Indie, Nepal

sobota, 7 lipca 2018

Bhubaneśwar - nie zawsze wszystko idzie zgodnie z planem

Wieczorem poprzedniego dnia w Kalkucie wsiadłem w autobus do Bhubaneśwaru, stolicy stanu Odisha. Tym razem trafiłem naprawdę komfortowo. Super rozkładane siedzenia, klima (chciałem bez, bo taniej, ale nie było takiego o tej porze), a co najważniejsze na całej trasie równiutka droga. I tak oto około 6 rano znalazłem się na miejscu. Niestety autobus był przelotowy, więc nie wjeżdżał do samego centrum, mnie wysadził podobno najbliżej, ale bez mapy nie miałem jak tego sprawdzić. Biorę więc w ciemno tuk tuka, ryzykując, że trochę przepłacę, ale o dziwo jakoś bardzo mnie nie narżnął. Może ze 20-30 rupii. Oczywiście wymagało to trochę targów, ale gość wyjątkowo nie ściemniał jeśli chodzi o odległość do dworca kolejowego na który chciałem jechać. Faktycznie było około 5 km tak jak twierdził. Pojechałem na dworzec, bo było o połowę bliżej niż do hotelu, a do tego w hotelu nie ma wg rezerwacji wi-fi na którym mi teraz zależy najbardziej, bo mam dwie ważne sprawy do załatwienia. Pierwsza, to znalezienie kafejki internetowej w celu przegrania zdjęć (później się okazało, że w sumie uzbierało się już 6 GB), bo karty pamięci są już zapchane, druga to znalezienie salonu Vodafon. Na dworcu wifi jest darmowe, do tego wbiłem się do poczekalni wyższych klas, gdzie sobie wygodnie siadam i ładując telefon szukam czego mi potrzeba. Teoretycznie, żeby tam wejść, trzeba mieć bilet, ale białych na ogół nikt nie sprawdza 😀. Znajduję kafejkę i salon, ale niestety muszę czekać ponad dwie godziny, aż otworzą. Najpierw o 9,00 kafejkę. Zapamiętuję na ile się da mapkę z googla i po kilkunastu minutach chodzenia ją znajduję. Choć w sumie nie wiem, czy to ta znaleziona w necie. Dostaję komputer i... Zonk. Nie da się przegrać plików ani z telefonów, ani z aparatu. Przez chwilę nie wiem dlaczego, ale orientuję się, że to wina systemu, komputer działa na Win XP. Pytam o "siódemkę", ale pan przeprasza, że niestety na wszystkich jest XP tylko. Zbieram się więc szukać kolejnej, ale gdy wychodzę zauważam jeden komputer stojący osobno na którym widzę logo "7". Pytam więc, ale pan coś kręci głową, więc tłumaczę, że chodzi tylko o przegranie zdjęć, bo już na żadnej karcie pamięci nie da się wcisnąć choćby jednego. Wychodzi na to, że to chyba jest jego prywatny komputer służący mu do pracy, ale widać też, że mu przykro, że nie mogłem normalnie skorzystać z usługi. I dostaję pozwolenie ! Teraz już idzie gładko, ja nadrabiam też rzeczy, których nie mogę zrobić na telefonie, czy tablecie. Schodzi się w sumie godzina. Grzecznie dziękuję i ruszam do salonu Vodafona. Ten który znalazłem najbliżej jest wg mapy googla 1,5 km w drugą stronę. Po drodze przechodzę jeszcze raz przez stację i upewniam się co do kierunku korzystając z wi-fi. Jest OK, idę. Ale google niestety przekłamuje i idąc jakimś bocznymi zaułkami na których trwa sortowanie śmieci. Nie robiłem zdjęć, żeby nikomu kto by akurat jadł w trakcie czytania nie zafundować wizyty w kibelku 😂. W końcu trafiam w ostatnią uliczkę z trzema chatami na krzyż, tam gdzie powinien być salon, ale tego ani widu, ani słychu. Miejscowi mówią, że salon jest, ale przy głównej ulicy. Kolejny kilometr, a ja z dwoma plecakami...
Ale co zrobić. Po drodze dostrzegam jakąś małą restauracyjkę, gdzie wchodzę na śniadanie, bo już jestem wściekle głodny. Siedzi tam też jakieś młode hinduskie małżeństwo z którym wdaję się w krótką rozmowę (spodobało mi się to co mieli na talerzach) i nagle bingo . Wiedzą gdzie jest salon i mnie zaprowadzą. Gdy po jedzeniu tam docieramy okazuje się, że dostaję 30 w kolejności numerek. Ale czekam, bo ta sprawa, to absolutny priorytet.W końcu przychodzi i moja kolej. Gdy pani przedstawia mi kolejne opcje, zaczyna mi się już trochę mieszać. W końcu wybieram jedną, ale niestety znów tylko na 28 dni. Na dłuższy okres czasu nic nie ma. A bardzo zależało mi na tym, żebym już takich manewrów nie musiał powtarzać do końca wyjazdu. I gdy już, już mamy przechodzić do finalizacji transakcji przypominam sobie coś o sms-ie z jakąś ofertą na 70 GB. Dla formalności otwieram i pokazuję pani, która po przeczytaniu mówi, że to oferta specjalna dla mnie na 70 dni, codziennie po 1 Gb, w sumie o 200 rupii droższa niż 2 GB na miesiąc, które wybrałem wcześniej. Nie ma się nad czym zastanawiać, biorę specjalną. Ale jest już po 13, do hotelu 6 km, a ja bym chciał jeszcze coś zobaczyć. Znajduję tuk tuka i po ostrych targach z wysiadaniem łącznie jadę. Na miejscu w już działającym telefonie aktywuję mapkę i niedługo jestem teoretycznie na miejscu. Po raz drugi dzisiaj. Hotelu nie ma, adres się nie zgadza. Próbuję dzwonić na numer podany w rezerwacji, ale ciągle jest zajęte. Jakieś panie z podwórka obok mówią, że to w innym miejscu. Idę i trafiam na ulicę o nazwie hotelu. Krążę już prawie godzinę pytając każdego po drodze, ale nikt nic nie wie. W końcu trafiam na jakiegoś młodego Hindusa, który mówi, że to raczej tam gdzie zaczynałem i że pomoże mi szukać. Cała sytuacja zaczyna mnie już wpieniać, bo od rana łażę z wcale nielekkim plecakiem, zaczynają mnie boleć plecy, ale przecież gdzieś trzeba spać. Szukamy więc dalej obaj, pytam ja, pyta on, obchodzimy cały ten kwartał, ale bez żadnego efektu. Wkurzony już nie na żarty po dwóch godzinach mówię dość. Albo jest zły adres, albo błąd na mapie, nie wiem. Telefon nadal milczy, więc nie ma jak sprawdzić. Pierwszy raz się tak naciąłem na bookingu. Pytam chłopaka, czy zna tu jakiś tani hotel. Mówi, że jego znajomy coś prowadzi, ale nie jest taki tani. Trudno, zobaczymy. Na miejscu ceny okazują się faktycznie wysokie. Chcą mi pomóc, więc schodzą do połowy, ale to nadal za drogo. Szukają więc na jakiś indyjskim portalu, ja znów na bookingu. W końcu ja znajduję, rezerwuję i jadę. A raczej mam jechać, bo rozpętuje się monsunowa burza, tym razem na poważnie. Leje niesamowicie. Gdy po pół godzinie na trochę przycicha wyskakuję z hotelu i kawałek dalej już cały mokry łapię tuk tuka. W ostatniej chwili, bo po 10 minutach leje jeszcze mocniej niż wcześniej. A tuk tuk z boków jest otwarty. Jednak trudno, jakoś jedziemy. Ulicami rwą rzeki. Szczególnie na jednej na pasie w drugą stronę jest tak głęboko, że nawet samochody nie dają rady, skutery przy ulicy są zanurzone do połowy. Jedziemy w tych masakrycznych warunkach prawie pół godziny i tym razem na szczęście wszystko się zgadza. Hotel jest na miejscu. Pokój też jest wolny . Powyższa historia wyjaśnia dlaczego z tego dnia nie mam żadnych zdjęć. To chyba najgorszy dzień z całego wyjazdu do tej pory. Ale będzie lepiej 😀.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz