Indie, Nepal

wtorek, 17 lipca 2018

Visakhapatnam - nieformalna stolica Andhra Pradesh

Wizyta w Visakhapatnam była tak naprawdę trochę wymuszona logistyką, ponieważ Bhubaneśwar nie posiada bezpośrednich połączeń lądowych z Hajdarabadem. Tak więc po nocnej podróży bez biletu trafiłem do tego sporego miasta położonego nad Zatoką Bengalską, które jest nieformalną stolicą stanu Andhra Pradesh.


Vizag, widok na Zatokę Bengalską
Nie jest to wybitnie turystyczne miasto, a już na pewno nie wśród turystów spoza Indii. Przez dwa dni pobytu nie widziałem tam żadnego białego 😂. Vizag (bo i tak jest nazywane) nie posiada jakichś ogromnych zabytków, ale i tu można znaleźć coś ciekawego. Zanim jednak wyruszyłem się z nim zapoznać parę godzin odsapnąłem w hotelu po tej wariackiej podróży 😀. Po odpoczynku, już w miarę wypoczęty wyruszyłem się z nim zapoznać. Pierwsze wrażenie, które odniosłem już rano wędrując z dworca do hotelu jest naprawdę bardzo pozytywne. Vizag to najczystsze duże miasto w Indiach jakie widziałem. Teraz idąc z hotelu na centralny dworzec autobusowy RTC Complex z każdą chwilą się w tym utwierdzałem. Wszędzie dużo zieleni, czyste chodniki, nawet kosze na śmieci, co w Indiach nie jest wcale takie oczywiste.Ale oczywiście nie brakowało też straganu z samosami, którymi można się pożywić. Kierowałem się na dworzec, bo w pierwszej kolejności chciałem odwiedzić Simhalaćam. To położony ok. 15 km od miasta jeden z najważniejszych kompleksów świątynnych w regionie poświęcony Wisznu. Pomimo odległości nie ma najmniejszego problemu z dojazdem.
Visakhapatnam ma bardzo fajne rozwiązania komunikacyjne, nie wiem, czy nie najlepsze z tych z którymi się zetknąłem w Indiach. Na dworcu RTC Complex krzyżują się trasy większości linii autobusowych miejskich i podmiejskich, nie trzeba więc biegać po całym mieście szukając właściwego przystanku. Na samym dworcu jest niezła informacja, a stanowiska dobrze oznakowane, bez problemu trafiam więc do właściwego autobusu. Jazda przebiega bez problemu, ale najpierw korki, a potem końcowy odcinek trasy, gdy autobus wspina się serpentynami na dość wysoką górę, gdzie wybudowano świątynie, powoduje, że jedzie się około godziny. Świątynia wyłania się w końcu zza zakrętu, a pierwszym co się rzuca w oczy, to dwie wysokie pomalowane na złoto i niebiesko gopury, czyli bramy. Zaraz obok jest spory zadaszony plac, gdzie mogą się schronić przed słońcem lub deszczem pielgrzymi przybywający tutaj w trakcie świąt, gdy zbierają się tutaj naprawdę duże tłumy. Jak już wspomniałem świątynia jest poświęcona Wisznu w jego dwóch wcieleniach Warahy i Narasimhy, czyli dzika i człowieka-lwa. Stąd też nazwa samej świątyni Warahalakshmi Narasimha. Gdy ja tam byłem akurat nie było żadnego święta, ale pielgrzymów i tak było naprawdę sporo. Prawie codziennie też odbywają się jakieś obrzędy religijne. Pielgrzymi przed wejściem na teren świątyni obmywają się w wodzie ze świętego źródła, a wielu z nich goli całkowicie włosy, zarówno mężczyźni jak i kobiety, jako ofiarę dla bóstwa. Jest tam kilka specjalnych strzygalni, gdzie fryzjerzy muszą się naprawdę szybko uwijać, żeby obsłużyć wszystkich chętnych.

Pielgrzymi przy świętym źródle
Jeden z posągów przy ścieżce do źródła
Przybieranie białego byka do jednego z obrzędów
Niestety z samego kompleksu nie ma zbyt wielu zdjęć, bo to co w hinduskich świątyniach jest normalne, czyli zdejmowanie butów i generalnie zakaz robienia zdjęć we wnętrzach czynnych sanktuariów tutaj jest traktowane mocno restrykcyjnie. Obszar przed świątynią na który wstęp jest tylko boso jest naprawdę spory, a że pogoda była nieciekawa i było mokro, to średnio mi się to uśmiechało. Pewnie jednak ciekawość wzięłaby górę, gdyby nie kolejny zakaz. Na cały teren kompleksu nie można wnosić dosłownie niczego z elektroniki, a tym samym robić zdjęć nie tylko w wewnętrznym sanktuarium, ale i na zewnątrz świątyń. Zdjęcia można robić tylko poza murami samej świątyni.

Widok na świątynię i plac dla pielgrzymów z drogi dojazdowej

Jedna z dwóch głównych bram wejściowych
Zewnętrzna część kompleksu

Ostatecznie szalę co do tego co zrobić przeważyła konieczność ponad godzinnego oczekiwania na wejście, bo akurat trafiłem na przerwę. Ponieważ do centrum miasta jedzie się stamtąd około godziny, a robiło się już dobrze popołudniu, zdecydowałem się wracać i przejść się jeszcze trochę promenadą nad zatoką Bengalską. Choć właściwie zatoka to mocne niedopowiedzenie, bo jej powierzchnia, to ponad 2 mln km kwadratowych, czyli 5 razy więcej od Bałtyku. Autobus wysadził mnie przy głównej plaży skąd ruszyłem na spacer do pierwszego w Azji muzeum łodzi podwodnych. Muzeum stworzono wykorzystując wycofaną z eksploatacji jedną z pierwszych łodzi podwodnych marynarki indyjskiej o nazwie "Kursura". To łódź produkcji radzieckiej, jeden z pierwszych modeli klasy Fokstrot. Okręt jest naprawdę duży, ma ponad 90 metrów długości i stojąc na nabrzeżu robi sporo wrażenie pomimo dość mocno zniszczonego kiosku. Swoją drogą, to widziałem już wcześniej kilka łodzi podwodnych i nigdy nie przestaje mnie zadziwiać, jak coś co wydaje się tak małe będąc zanurzonym w wodzie jest duże w rzeczywistości. Gdy okręt jest w wodzie widać na ogół tylko około 1/10 jego całej sylwetki i dopiero gdy stoi w doku, albo tak jak tutaj na brzegu można ocenić jego wielkość.

Stragany na plaży
"Kursura" od rufy
I od dziobu
Niestety znowu się rozpadało, więc razem z jakąś hinduską wycieczką szybko schroniłem się we wnętrzu kadłuba. I tu po raz kolejny doszedłem do wniosku, że ja jednak na tych starszych okrętach podwodnych nie mógłbym służyć. Wtedy naprawdę musieli robić jakąś selekcję pod względem wzrostu. Ja chodząc na spokojnie naprawdę mocno musiałem uważać na głowę, żeby w coś nie uderzyć. Niektóre pomieszczenia były tak małe, że miałbym duży problem, żeby się do nich zmieścić, koje tak na oko byłyby dla mnie o 20 cm za krótkie, a w kombinezon nurka wcisnąłbym się jak byłem w podstawówce 😂.

Przedział torpedowy

Stanowisko sonaru
Mesa
Korytarz do maszynowni (pani miała ze 150 cm wzrostu 😀)
Strój nurka

Główny silnik
A tu bardziej przyziemne pomieszczenia 😂
W środku było ciekawie i sucho, ale na zewnątrz padało coraz mocniej, więc z dalszego spacerowania były nici. Zrobiłem jeszcze tylko na szybko kilka zdjęć plaży i fal przyboju, który jest w tym miejscu naprawdę mocny.



Potem schroniłem się w najbliższej restauracji i korzystając z oszczędności biletowych postanowiłem fundnąć sobie bardziej ekskluzywny obiad. Kurczak chili nie zawiódł moich oczekiwań, choć nawet dla mnie (a ja lubię ostre) był bardzo mocno "chili" . Na szczęście deser w postaci sałatki owocowej z lodami wspaniale złagodził smak. Zrobiło się już jednak zupełnie ciemno i choć deszcz trochę jeszcze siąpił, to trzeba było wracać. Fajnie jednak po drodze wyglądały w tej ciemności białe grzywy na grzbietach fal.


Gdy dotarłem niedługo później do hotelu dość szybko poszedłem spać, bo następny dzień też miał być dość intensywny :D.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz