Indie, Nepal

poniedziałek, 23 lipca 2018

Hajdarabad - w stolicy Telangany

Do Hajdarabadu, stolicy stanu Telangana docieram pociągiem z Visakhapatnam około 9,00 rano. Ponieważ do hotelu mam kilka kilometrów po krótkich negocjacjach znajduję tuk-tuka, którego kierowca zgadza się mnie zawieźć za rozsądną cenę. Na ulicach nie ma o dziwo zbyt wielkiego ruchu i jedziemy gładko, na dość długim odcinku wzdłuż brzegu sporego sztucznego jeziora Husajn Sagar, zbudowanego przez władców z dynastii Qutub Szachów w XVI w.

Jezioro Husajn Sagar
Niedługo potem wysiadam teoretycznie chwilę wcześniej, bo się okazuje, że ulica przy której jest hotel jest zmiennokierunkowa i akurat w tych godzinach musielibyśmy jechać pod prąd, albo zrobić spory objazd. Ta zmiennokierunkowość ulic to dość częste rozwiązanie w Indiach i naprawdę nieźle się sprawdza. Teraz jednak miałem dzięki niemu kawałek do przejścia. Niestety gdy po paru minutach wg mapy docieram na miejsce nijak nie mogę namierzyć hotelu, a już tym bardziej wejścia. Chodzę tak kilka minut, 100 metrów w jedną, 100 metrów w drugą, ale hotelu jak nie było tak nie ma. zaczęły mnie już ogarniać czarne myśli, bo jeszcze miałem świeżo w pamięci historię z Bhubaneśwaru. Gdy jednak zapytałem jednego ze sprzedawców w sklepiku w dość długim białym budynku wzdłuż którego przeszedłem już kilka razy, to ten z pewnym zdziwieniem oznajmił, ze to tutaj. Po czym pokazał mi balkon na pierwszym piętrze, gdzie rzeczywiście dopiero wtedy zauważyłem drzwi z nazwą Deccan Comforts 😂. Okazało się, że trzeba tam wejść przez niepozorną klatkę schodową, która już jednak nijak oznaczona nie była. Nie ukrywam, że przyjąłem to ze sporą ulgą, bo już się bałem, że znowu stracę pół dnia na szukaniu innego lokum.

wtorek, 17 lipca 2018

Visakhapatnam - Sankaram i Park Kaisalgiri

Drugiego dnia w Visakhapatnam wstałem wcześniej i najpierw ruszyłem z powrotem na promenadę i główną plażę, żeby zapoznać się z nimi w świetle dnia. Okazało się, że naprawdę jest to nieźle zrobione, wygląda ładnie, no i jest naprawdę czysto.

Na promenadzie
 Generalnie całe miasto naprawdę jest ładnie utrzymane, czyste ulice, chodniki, zupełne przeciwieństwo północnych Indii. Zaobserwowałem to już od Kalkuty. Wygląda na to, że im dalej na wschód i na południe, tym porządniej. Oczywiście zdarzają się miejsca, gdzie są śmieci itd., ale w porównaniu z takim Lakhnau, to niebo, a ziemia. Promenadę przeszedłem całą, a przy głównej plaży podobnie jak u nas natknąłem się na znane i znad naszego morza stragany z muszelkami i tym podobną tandetą. To się chyba nie zmienia nigdzie na świecie . W oczy rzucają się też porozstawiane co kilkadziesiąt metrów tablice o zakazie kąpieli. Faktycznie przybój i skałki przy brzegu wyglądały mocno niebezpiecznie, tworzą się też tam bardzo silne prądy. Spotkałem też pana z dogiem niemieckim. To moje ulubione psy, które sam kiedyś miałem i muszę powiedzieć, że kompletnie nie spodziewałem się natknąć na ich miłośnikach także w Indiach. Przy promenadzie znajdziemy też Novotel z tej samej sieci, która ma hotele w Polsce, ale 400 zł za dobę to luksusy nie na moją kieszeń 😂.

Visakhapatnam - nieformalna stolica Andhra Pradesh

Wizyta w Visakhapatnam była tak naprawdę trochę wymuszona logistyką, ponieważ Bhubaneśwar nie posiada bezpośrednich połączeń lądowych z Hajdarabadem. Tak więc po nocnej podróży bez biletu trafiłem do tego sporego miasta położonego nad Zatoką Bengalską, które jest nieformalną stolicą stanu Andhra Pradesh.


Vizag, widok na Zatokę Bengalską
Nie jest to wybitnie turystyczne miasto, a już na pewno nie wśród turystów spoza Indii. Przez dwa dni pobytu nie widziałem tam żadnego białego 😂. Vizag (bo i tak jest nazywane) nie posiada jakichś ogromnych zabytków, ale i tu można znaleźć coś ciekawego. Zanim jednak wyruszyłem się z nim zapoznać parę godzin odsapnąłem w hotelu po tej wariackiej podróży 😀. Po odpoczynku, już w miarę wypoczęty wyruszyłem się z nim zapoznać. Pierwsze wrażenie, które odniosłem już rano wędrując z dworca do hotelu jest naprawdę bardzo pozytywne. Vizag to najczystsze duże miasto w Indiach jakie widziałem. Teraz idąc z hotelu na centralny dworzec autobusowy RTC Complex z każdą chwilą się w tym utwierdzałem. Wszędzie dużo zieleni, czyste chodniki, nawet kosze na śmieci, co w Indiach nie jest wcale takie oczywiste.Ale oczywiście nie brakowało też straganu z samosami, którymi można się pożywić. Kierowałem się na dworzec, bo w pierwszej kolejności chciałem odwiedzić Simhalaćam. To położony ok. 15 km od miasta jeden z najważniejszych kompleksów świątynnych w regionie poświęcony Wisznu. Pomimo odległości nie ma najmniejszego problemu z dojazdem.

niedziela, 8 lipca 2018

Bhubaneśwar - perła Odishy, miasto 1000 świątyń

Drugiego dnia w Bhubaneśwarze planowałem obejrzeć w pierwszej kolejności kompleks świątynny Lingaranj Mandir wraz z otaczającymi go mniejszymi świątyniami. Jest to jedno z najważniejszych miejsc kultu Śiwy w tej części Indii i cel licznych pielgrzymek.

Panorama kompleksu Lingaranj

Potem, gdyby starczyło mi czasu chciałem zobaczyć dwa kompleksy dżinijskich jaskiń wykutych na wzgórzach Udaygiri i Khandagiri. Ale jak to zwykle bywa od samego rana wszystko się pokiełbasiło.
Po tym jak dzień wcześniej odwiedziłem dworzec wiedziałem już, że na bilety na pociąg nie ma szans (udało mi się kupić bilet tylko na jeszcze następny etap z Vishakapatnam do Hyderabadu). Jedyną opcją na kolejną podróż pozostawał autobus. W hotelu powiedzieli mi, że autobusy do Vishakapatnam odjeżdżają ze starego dworca, który w sumie był niezbyt daleko, więc rano zadowolony powędrowałem właśnie tam, żeby dograć sprawy logistyczne przed zwiedzaniem. Na dworcu jednak okazało się, że autobusy w tym kierunku z niego nie jeżdżą. W hotelu mieli złe informacje. Dowiedziałem się, że jeśli już, to tylko z nowego dworca, który już nie jest tak przyjaźnie położony, bo 7 km dalej na obrzeżach miasta. Cóż jednak zrobić, łapię tuk tuka (po targach cenowych oczywiście) i jadę. Na nowym dworcu jest spory chaos, nikt za bardzo nie wie skąd odjeżdżają autobusy do miasta, które mnie interesuje. Zaczyna mnie to trochę dziwić, bo na ogół nie ma z tym żadnego problemu, a autobusy same "się znajdują". W końcu jednak trafiam do agencji gdzie wiedzą. No i tu kolejna skucha. Autobus do Vishakapatnam jest tylko jeden dziennie i to o godzinie, która mi kompletnie nie pasuje. Mógłbym jechać dopiero następnego dnia, ale to też nie wchodzi w rachubę, bo jestem już uwiązany kolejnymi rezerwacjami i biletami. Zostaję więc postawiony pod ścianą, bo będę musiał zrobić coś, czego nie miałem w planach. Mianowicie wpakować się bez biletu do indyjskiego pociągu...

Konark - miasto Suryi, Boga Słońca

Wczorajszy dzień przez problemy z telefonem, hotelem i pogodą był całkowicie zmarnowany. Dzisiaj miałem więc ambitne plany nadrobienia zaległości. Chciałem pojechać do dwóch miejscowości, które są niedaleko Bhubaneśwaru, a mianowicie do Konark i do Puri. Niestety znów nie wszystko poszło zgodnie z planem. Rano długo mi się zeszło najpierw z wyszukiwaniem dostępnych opcji dalszej podróży, potem próbami kupna biletów przez internet, co niestety okazało się niemożliwe, bo pula na wszystkie interesujące mnie pociągi była już wyczerpana. Konieczna okazała się wizyta na dworcu, który na szczęście nie był daleko. Trafiłem jednak pechowo, bo jak już się dopchałem i pani mi sprawdziła dostępność - jeden ze wszystkich się znalazł - i mogłem się wziąć za wypełnianie druku zapotrzebowania, pani akurat poszła na półgodzinną przerwę. Czyli w sumie z całą procedurą kupowania kolejna godzina w plecy, bo była przede mną jeszcze jedna osoba. Jak ktoś się zastanawia co to jest druk zapotrzebowania, to wyjaśniam, że to taka karteczka z dosyć szczegółowymi danymi bez wypełnienia której nie kupi się biletu. Nie funkcjonuje to tak jak u nas 😂. Tak więc zanim dotarłem do przystanku autobusu do Konark, była już 13,30, a to dwie godziny jazdy. Już wtedy zacząłem się obawiać, że do Puri nie zdążę. I tak się z resztą stało. Ale po kolei. Na autobus czekałem pół godziny, a gdy w końcu przyjechał okazał się nieźle zapchany. Do tego już jednak przywykłem i w sumie bez problemu po dwóch godzinach dotarłem na miejsce. Konark, to niewielkie miasteczko, które jest głównym w Indiach centrum kultu Boga Słońca, Suryi. Jego świątynia objęta jest patronatem UNESCO. Gdy do niej dotarłem po krótki spacerze od przystanku okazało się, że jest ogromna. Do tego jej konstrukcja jest jedyna w swoim rodzaju. Jest ona zbudowana bowiem jako swego rodzaju ogromny wóz.

Świątynia Słońca
 Do świątyni prowadzi alejka miedzy straganami na których tradycyjnie można kupić różne dary wotywne jak orzechy kokosowe, kwiaty, farbki i inne.

sobota, 7 lipca 2018

Bhubaneśwar - nie zawsze wszystko idzie zgodnie z planem

Wieczorem poprzedniego dnia w Kalkucie wsiadłem w autobus do Bhubaneśwaru, stolicy stanu Odisha. Tym razem trafiłem naprawdę komfortowo. Super rozkładane siedzenia, klima (chciałem bez, bo taniej, ale nie było takiego o tej porze), a co najważniejsze na całej trasie równiutka droga. I tak oto około 6 rano znalazłem się na miejscu. Niestety autobus był przelotowy, więc nie wjeżdżał do samego centrum, mnie wysadził podobno najbliżej, ale bez mapy nie miałem jak tego sprawdzić. Biorę więc w ciemno tuk tuka, ryzykując, że trochę przepłacę, ale o dziwo jakoś bardzo mnie nie narżnął. Może ze 20-30 rupii. Oczywiście wymagało to trochę targów, ale gość wyjątkowo nie ściemniał jeśli chodzi o odległość do dworca kolejowego na który chciałem jechać. Faktycznie było około 5 km tak jak twierdził. Pojechałem na dworzec, bo było o połowę bliżej niż do hotelu, a do tego w hotelu nie ma wg rezerwacji wi-fi na którym mi teraz zależy najbardziej, bo mam dwie ważne sprawy do załatwienia. Pierwsza, to znalezienie kafejki internetowej w celu przegrania zdjęć (później się okazało, że w sumie uzbierało się już 6 GB), bo karty pamięci są już zapchane, druga to znalezienie salonu Vodafon. Na dworcu wifi jest darmowe, do tego wbiłem się do poczekalni wyższych klas, gdzie sobie wygodnie siadam i ładując telefon szukam czego mi potrzeba. Teoretycznie, żeby tam wejść, trzeba mieć bilet, ale białych na ogół nikt nie sprawdza 😀. Znajduję kafejkę i salon, ale niestety muszę czekać ponad dwie godziny, aż otworzą. Najpierw o 9,00 kafejkę. Zapamiętuję na ile się da mapkę z googla i po kilkunastu minutach chodzenia ją znajduję. Choć w sumie nie wiem, czy to ta znaleziona w necie. Dostaję komputer i... Zonk. Nie da się przegrać plików ani z telefonów, ani z aparatu. Przez chwilę nie wiem dlaczego, ale orientuję się, że to wina systemu, komputer działa na Win XP. Pytam o "siódemkę", ale pan przeprasza, że niestety na wszystkich jest XP tylko. Zbieram się więc szukać kolejnej, ale gdy wychodzę zauważam jeden komputer stojący osobno na którym widzę logo "7". Pytam więc, ale pan coś kręci głową, więc tłumaczę, że chodzi tylko o przegranie zdjęć, bo już na żadnej karcie pamięci nie da się wcisnąć choćby jednego. Wychodzi na to, że to chyba jest jego prywatny komputer służący mu do pracy, ale widać też, że mu przykro, że nie mogłem normalnie skorzystać z usługi. I dostaję pozwolenie ! Teraz już idzie gładko, ja nadrabiam też rzeczy, których nie mogę zrobić na telefonie, czy tablecie. Schodzi się w sumie godzina. Grzecznie dziękuję i ruszam do salonu Vodafona. Ten który znalazłem najbliżej jest wg mapy googla 1,5 km w drugą stronę. Po drodze przechodzę jeszcze raz przez stację i upewniam się co do kierunku korzystając z wi-fi. Jest OK, idę. Ale google niestety przekłamuje i idąc jakimś bocznymi zaułkami na których trwa sortowanie śmieci. Nie robiłem zdjęć, żeby nikomu kto by akurat jadł w trakcie czytania nie zafundować wizyty w kibelku 😂. W końcu trafiam w ostatnią uliczkę z trzema chatami na krzyż, tam gdzie powinien być salon, ale tego ani widu, ani słychu. Miejscowi mówią, że salon jest, ale przy głównej ulicy. Kolejny kilometr, a ja z dwoma plecakami...

Kalkuta - od Victory Memorial do zoo

Drugi dzień w Kalkucie byłem zmuszony rozpocząć niestety nie od zwiedzania, a od poszukiwania salonu Vodafone (to ich kartę do telefonu zakupiłem po przylocie). Rano dostałem bowiem od nich kilka sms-ów, których sam nie mogłem do końca rozszyfrować. Pomógł mi w tym Ernest, kolejny Polak po Agnieszce i Grześku, którego spotkałem na swojej drodze. Okazało się, że tego dnia o 24,00 kończy mi się ważność paczki internetu, którą miałem wykupioną. Trochę mnie to dziwiło, bo miałem wykupione aż 5 GB i raczej nie korzystałem aż tyle, żeby to wykorzystać, ale co było robić. Ponieważ przy systemie oznaczania ulic stosowanym w Indiach, czyli generalnie jego braku, była to kluczowa sprawa (dostęp do mapy online) zwiedzanie musiało poczekać. Salon znalazłem dość niedaleko, bo jakieś 15 minut od hotelu, niestety był jeszcze zamknięty. Gdy jednak odczekałem 40 minut do 10,30 i nic się nie zmieniło, tknęło mnie że chyba jest coś nie tak. Uświadomiłem sobie, że nie wiem tak naprawdę jaki jest dzień tygodnia 😂. Na nieszczęście dla mnie była to oczywiście niedziela. Oznaczało to, że następnego dnia będę w nowym mieście bez dostępu do mapy co zbytnio mnie nie cieszyło. Ale cóż, tak wyszło. Wróciłem więc do hotelu, gdzie zastałem jeszcze Ernesta. Szczerze mówiąc poprzedniego wieczora, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy, wydał mi się trochę gburowaty, bo nie zamieniliśmy więcej słów niż "Cześć". Chociaż na ogół z rodakiem po przerwie chce się pogadać. Dzisiaj jednak wyszło na to, że chłopak trochę chyba się wstydził, albo obawiał różnicy wieku, bo dopiero w październiku szedł na studia. Jednak po tym jak go dwa razy delikatnie upomniałem, żeby nie mówił do mnie na "Pan" lody zostały przełamane i dalej już poszło całkiem przyjemnie. Porozmawialiśmy trochę na temat naszych doświadczeń z podróży, przy czym okazało się, że Ernest już trzeci miesiąc jeździ po Azji, ale w Indiach, to był jego pierwszy przystanek. A dalej miał zamiar ruszyć jakby moimi śladami, bo przez Nepal do Agry i Delhi, skąd miał już wracać do Polski. Miałem więc dla niego sporo przydatnych informacji. Nie siedzieliśmy jednak zbyt długo, bo obaj mieliśmy tego dnia ruszać dalej, a jednocześnie zgadaliśmy się, że obaj chcemy odwiedzić Victoria Memorial, więc możemy dalej rozmawiać po drodze. Ruszyliśmy więc w trasę i po dwu kilometrowym spacerze dotarliśmy do naszego celu. Victoria Memorial to najbardziej znany budynek Kalkuty, który stał się jej nieformalnym symbolem.


Victory Memorial
Został on zaprojektowany w 1901 r dla uczczenia jubileuszu 60-lecia panowania królowej Victorii. Jednak budowę tego imponującego gmachu z białego marmuru ukończono dopiero 20 lat później.

środa, 4 lipca 2018

Kalkuta - pierwsza stolica brytyjskich Indii

Po niespodziewanej sytuacji, która mnie zastała w Siliguri zostałem zmuszony do reorganizacji planów. Zamiast do Dardżyling postanowiłem jechać od razu do Kalkuty. Pierwotnie zamierzałem dostać się tam pociągiem, ale nagłość sytuacji spowodowała, ze nie było szans na kupno biletu. Pozostał mi więc autobus i to niestety turystyczny, bo ze względu na odległość (prawie 600 km) nie ma lokalnych połączeń. Poszedłem więc w ciągu dnia na dworzec i w jednej z agencji za 400 rupii kupiłem bilet na nocny sypialny autobus. To przynajmniej był plus, bo jeszcze nigdy w życiu takim nie jechałem. Potem wróciłem do hotelu, bo jak już wspominałem w Siliguri wyjątkowo jak na Indie nie ma praktycznie nic do zobaczenia, a o 16,00 udałem się na miejsce odjazdu. Autobus już stał i okazał się całkiem niezły. Dodatkowo dostałem pojedyńcze miejsce (są też podwójne, gdzie się śpi obok innego pasażera), więc już w ogóle było super 😀.

Autobus klasy sleeper
Ruszyliśmy jak na Indie praktycznie o czasie. Na początku miła odmiana po nepalskich drogach, bo jedziemy równiutką, chyba niedawno oddaną, prawie że autostradą. Mijamy kilka plantacji herbaty, których to odwiedzenie w Dardżyling też miałem w planach. Szkoda, bardzo szkoda, że się nie udało, ale sytuacja była nie do przeskoczenia.

Siliguri - niespodziewany przystanek w podróży

Gdy wychodziłem z hotelu w Kathmandu zmierzając na dworzec autobusowy moim końcowy celem podróży było Dardżyling. Miasteczko w Indiach położone niedaleko masywu Kanczendzogi, najwyższego szczytu Indii i trzeciego co do wysokości na Ziemi (8586 m n.p.m.). Miasteczko jest jednym z najsłynniejszych uzdrowisk w Indiach, które zostało założone w 1835 r. przez Brytyjczyków. Słynie z trzech rzeczy, widoków na Kanczendzongę (liczyłem, że jak nie udało się z Annapurną, to może uda się tam), upraw herbaty (która jest uważana za najlepszą w Indiach) i wąskotorowego pociągu-zabawki, który jeździ na trasie Kurseong - Dardżyling właśnie. Szczególnie kusiła mnie przejażdżka tym ostatnim, bo to ponoć niezapomniane doświadczenie. Ta linia kolejowa jako jedna z nielicznych na świecie jest wpisana na listę zabytków UNESCO. No ale najpierw trzeba było dotrzeć na dworzec. Ponieważ trochę zmitrężyłem w Patanie i na zakupach mniej więcej w połowie drogi postanowiłem wziąć taksówkę. Targi były zacięte, bo taksówki w Nepalu są stosunkowo drogie jak na tamten region. Ale w końcu ustaliliśmy cenę na 200 rupii i pojechaliśmy. Dzięki temu na dworcu miałem więcej czasu, żeby wszystko spokojnie ogarnąć. Agencji, które oferują przejazdy na trasie Kathmandu - Kakarbhitta jest kilka, więc tym razem uwolniłem się od naganiaczy i sam obszedłem wszystkie okienka. Opłaciło się, bo w jednej trafiłem na promocję i kupiłem bilet o 200-300 rupii niż normalnie. Dzięki temu mogłem sobie zafundować dodatkowy obiad przed 16-sto godzinną podróżą 😀. Niestety znów zaczęło mocno padać, Kathmandu więc postanowiło się pożegnać ze mną, tak samo jak się przywitało. Niestety przez to nie mogłem sobie posiedzieć spokojnie na dworze, tylko musiałem się schronić w dość obskurnej poczekalni mojej agencji (kazali mi się stawić trochę wcześniej przed odjazdem). Ale czy ja napisałem obskurnej? Przecież tutaj po prostu takie są standardy 😂. No ale w końcu przychodzi planowy czas odjazdu, tylko jakoś ciągle nie pojawia się gość, który ma nas zaprowadzić do właściwego autobusu. A bez przewodnika chyba nawet Nepalczycy nie są na tych dworcach trafić do właściwego 😂. Wszyscy jednak uspokajają, że na pewno pojedziemy. Do tego już się przyzwyczaiłem. W końcu przewodnik się zjawia i idziemy do autobusu. Z zewnątrz wygląda całkiem nieźle, w środku trochę gorzej, ale co najważniejsze ma super wygodne siedzenia. Nawet w naszych nowoczesnych autobusach nigdy mi się tak wygodnie nie siedziało. Ostatecznie wyruszamy z całkiem rozsądnym 40 minutowym opóźnieniem. Deszcz niestety lał cały czas, więc nie było możliwości robienia żadnych zdjęć przez te dwie godziny, które jeszcze zostały do zmroku (bo tutaj dużo wcześniej robi się ciemno niż u nas). Większość podróży odbywała się w nocy, więc drogi na szczęście nie widziałem, bo robiła się z każdą godziną coraz gorsza. Podróż w nocy spędziłem w półdrzemce, bo niestety co parę minut wylatywało się w górę na jakichś wybojach i normalnie spać się nie dało, pomimo tego, że siedzenia były rozkładane prawie do półleżanek. Kilka momentów jednak zapamiętałem. Szczególnie zapadły mi w pamięć te, gdy autobus zwalniał tak bardzo, że prawie się zatrzymywał, bo przejeżdżał przez mostki tak wąskie, że mieścił się na centymetry. Na szczęście nie było widać ile dzieli nas od rzeki. Jeszcze bardziej emocjonująco było gdy mijaliśmy się na tej drodze z ciężarówką i drugim autobusem. Nasz niestety był po niewłaściwej stronie drogi, czyli nie od zbocza, tylko od krawędzi szosy. Wtedy naprawdę cieszyłem się, że moje miejsce jest od tego zbocza właśnie i nie widzę tej krawędzi, a tym bardziej tego co znajduje się za nią.

wtorek, 3 lipca 2018

Patan - trzecie z królewskich miast Nepalu

Ostatniego dnia w Kathmandu zbieram się wcześnie rano, bo o 16,30 mam autobus do Khakarbitty na granicy z Indiami, a chcę jeszcze odwiedzić ostatnie z królewskich miast doliny Kathmandu - Patan. Patan dzisiaj teoretycznie jest ciągle osobnym miastem, ale tak naprawdę, to duża dzielnica większego sąsiada. Tak czy inaczej o 8 rano już siedzę w busiku, bo to jakieś 6 km od mojego hotelu. Jest pochmurno, ale na szczęście nie pada. Po pół godzinie wysiadam niedaleko centrum starego miasta Patanu, czyli, a jakże, placu Durbar. Docieram do niego po krótkim spacerze ulicą, która tak naprawdę jest jak to w Indiach targowiskiem na którym mimo wczesnej pory panuje ożywiony ruch. Plac w porównaniu z tymi z Kathmandu i Barathpuru jest dość niewielki, ale cena 1000 rupii oczywiście obowiązuje. Ponieważ jednak praktycznie cały plac widać z bocznych uliczek odpuszczam płacenie i stwierdzam, że oglądanie z zewnątrz mi wystarczy. Tym bardziej, że i tutaj jest sporo zniszczeń. Zaraz przy ulicy, którą dotarłem na miejsce stoi świątynia Chiasim Devali, a za nią widzę Pałac Królewski, przed którym jest dzwon Taleju. Jest też kolumna królewska. Część elementów jak widać powtarza się na wszystkich placach. Akurat te wymienione zachowały się w naprawdę dobrym stanie. Postanawiam jednak, że zanim spróbuję się im lepiej przyjrzeć obejdę sobie najpierw plac dookoła i zobaczę skąd najlepiej je widać.

Świątynia Chiasim Devali, dzwon Taleju, a w tle Pałac Królewski
 Ruszam więc wąskimi uliczkami starego miasta na obchód. Są urokliwe, ale tak jak w innych miastach Kotliny Kathmandu widać wiele skutków trzęsienia z 2015r.

Bhaktapur - najpiękniejsza starówka Nepalu

Trzeciego dnia Kathmandu mnie zaskakuje, bo nie pada i chyba nie padało w nocy zbyt dużo bo ulice są w miarę suche. To dobrze i mam nadzieję, że taka pogoda się utrzyma, bo cały dzień zamierzam poświęcić na odwiedziny w Bakhtapurze, dawnej stolicy Nepalu. Ruszam więc na autobus, ale po drodze jeszcze w Kathmandu trafiam na kompleks trzech ładnych świątynek Tri-Devi Temple. To miasto naprawdę nimi stoi.

Tri-Devi Temple
 Potem już spokojnie ruszyłem dalej na dworzec. Z transportem dopisało szczęście, bo zaraz po dojściu na dworzec trafiłem na małego busika, który po chwili odjechał, co dziwne w połowie pusty. Po 16 km wysiadłem w Bakhtapurze tuż przy starym mieście. Zanim jednak ruszyłem na zwiedzanie posiliłem się w miejscowej jadłodajni. Już tradycyjnie pochłonąłem chowmeni. Jakoś bardzo podpasowało mi to danie, którego różne wariacje można tam dostać prawie wszędzie. Już z pełnym brzuchem ruszyłem na starówkę.

poniedziałek, 2 lipca 2018

Kathmandu - szlakiem świątyń

Drugiego dnia w Kathmandu postanowiłem odwiedzić dwie największe świątynie w mieście, hinduistyczną Pashupatinath i buddyjską Bouddha Stupa. Ale najpierw czekała mnie jeszcze wyprawa na dworzec autobusowy, żeby zorientować się co do dalszego etapu podróży. Niestety pech jest taki, że wszystko to jest dość mocno rozrzucone. Świątynie są idealnie na zachód od mojego hotelu, bliższa Paszupati jakieś 5 km, a dworzec o 2,5 km idealnie na północ. No ale co zrobić, przecież ich nie poprzenoszę. Ruszyłem więc w pierwszej kolejności na dworzec. Niestety całą noc lało, więc uliczki Thamelu znowu przypominają grzęzawisko. Na szczęście dość szybko się z nich wydostałem i jedną z naprawdę głównych ulic, tych z asfaltem zmierzałem na nowy dworzec. Po drodze w jakiejś malutkiej knajpce za 3 zł zjadam pełen talerz pysznego chowmeni na śniadanie. Upewniłem się u właściciela co do drogi (okazało się, że już w sumie niedaleko), więc jest dobrze. Trafiłem bez problemu. Jednak na dworcu panował typowo nepalski chaos, od razu obskoczyli mnie naganiacze, każdy ciągnie człowieka do okienka firmy z którą ma układ i ciężko się ich pozbyć. Tym razem jednak to w sumie było mi na rękę, bo chciałem tylko zorientować się w cenach i godzinach odjazdów. Te są zbliżone, godziny nawet pasują, bo i tak rano zdecydowałem, że zostanę dzień dłużej, gdyż inaczej nie dam rady wszystkiego zobaczyć. Za to ceny są zdecydowanie wyższe, bo dwukrotnie od tych na które liczyłem. Co więcej okazało się, że jeżdżą tam tylko autobusy turystyczne, bo ze względu na odległość i czas (600 km, 16 godzin) publiczne nie kursują na tej trasie. No cóż, trzeba było powiedzieć trudno, miałem tylko nadzieję, że przynajmniej będzie wygodnie. Teraz jednak musiałem z powrotem się dostać do centrum, a tam skręcić na zachód do Paszupati. Po trzech kilometrach byłem już na prostej drodze i nie miałem szansy czegoś pomylić wsiadłem więc w miejski autobusik, żeby sobie zaoszczędzić czasu, a moim nogom pięciu kilometrów . Wysiadłem niedaleko kompleksu i poszedłem wąską uliczką mając po lewej park w którym rosły potężne, dziwnie wyglądające iglaste drzewa. To chyba cedry, albo świerki himalajskie, ale nie jestem tego pewien.

Cedr, świerk, czy jeszcze coś innego 😂?
 Na uliczce napotykam też stragan z owocami i dopisuje mi tu szczęście, bowiem ktoś akurat kupuje połowę dżakfruta, największego owocu świata. Owoc jest bardzo duży, więc ktoś bierze połowę, a sprzedawca mówi, że mogę spróbować z tej drugiej połówki.