Indie, Nepal

czwartek, 14 czerwca 2018

Potrójne safari w Chitwanie

29.06.2017 - Park Narodowy Chitwan. Coś o czym długo marzyłem i bez wątpienia jeden z najważniejszych punktów na trasie wyjazdu. Tym bardziej, że na pewno nie będzie mi dane odwiedzić żadnego parku narodowego w Indiach, gdyż praktycznie wszystkie są w tym okresie (czyli porze deszczowej) zamknięte dla zwiedzających. Dzień wcześniej wykupiłem w sumie trzy safari. Spływ canoe rzeką Rapti (ok. 1,5 h), połączony z trzygodzinnym marszem przez dżunglę (łączona opcja jest tańsza) zaczynający się o 7,00, a od 16,00 safari na słoniu. Wszystko jednego dnia, bo trzeba wykupić też bilet do parku, który jest dosyć drogi (17$), a jest ważny tylko jeden dzień właśnie. I codziennie trzeba kupować nowy jeśli ktoś chce rozłożyć atrakcje w czasie. Całość zamyka się wysoką jak na mój budżet kwotą 60$, ale przyszłość pokaże, że jest to warte każdej złotówki po wielokroć. Umówiłem się na szóstą rano na śniadanie, a idąc spać miałem nadzieję, że pogoda tym razem nie pokrzyżuje planów i tak jak sobie wymyśliłem jeszcze w Polsce uda się jeszcze uciec przed monsunem, co nie do końca wyszło w Pokharze. I może pomogła tu mantra do boga słońca Suryi w Khadżuraho, bo rano pogoda była przepiękna, na niebie nie było prawie żadnej chmurki. W hotelu czekają już na mnie moi przewodnicy Maya i Sanir (to wersje skrócone ich imion, które podają turystom, bo pełne są dla nas nie do wymówienia ) i ruszamy na miejsce startu. Panorama jaka się rozciąga przed naszymi oczami jest piękna.

Rapti River
  Jesteśmy sporo wcześniej, więc Maya prowadzi mnie trochę w bok, jakieś trzysta metrów, gdzie do East Rapti, której wody są żółte wpada czarna Small Rapti. Granica między nimi jest bardzo wyraźna. Ale niespodziewanie , Maya chyba sam jest trochę w szoku, mamy przed sobą dużo większą atrakcję. Na przeciwnym brzegu, jakieś 50 metrów od nas wyłania się mój pierwszy dziki nosorożec 😀. I dość beztrosko zaczyna się pluskać.


Mój pierwszy nosorożec na wolności 😀
Maya twierdzi, że mam dużo szczęścia, bo rzadko podchodzą tak blisko tego miejsca, gdzie dosłownie 300 metrów dalej jeżdżą samochody i motory. Musi więc być dobrze . Niedaleko wyłania się też jeden z parkowych słoni niosący sporą ilość trawy dla kolegów, którzy zostali w zagrodach oglądanych wczoraj. Bez problemu forsuje rzekę i wyłania się na ścieżce już na naszym brzegu. I wtedy na jednym zdjęciu udaje się uchwycić dwóch największych mieszkańców parku. Jeden co prawda oswojony, ale nic to. Ważny jest dobry początek.


Chciałoby się postać tutaj jeszcze, ale czas ruszać do przystani canoe, skąd mamy ruszyć na safari. Mijamy przy tym wojskowy posterunek przy którym dość niefrasobliwie robię zdjęcie za które dostałem niezły ochrzan od Mai, bo nie wolno tego robić, a żołnierze w najłagodniejszym przypadku każą kasować zdjęcia. Ale na szczęście nikt chyba tego nie zauważył, bo bez problemu poszliśmy dalej.

Zdjęcie, które mogło być feralne 😂
Przy przystani znajduje się chatka, gdzie inni przewodnicy czekają na swoich turystów. A przy brzegu czekają już dłubanki. I gdy tak się rozglądam rozmawiając jednocześnie z Maya przy przeciwnym brzegu wypatruję krokodyla. Co najlepsze przed moim przewodnikiem, co sprawia mi dużą frajdę, bo nie łatwo ubiec takich fachowców jak oni. Wydaje mi się, że trochę imponuje mu też fakt, że znam większość gatunków o których rozmawiamy. Krokodylowi robię oczywiście zdjęcie, ale strasznie żałuję, że nie mam teleobiektywu, bo na tym zdjęciu które byłem w stanie zrobić bardzo trudno go wypatrzeć.

Chatka przewodników

Dłubanki już czekają
A tutaj naprawdę jest krokodyl 😀
Po kolejnych kilku minutach oczekiwania na skompletowanie składu w końcu pakujemy się z kilkoma innymi turystami na łódkę wykonaną z jednego pnia drzewa. Jest dosyć wąska, ale siedzi się nisko na twardych krzesełkach więc jest stabilnie. Jednak i tak wszyscy dostają kamizelki ratunkowe, sęk w tym, że ja swojej nie mogę zapiąć, a większych nie ma. W końcu jednak machają na to ręką i płyniemy . Widzimy następne krokodyle, ale tym razem w wodzie i sporo ptactwa, ale najbardziej zaskakujące jest to, co wyłania się przed nami za pierwszym zakrętem. Otóż na horyzoncie piętrzy się przed nami jak na dłoni cały masyw Annapurny i Dhalaugiri, który choć oddalony w linii prostej o około 100 km i tak jest imponujący. Wprost, nie mogę w to uwierzyć, bo w zasadzie pogodziłem się już z tym, że wyjadę z Nepalu nie zobaczywszy żadnego ośmiotysięcznika . Wszyscy, nawet nasi przewodnicy łapią za aparaty, bo o tej porze taki widok to rzadkość.

Masyw Annapurny i Dhalaugiri

Udało się też uchwycić szczyt Maćchapućchre
Płyniemy jednak dalej, na brzegu parkowym pojawia się stado jeleni, na brzegu wioskowym ludzie umacniają brzegi, widać też domki na palach (to uświadamia jak wysoko podchodzi tu woda w czasie monsunowych powodzi). Jest sporo ptaków, zimorodki, czaple, kormorany, w pewnym momencie mijamy też miejsce, gdzie stromy piaszczysty brzeg jest gęsto podziurawiony norkami. Ale to nie norki żadnych małych ssaków, to gniazda zimorodków.

Środkiem Rapti z resztą łódkowej ekipy

A to nasz sternik
Umacnianie brzegów

Domy na palach

W międzyczasie Maya który siedzi przede mną ściąga kamizelkę i podkłada ją sobie pod siedzenie i pod plecy, czego szczerze mu zazdroszczę. Po chwili jednak wysadzamy płynących z nami Azjatów, którzy mają wykupioną jakąś krótszą opcję, a wtedy wśród uśmiechów moich opiekunów ja też mogę pozbyć się swojej. Z resztą po co komu kamizelka w dość płytkiej rzece pełnej krokodyli . Po następnych 30 minutach czas i na nasze lądowanie. I znowu dopisuje szczęście, bo tuż obok w małej odnodze pluszcze się drugi już tego dnia nosorożec. Początkowo z wody wystaje mu tylko głowa, ale gdy już brzegiem podchodzimy bliżej trochę się ożywia 😀. Mnie ciągnie jeszcze bliżej, ale Maya mnie powstrzymuje. Mówi, ze to już może być niebezpieczne.






Po dłuższej chwili ruszamy dalej. Maya pokazuje mi na ziemi trop, ale zanim zdążył powiedzieć czyj, ja już widzę, że to duży kotek i wyprzedzam go mówiąc "tiger", czym chyba po raz kolejny plusuję, bo potem jak znajdujemy jakieś nowe tropy lub ślady pozwala mi najpierw samemu spróbować zgadnąć czyje . Jakieś dwieście metrów dalej już na skraju dżungli wspinamy się na drzewo, gdzie sadowimy się wygodnie podziwiając spore mieszane stado sambarów i aksisów. Niestety są za daleko, żeby zrobić zdjęcia. Jelenie w końcu odchodzą, my złazimy i wtedy na drzewie zauważam dziwne ślady, które mi umknęły wcześniej. Tym razem zgaduję czyje dopiero za drugim razem. Najpierw pomyślałem o tygrysie, ale to ślady niedźwiedzia wargacza.

Tutaj jelenie wychodzą na żer, a tygrysy na polowanie

Ślady pazurów niedźwiedzia wargacza
Po około pół godzinie zagłębiamy się w dżunglę na początku dość wyraźną ścieżką. Potem się jednak robi dużo gęściej i okazuje się, że w dżungli żyją też mniejsze zwierzątka, za to bardzo kolorowe. Takie jak na przykład pająki Gasteracantha hasselti 😀.


Pierwsze kroki w dżungli
Można w niej znaleźć takie kolorowe maleństwa jak Gasteracantha hasselti
Udaje się też wypatrzyć kilka ptaków, a Maya z Sanirem pokazują mi sporo leczniczych i jadalnych roślin. Po jakimś czasie wychodzimy na drogę, która służy strażnikom i żołnierzom patrolującym park oraz turystom, którzy wybierają safari na jeepach. Ktoś może powie, co to za atrakcja iść drogą przez dżunglę, ale my przez las idziemy tylko przez chwilę. Bo potem wychodzimy na drugi charakterystyczny dla parku teren porośnięty trawą słoniową. Ta kępa przy której mam zdjęcie ma około trzech metrów, ale po drugiej stronie drogi rosły dwukrotnie wyższe, tyle że oddzielone dość głębokim rowem, więc nie chciałem się tam pakować .


Maya prowadzi

Przy trawie słoniowej człowiek czuje się mały
 W pełni monsunu natomiast potrafią mieć nawet ponad osiem metrów. Trawa jest bardzo ostra, więc przemieszczanie się w tym terenie poza tymi wytyczonymi drogami jest prawie niemożliwe. I tak dochodzimy do pierwszego postoju na wieży obserwacyjnej, gdzie spotykamy dwie inne grupy, które poszły wcześniej innymi ścieżkami. Podziwiamy widoki, a także robię sobie zdjęcie z Sanirem i jego kolegą.

Morze trawy słoniowej


Z Sanirem (po prawej), jego kolegą i turystą z innej grupy
Po odpoczynku ruszamy dalej, tym razem między trawami, ale znacznie niższymi. Docieramy na brzeg małej rzeczki, a tam w trawach na drugim brzegu spostrzegamy trzeciego już nosorożca, dodatkowo chwilę wcześniej śmignęło przed nami stado jeleni. Nosorożec jest jednak za daleko, żeby spróbować robić zdjęcie bez teleobiektywu.

Tym razem Sanir na przedzie

Trafiają się też pojedyńcze drzewa
 Tak wędrując docieramy do kolejnej wieży, gdzie tym razem pora na zdjęcie z Mayą.

Z Mayą po lewej
 Po kolejnym odpoczynku schodzimy i mamy bliskie spotkanie z parkowym słoniem, znacznie bliższe niż się to wydaje na zdjęciu . Maya mnie prawie odciągał za koszulkę, żeby zejść mu z drogi.



 
Za chwilę będzie dużo bliżej, ale Maya tak mnie poganiał, że zdjęcia wyszły nieostre

 Słoń jednak poszedł w swoją stronę, a my z powrotem zagłębiliśmy się w dżunglę. Tam znalazłem szkielet jelenia, którego jak twierdzą przewodnicy zabił lampart. I tak nie wiadomo kiedy zleciały trzy godziny, a safari dobiegło końca.

Szkielet jelenia zabitego przez lamparta
Wróciliśmy jeepem do hotelu, gdzie przez 4 godziny wierciłem się niecierpliwie, czekając na wyprawę na słoniu. Na szczęście mogłem sobie wypełnić czas oglądaniem małej dżungli, która rosła w ogrodzie hotelowym. Wtedy jeszcze nie miałem takiego porównania, ale to była zdecydowanie najlepsza miejscówka jaka mi się trafiła w trakcie całego wyjazdu 😀.

Hotelowy dżip

I ogród





Drzewo mango

Po prawej główny budynek mieszkalny

Krzew hibiskusa

I kwiat
Wejście do mojego pokoju

I do pokoju obok
Chyba pierwszy raz w życiu zrobiłem tyle zdjęć w miejscu, gdzie mieszkałem, ale było tam po prostu pięknie. W międzyczasie zjadłem jeszcze w hotelowej altanie pyszny obiadek i cztery godzinki jakoś zleciały. Można było ruszać na kolejne safari. Do punktu startowego jedziemy na motorze. Jesteśmy wcześniej, więc idziemy nad rzekę, gdzie namierzam dwa kolejne krokodyle. Przyglądam się też chatkom w których są malutkie sklepiko-barki i wieżyczkom służącym do wsiadania. Jest też dość sugestywna w pierwszym zdaniu tablica ostrzegawcza 😂.

Sklepiki w których można kupić m.in. banany dla słoni

Wieżyczki do wsiadania

Na słoniu jeździsz na własne ryzyko 😂
Same słonie wraz z opiekunami czekają jeszcze trochę dalej w cieniu drzew. W końcu jednak pierwszy ruszył, był dla mnie i trojga innych turystów, chyba Chińczyków. Na każdego słonia przypadają cztery osoby. Ja niestety wsiadałem ostatni, więc siedziałem od ogona. Nie chodzi tu jednak o widoki, bo mahut zawsze tak ustawia słonia, żeby wszyscy mogli zobaczyć to na co się trafi, ale o to, że słoń ciągle i to mocno tym ogonem smaga. Oberwanie w nogę, szczególnie ubłoconym jest mało przyjemne. No ale tak wypadło, więc nie było co zrzędzić 😀.

Słoń od tyłu 😂
Już po paru krokach przekonuję się, że jazda w cztery osoby, gdzie siedzi się po bokach słonia tak naprawdę, a nie w linii grzbietu jest średnio wygodna, ponieważ słoniem ze względu na jego specyficzny chód mocno kołysze. No dobra, źle się wyraziłem. Jest mocno niewygodna, buja też mocno, a jeśli słoniowi coś odbije, to nawet bardzo mocno. Dwie Chinki, które siedziały z przodu dwa razy naprawdę mocno spanikowały, a i trzeba było się wtedy mocno trzymać . Choć safari odbywa się poza parkiem w strefie buforowej, dość szybko napotykamy zwierzynę. I znów jest to wypatrzony przeze mnie krokodyl błotny . Słoń wędruje dalej, a zwierzyny pojawia się coraz więcej, głownie ogromne stada jeleni, ale też rezusy, pawie i inne mniejsze ptactwo.

Jelenie aksis

Samiec aksisa

Wieżyczka strażników parku
 Szybko też zrozumiałem, czemu w niektórych agencjach zalecają długie spodnie. Słoń często przeciskał się przez niezłą gęstwinę i gałęzie drzewek które mija mogą nieźle podrapać jeśli ktoś nie zdąży cofnąć nogi. Po ponad godzinie ścierpło mi już jedno udo, bo choć siedzenie jest wyściełane, to jednak w jednym miejscu rama mocno mnie ugniatała. Bolało mnie też ramię, trochę poobijane o górną barierkę. Ale wtedy napotykalismy coś przy czym zapomniałem o dolegliwościach. Mianowicie dwa dorosłe nosorożce tuż obok siebie. To rzadkość, bo na ogół to samotniki.Aparaty oczywiście poszły w ruch, a do tego nasz mahut stojąc na karku słonia porobił nam zdjęcia na których było widać nas i nosorożce 😀.

Nosorożce w pełnej krasie
Tutaj mieliśmy do nich może 5 metrów 😀


I jeszcze portret z nosorożcami
Niestety czas dobiega końca i ruszamy do punktu zbornego, gdzie z dżungli wyłaniają się też inne słonie. Gdy już zsiadłem kupuję kiść bananów i idę się żegnać z moim środkiem transportu i jego opiekunem .





To jednak nie był koniec atrakcji na dzisiaj. Raj swoim motorem zabrał mnie na wycieczkę po okolicznych wioskach (z motoru jednak nie było jak robić zdjęć, więc tylko podziwiałem), a na koniec na kolację w widocznej na zdjęciu wioskowej knajpce.



Dostaliśmy momo z mięsem bawolim i sekuwę też z bawołu. Pycha i tanio. Odwołuję wszystko co napisałem wcześniej o bawolim mięsie . Jest podobno tylko jeden warunek, aby było ono dobre. Musi długo kruszeć i się marynować. Po kolacji był już tylko powrót do hotelu i spanie, choć z nadmiaru wrażeń ciężko było zmrużyć oko 😂.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz