Indie, Nepal

czwartek, 14 czerwca 2018

W drodze do Parku Narodowego Chitwan

Pokhara żegna mnie deszczem, a właściwie strugami deszczu. Chciałem wyjechać jak najwcześniej, ale wszystko się opóźnia, bo leje tak, że nie sposób wyjść z hotelu. Na szczęście przed siódmą się uspokaja i 7,30 ląduję na dworcu skąd prawie natychmiast mam autobus do Parku Narodowego Chitwan. Ruszamy bez problemów w liczącą 150 km trasę. Droga tym razem wiedzie dość szeroką doliną i zdecydowanie bardziej po prostej, więc i jazda jest szybsza. Niestety ciągle pada, więc nie ma jak podziwiać widoków za oknem za bardzo z małymi wyjątkami gdy zwalniamy i da się na chwilę otworzyć okno.

Mimo deszczu ciągle jest na co popatrzeć
 Ponieważ jednak takie chwile zdarzają się rzadko, to podziwiam głównie zdobiony sufit naszego autobusu 😀.

Zdobienia zależą od fantazji kierowcy i w każdym autobusie są inne
Po jakimś czasie zatrzymaliśmy się na trochę dłuższy przystanek na jedzenie i chociaż ciągle padało, to zaczynałem nawet wierzyć, że te 5 godzin jazdy o których mówił wczoraj pan w kasie jest realne.
To jednak oczywiście byłoby zbyt piękne, żeby było prawdziwe 😂. Ale o tym chwilę później.

Dzisiejszy środek transportu
Na postoju
Chociaż początkowo ruszamy dalej bez problemu i choć ciągle w strugach deszczu, to jedziemy dalej mijając kolejne rzeki spływające z Himalajów.


 W ten sposób docieramy do miejscowości Karantar, gdzie zatrzymujemy się na kolejny postój. W końcu nawet wychodzi słońce, a wokół kręcą się sprzedawcy owoców, słodyczy, normalnego jedzenia, napojów, no dosłownie wszystkiego. A noszą to wszystko na ogromnych tacach trzymanych na głowach.

Uliczni sprzedawcy
 Wydawałoby się, że wszystko jest super. Pogoda zrobiła się piękna, prawie połowa drogi za mną po dwóch godzinach jazdy, więc nie ma co narzekać. No ale to Nepal. I w krótkim czasie zdarzają się dwie rzeczy, które znacznie urozmaicają podróż, choć nie do końca tak jakbym tego chciał. Bowiem gdy już wszyscy zaspokoili swoje potrzeby zakupowe i ruszyliśmy, to po chwili wjechaliśmy na most nad rzeką Trishuli. Most przejechaliśmy bez problemu, a zaraz za nim zjechaliśmy na na coś, co nosi szumną nazwę Narayangshot Muglinig Highway. Tak przynajmniej było napisane na tablicy, którą wypatrzyłem. Więc droga szybkiego ruchu, czyli wszystko będzie szło gładko. Tak pomyślałem przez pierwsze dwie minuty, ale już po chwili musiałem zmienić zdanie. I to diametralnie. A to dlatego, że tam gdzie "highway" się zaczynał, to w naszym rozumieniu droga po prostu się skończyła. Asfalt zastąpiła nawet nie szutrówka, a zwykła gruntówka biegnąca zboczem doliny wzdłuż rzeki. Droga była bardzo wąska, do tego co chwila leżały na niej jakieś małe osuwiska, choć zabezpieczone na nowo zbocza były jednym z nielicznych śladów, że przy tej drodze trwają jakieś prace. Drugim śladem były wąziutkie mostki nad poprzecznymi dopływami Trishuli. Mostki tak wąskie, że na niektórych autobus z ciężarówką nie były w stanie się minąć. Bo do tego wszystkiego panował tu wręcz gigantyczny ruch, w obie strony ciągnął się sznur głównie dużych ciężarówek, tak gęsto jadących, że trudno byłoby między nie wepchnąć przysłowiową szpilkę. To jedna z dwóch najgorszych dróg z jakimi miałem do czynienia na dłuższym odcinku. Bo ta niby droga (jak się pod koniec okazało w przebudowie, choć wg mnie po prostu budowie od podstaw) ciągnęła się przez około 70 km, które pokonaliśmy w około 3,5 godziny. A skąd wiem, że była w przebudowie? Bo pod koniec stała tablica informacyjna, a także pojawiła się grupka około 20 robotników w kamizelkach. Bardzo mnie ciekawi na ile budowa tej drogi posunęła się do przodu przez ten ostatni rok 😀.
Drugą "atrakcją" było to, ze niedługo po wjechaniu na "highway" do autobusu wsiada jakiś nepalski "nurek", który niestety siada za mną. I już po około 15 minutach wychodzi zamieszanie, gdy menago autobusu chce od niego pieniędzy za bilet. Ten zaczyna coś płakać po nepalsku, że nie ma. Więc chłopcy z obsługi, tym razem jest ich dwóch, biorą się za wysadzanie typa. Ten płacze po swojemu jeszcze bardziej, reszta autobusu przygląda się temu z niesmakiem zerkając głównie na mnie jak na to zareaguję. W końcu włącza się też kierowca i po jakiejś ostrej przemowie wyduszają w końcu z niego jakieś zmiętoszone 100 rupii, ale widać, że chyba zamiast tego woleliby go wywalić. Skoro jednak zapłacił to typ zostaje. Przez jakieś pół godziny jest spokój, ale potem gość znów coś zaczyna mantykować. Pół biedy z jego płaczami, bo i tak ich nie rozumiem, choć wyraźnie irytują pozostałych. Gdy jednak co chwila zaczyna mnie trącać, a to w głowę, a to w ramię i tak kilkanaście razy nie wytrzymuję i ja, normalnie przecież niespotykanie spokojny człowiek. Posyłam mu dosyć głośno grubszą wiązankę po polsku co chyba go nieźle wystraszyło, bo w końcu wcisnął się w kąt i przestał. Natomiast resztę autobusu to najwyraźniej bardzo ucieszyło, najbardziej młodego chłopaka, który siedział obok niego i któremu współczułem, bo właził mu na głowę jeszcze bardziej niż mi. Opędzał się od niego, ale to nie leży chyba w naturze Nepalczyków, żeby nawet w takich wypadkach jakoś ostrzej zareagować. "Nurek" będzie niestety jechał prawie do końca, co zmusi mnie jeszcze raz do fizycznej już interwencji, gdy spróbował zacząć łazić po autobusie, waląc ręką najpierw mnie, potem dwie dziewczyny przede mną, a potem kobiecinę z dzieckiem na którą go rzuciło. Wylądował po tym na swoim ostatnim siedzeniu dosyć mocno przeze mnie rzucony. Do tego posłałem mu naprawdę mocną wiązankę po polsku i to mu się chyba jakoś przebiło do świadomości, bo następny raz wstał dopiero przy wysiadaniu. A reszta pasażerów miałem wrażenie, ze chciała mnie nagrodzić aplauzem 😀. I to wszystko na tym nieszczęsnym "highway'u". Gdy już się z tej drogi szybkiego ruchu wyrwaliśmy to dalej poszło gładko, przynajmniej na początku. Szybko dojechaliśmy do Bharatpuru, gdzie sporo osób (w tym nurek) wysiadło. Ja trochę wcześniej się jeszcze raz upewniłem, czy autobus jedzie do mojego celu, czyli do Saurahy. I kierowca, i obaj "menadżerowie" potwierdzają, więc jadę dalej. Z tego co wiem z Bharatpuru do Saurahy jest około 20 km, więc maksymalnie za godzinę powinniśmy być na miejscu. I faktycznie mniej więcej tyle jedziemy, ale coraz bardziej mi coś zaczyna nie pasować, bo Sauraha to spora wieś pełna hoteli, a my znów jedziemy jakąś gruntówką. W końcu w środku pól ryżowych oznajmiają - Sauraha. Ja się uśmiecham, oni też, ale nie wysiadam, bo niby gdzie? Pytam, czy to ostatni przystanek. Mówią że nie, więc jadę dalej do końca i ląduję pod bramą parku. Tam moja obsługa wdaje się w dyskusję z żołnierzem z posterunku, ten pyta mnie o hotel, a gdy mówię "Sauraha" minę ma niewyraźną. Okazało się, że moja obsługa pomyliła miejscowości i wylądowałem w Kasarze, gdzie też jest wejście do parku, ale to w linii prostej 20 km przez park, a normalnymi drogami 40 km dookoła przez Bharatpur, który godzinę temu mijałem... Na szczęście stoi akurat autobus do którego żołnierz mnie pakuje razem z bagażem coś tłumacząc obsłudze, więc w rezultacie zabierają mnie z powrotem nie biorąc pieniędzy. Po 40 minutach łapię kolejny autobus, który mnie wysadza w Ratnanagar przy głównej drodze Bharatpur - Hetauda skąd do Saurahy jest jeszcze siedem kilometrów. Tu powinien być kolejny autobus, ale go nie ma, więc idę piechotą, bo nie zamierzałem płacić 5 dolców za tuk-tuka. Pomyślałem, że w końcu kiedyś dojdę. Tutaj jednak podobnie jak w Pokharze uśmiechnęło się do mnie szczęście. Po tym jak przeszedłem z kilometr, zatrzymał się obok mnie skuter. Miły facet zaczął pytać czy idę do Saurahy, czy mam hotel, bo on ma swój i może bym obejrzał jego, to mnie zabierze. Tłumaczyłem, że mam rezerwację z której nie mogę zrezygnować, bo choć perspektywa podwózki jest kusząca, to chciałem być wobec niego uczciwy. Staje jednak na tym, że jednak obejrzę jego hotel, a potem zdecyduję co i jak, więc siadam i jadę. Hotel jest całkiem przyjemny, cena też, ale rezerwacja wiąże mi ręce, bo nie mogę już jej bezpłatnie anulować. Umawiam się więc, że pójdę porozmawiać do mojego hotelu i jeśli uda się coś załatwić to wrócę. Ten mój jednak okazuje się jeszcze lepszy choć trochę droższy. I w nim zostaję. W ostatecznym bilansie po trzech dniach wyjdzie na to, że to był strzał w dziesiątkę . Już chwilę po tym jak się dobrze rozlokowałem Raj, szef hotelu, zabiera mnie na motorze do Centrum urodzin słoni. Jedzie z nami jego 3,5 letni syn. Do centrum przeprawiamy się łódką, bo jest ono po drugiej stronie rzeki. Płyniemy na stojąco, chociaż dłubanka jest wąska i dosyć chwiejna. Dopiero gdy będziemy wracać przekonam się, że normalni turyści muszą obowiązkowo usiąść, a w rzece są krokodyle. Raj tu jednak wszystkich zna, więc nikt nam siadać nie kazał. Potem poszliśmy ścieżką do budynku dyrekcji, gdzie można kupić bilet.

Z synem Raja na łódce

Raj z synem
W budynku dyrekcji jest niewielka salka edukacyjna. Są różne tablice informacyjne, a na środku na podeście prezentuje się czaszka słonia. Robi wrażenie, ale dopiero jak się obok niej usiądzie, człowiek uświadamia sobie jaka naprawdę jest ogromna.


Potem poszliśmy oglądać zagrody, gdzie są słonice małymi. Było ich wtedy 11. Obeszliśmy wszystkie zagrody ze dwa razy.


I wtedy nastąpił najbardziej humorystyczny moment tej wycieczki. Większość młodych była uwiązana przy mamach, ale dwa chodziły sobie luzem. Jeden z nich, młody samiec, podszedł do barierki w miejscu gdzie brakowało górnej rury. Przez chwilę dał się nawet pogłaskać, po czym niespodziewanie i zadziwiającą szybkością przeszedł przez barierkę praktycznie się o mnie ocierając. Na chwilę oddalił się truchcikiem, po czym zupełnie jak dorosły słoń zaczął się szykować do ataku. Najpierw ruszył na nas, mój przewodnik zabrał synka i uciekł dalej, ja jeszcze stałem choć nie jestem pewien czy to było słuszne .


Przygotowanie do szarży 😀
 Po chwili słonik zmienił jednak cel i ruszył na dwie grupki turystów, które akurat nadeszły. Ludzie pryskali w popłochu, wyglądało to tak przekomicznie, że zapomniałem cyknąć fotkę. Młodego jednak spacyfikował trochę jeden ze strażników, a ten spokorniał na tyle, że pozwolił sobie jeszcze zrobić kilka fotek. Gdy jednak robiłem sobie z nim wspólne zdjęcie, to nie bez powodu oglądałem się przez ramię. Bo tak naprawdę, choć z jednej strony zabawna, to cała sytuacja była jednocześnie dość niebezpieczna. Taki mały słonik waży już bowiem ponad 300 kg i uderzenie przez niego może mieć naprawdę poważne konsekwencje.



Lepiej wiedzieć, co robi 300-stu kilogramowa kruszynka 😂
  Na tym kończymy i wracamy znowu łódką do naszego motoru. Okazuje się też, że tuż obok przeprawy jeszcze dwa lata temu był bambusowy most, którego resztki jeszcze widać, a który zabrała powódź. Widziałem zdjęcia takiej powodzi, które Raj wstawił na profilu swojego hotelu dwa miesiące później, naprawdę poważnie to wyglądało.

Normalni turyści muszą siedzieć 😀

Resztki mostu
Pojechaliśmy jeszcze w inne miejsce nad rzekę Rapti, skąd następnego dnia będzie startować safari na łodziach, a potem do zagród dla słoni pracujących w parku, a także wykorzystywanych przy okazji świąt. Tam było mi dane zobaczyć ogromnego samca z najdłuższymi (a były trochę przycięte) ciosami jakie kiedykolwiek widziałem na żywo u słonia, wliczając w to również słonie afrykańskie, które widziałem w wielu ogrodach zoologicznych. Ciosy są po prostu imponujące, wg mnie spokojnie ponad 1,5 m długości.

Wieczór nad rzeką Rapti

Królewski samiec
 Gdy już się napatrzyłem wróciliśmy do hotelu na kolację po której dosłownie padłe naprawdę solidnie umordowany całym dniem. A przecież jutro o szóstej pobudka, bo o 7,00 rano startuje clou pobytu tutaj, czyli safari. Rano najpierw na łodziach, potem na piechotę po dżungli, a popołudniu safari na słoniach . Nie wiem czy ta perspektywa nie ekscytuje mnie bardziej niż sam Taj Mahal.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz