapamiętałem. W końcu autobus przyjeżdża, a ja skaczę (dopingowany przez Hindusów) po jakiś niby ławkach, które na szczęście zostały przed straganami w tej minirzece i wskakuję do środka. Gdy wysiadam w Bhubaneśwarze na szczęście jest sucho i już bez problemu docieram do hotelu .




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz