Kolejny dzień nie zaczął się najlepiej ponieważ dzień wieczorem dzień wcześniej okazało się, że ładowarka do tableta na którym starałem się pisać bezpośrednie relacje całkowicie odmówiła posłuszeństwa. Gdyby to byłaby końcówka wyjazdu pewnie bym odpuścił temat, ale byłem raczej na początku, więc zamiast zwiedzać udałem się na poszukiwania jakiegoś sklepu lub serwisu komputerowego. Po około godzinie krążenia po okolicy udało mi się takowy znaleźć.
Po sprawdzeniu okazało się, że
faktycznie uszkodzeniu uległ kabelek przy cinchu. Pan spróbował to
naprawić i choć po wymianie końcówki teoretycznie ładowarka działała to
tablet dalej nie współpracował. Wypróbowaliśmy więc wszystkie
alternatywne ładowarki, które pan miał na składzie i niestety tutaj też
spotkała nas porażka. Choć teoretycznie połowa z nich powinna pasować.
Stało się jasne, że nie tylko w ładowarce tkwi problem. Po kolejnej
diagnostyce okazało się, że uszkodzeniu uległo też gniazdo ładowania. To
wydawało się gwoździem do trumny, bo to rzecz nie do naprawy. Pan
jednak poradził mi spróbować jeszcze w innym serwisie, gdzie zajmują się
głownie tabletami, więc może wymyślą jakiś cud. A sam mimo, ze poświęcił mi godzinę czasu odmówił przyjęcia jakiejkolwiek zapłaty 😀. Naprawdę życzliwość tamtejszych ludzi bardzo często była zadziwiająca.
Niestety wskazówki co do lokalizacji
owego innego serwisu dostałem dość ogólne, więc straciłem około półtorej godziny na
odnalezienie go. Tutaj diagnoza uszkodzeń została niestety potwierdzona. Na
szczęście okazało się, że można obejść ten problem ładując baterię za
pomocą odpowiedniego zestawu (nie było takiego w pierwszym punkcie))
przez gniazdo usb, co trwa co prawda dużo dłużej, ale jednak działa.
Więc ulga . Kupiłem co było potrzebne, wróciłem do hotelu podłączyć wszystko i...
Zonk. Nie działa chociaż w punkcie działało. Adapter który dostałem
mimo, że fabrycznie nowy okazał się być zepsuty. Więc w tył zwrot i
marsz z powrotem. Tym razem jednak sprawdziłem na trzech urządzeniach,
czy sztuka, którą dostałem działa. Działała więc w porządku. Kolejny w
tył zwrot i kierunek hotel. I nareszcie sukces, bateria się ładuje . Znaczy ładowała się przez 15 minut, bowiem wyłączyli prąd... Tu już miałem dość, zostawiłem wszystko na łasce losu i poszedłem zwiedzać. Chociaż właściwie, to najpierw jeszcze przeniosłem się z mojego pokoju deluxe do dormitorium. W dormitorium nie było co prawda telewizora i prywatnej łazienki, za to były z niego wspaniałe widoki, bo mieściło się w nadbudówce na dachu. Miało to swoje znaczenie następnego dnia. Dzisiaj jednak w końcu mogłem pomaszerować w miasto. W końcu, bo z tego wszystkiego zrobiło się dość późno, gdy wychodziłem minęło już południe. Pierwsze kroki skierowałem nad jezioro Fewa, aby zobaczyć jak się prezentuje za dnia. Jezioro nie jest zbyt duże, ale w otoczeniu gór prezentuje się naprawdę pięknie. Mi
niestety mocno nie sprzyjała pogoda, czyli wiszące nisko nad górami
chmury, bo gdy ich nie ma widok jest nie tylko piękny, ale wręcz
oszałamiający. W tafli jeziora odbija się wtedy cały masyw Annapurny,
górujący nad Pokharą. Widziałem to na zdjęciach, które wszędzie tam
można kupić, a jeśli chcecie zobaczyć jak to wygląda wpiszcie sobie w
googla "view from Phewa Lake for Annapurna" lub podobnie. Uwierzcie,
naprawdę warto! Problemów z pogodą niestety obawiałem się już wcześniej, bowiem już przed wyjazdem wiedziałem, że w tym okresie zaczyna się tam pora deszczowa. Nie miałem jednak na to żadnego wpływu, więc pozostało się tylko z tym pogodzić 😂. Nad jezioro dotarłem w tym samym miejscu, które dzień wcześniej odwiedziłem wieczorem, czyli przy początku deptaku. Znajduje się tam też kasa, gdzie można wynająć łódki na rejsy po jeziorze. Jest kilka różnych opcji do wyboru. Jest też pomost z którego najlepiej podziwiać widoki, bo nic ich nie przesłania.
|
Kasa wynajmu łódek |
|
Pomost z którego wyrusza się na rejsy |
|
Widok na Stupę Pokoju (można tam dopłynąć łódką i podejść na szczyt) |
|
Ogólny widok na jezioro (za chmurami kryje się szczyt Dhalaugiri) |
Gdy już cyknąłem parę fotek, poturlałem się dalej, a trochę zmęczony
poranną bieganiną dałem się namówić na pyszną lemoniadę w jednej z
nadbrzeżnych bambusowych knajpek z której też roztaczał się piękny widok
.
|
Nadbrzeżna knajpka |
|
I widok z niej na jezioro 😉 |
Po tym jak odsapnąłem ruszyłem dalej wzdłuż brzegu, bo moim celem była malutka wysepka na południowym końcu jeziora ze
znajdującą się na niej malutką Złotą Świątynią Bahari (w rzeczywistości
złota nie ma na niej za wiele) poświęconą Wisznu. Przepływa się na nią zbiorowymi łódkami z przystani Bahari za 100 rupii
(zdecydowanie najlepiej, bo z pozostałych przystani cena jest 5 razy
wyższa). Po drodze mijam ludzi odpoczywających nad brzegiem oraz małe stadko bawołów (to te które można jeść).
|
Nadbrzeżny deptak |
|
Stadko bawołów |
Po niedługim czasie docieram do przystani, kupuję bilet i płynę na wysepkę. Dość osobliwe łódki (tak naprawdę dwie normalne połączone położoną na nich platformą z desek) krążą wahadłowo, więc na wysepce można siedzieć ile się chce. Ale zarówno wysepka jak i świątynka są naprawdę malutkie, więc po pół godzinie stwierdziłem, że lepszego ujęcia niż te co mam już nie zrobię, a mogę dorobić się jedynie kolejnych selfi (było sporo Hindusów
) i wróciłem na brzeg.
|
Inni turyści na łódce |
|
Wysepka ze świątynią Bahari |
|
I sama świątynia |
|
Oraz przystań łódek na wysepce |
Gdy już znalazłem się na stałym lądzie poszedłem dalej na południe wzdłuż brzegu w kierunku kolejnej atrakcji Pokhary,
wodospadu Devi's (choć tak właściwie powinno być Davi's) Falls. Nazwa wbrew pozorom nie wzięła się od żadnego hinduistycznego bóstwa, a
od nazwiska pewnej Szwajcarki, która zginęła w nim w 1961, gdy pływali wraz z mężem w
rzece powyżej nieświadomi niebezpieczeństwa. Do wodospadu było około
4-5 km, więc w sam raz na spacer, co jednak oczywiście nijak nie
mieściło się w głowie miejscowym taksówkarzom, którzy co chwila mnie
zaczepiali domyślając się gdzie idę. Ciągle słyszałem, że to baaardzo
daleko
. Ja jednak nie zamierzałem tracić widoków (i kasy oczywiście), bo
wzdłuż południowych brzegów jest sporo małych, ale ładnych parków, a i
jakaś mała świątynka też co jakiś czas się trafi.
Potem jednak jezioro się skończyło i kolejne trzy kilometry, może cztery
to już po prostu marsz wzdłuż drogi, którą dzień wcześniej dojechałem
do miasta. Idąc mogłem przyglądać się pracy na polach ryżowych, których sporo się przy niej znajduje.
|
Kobiety przy pracy na polu ryżowym |
Tak dotarłem na zupełne przedmieścia, gdzie był już posterunek kontrolny
policji (takie są tutaj na każdych rogatkach praktycznie), a wodospadu
jak nie było tak nie było. Zacząłem pytać, bo wg mapy powinno to być
bardzo blisko. Pierwszy miejscowy mi mówi "Ąaa, przeszedłeś, musisz się wrócić 5
minut". Wróciłem, ale wejścia do wodospadu nie widzę. Pytam drugiego -
"Aaa, to 2 minuty z powrotem". Dla jasności jestem na normalnej ulicy,
ze sklepami i straganami po jednej i drugiej stronie. Wróciłem więc te
dwie minuty i nic. Krążę w jedną, drugą, nic. Ślepy jestem, czy co? W
końcu namówiłem jakiegoś młodego, żeby mi to pokazał. I faktycznie byłem
20 metrów od tego jak widzicie na zdjęciu opisanego wejścia
. Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że to może być to. Głównie dlatego, że jest ono tak dobrze ukryte wśród tych wszystkich sklepików, że z
ulicy praktycznie go nie widać w gąszczu reklam. Sam bym go szukał
pewnie jeszcze z pół godziny.
|
Wejście na teren Wodospadu Devi's |
Po wejściu w bazarkowe zaułki po kilkunastu metrach trafiamy do właściwego wejścia. Zapłaciłem 30 rupii za wstęp, strażnik żartował, żebym kupił też dla niego
, i wszedłem na niewielki, ale ładnie utrzymany teren. Trochę już
padało, więc wody w rzece było sporo, dzięki czemu wodospad prezentował
się już w całej okazałości. Spada kaskadą o wysokości 30 m, gdzie na
końcu rzeka wyżłobiła najdłuższą w centralnej Azji jaskinię krasową o
dł. 150-200 m. I na takiej właśnie długości rzeka znika pod ziemią, żeby
pojawić się z powrotem już po drugiej stronie drogi i zabudowań. Bardzo
fajnie to wygląda, ale o ile zdjęcia samego wodospadu można zrobić, to
zrobienie sobie zdjęcia z wodospadem, tak żeby go było widać jest
trudne. Belki w ogrodzeniu są rozmieszczone bardzo gęsto. Nie wiem,
mieli tam jakąś plagę amatorów skoków, czy co? W każdym razie połaziłem
jeszcze chwilkę, bo na terenie są jeszcze małe kapliczki Siwy i Buddy i
czas było się zbierać
Kawałek podjechałem autobusem, ale nie do samego miasta, bo byłem już
dość głodny, a idąc w tamtą stronę zauważyłem zachęcający szyld "Sekuwa
center". Sekuwa to rodzaj naszych szaszłyków
. Gdy tam jednak dotarłem (wcześniej jakoś bliżej się nie przyjrzałem
dokładniej, bo było to po drugiej stronie drogi), centrum okazało się... Hmm, no
właśnie mam problem czym. Z braku lepszego słowa niech będzie barem. Od
przodu była to wiata pod którą stały dwa stoliki, palenisko i coś jeszcze, na
zapleczu były zaś dwa zadaszone betonowe boksy
. Ale sekuwa była dobra, zjadłem nawet dwie, bo porcje mają tu karczemnie niestety.
|
Tak się piekła moja sekuwa |
Po sekuwie wciąż byłem głodny, ale stwierdziłem, że nadrobię już w mieście. Po
drodze zaszedłem na znajdujący się niedaleko dworzec autobusów
turystycznych, żeby się dowiedzieć o połączenie do Chitwan następnego
dnia. Ale informacje nie były zachęcające, tylko jeden o 7 rano,
podobnie cena 550 rupii. Stwierdziłem, że następnego dnia zapytam
jeszcze na normalnym dworcu, bo zależało mi na wieczornym połączeniu.
Tutaj też złapał mnie pierwszy deszcz więc w okolice hotelu podjechałem
kolejnym busikiem. Tam zaszedłem uzupełnić kalorie do mojej ulubionej
malutkiej knajpki Piya, gdzie minu jest może skromne, ale wszystko
pyszne i jak na Pokharę bardzo tanie
, a właścicielka po prostu przemiła.
|
Właścicielka Piya Restaurent |
|
Minu 😂 |
Wchłonąłem chowmeni, makaron ryżowy z warzywami i kurczakiem, bardzo smaczne i sycące danie. Polecam! I już praktycznie wychodziłem, ale właśnie wtedy rozpętała się
burza. Do hotelu 300 metrów, ale nie ma mowy, żeby iść. Czekam więc, ale
nie chcę blokować miejsca w knajpce bo mieszczą się tam dwa stoliki, a
kolejni chętni już byli gotowi, Przenoszę się pod sklepik obok. Siedzi
tam babcia właścicielka z córką i dziećmi. Na początku ja tylko stoję,
oni tylko siedzą, ale w końcu najodważniejsza dziewczynka podchodzi i
próbuje ze mną porozmawiać. Ponieważ nasz angielski jest na zbliżonym
poziomie nawet nieźle nam to wychodzi
. I tak dzieci przełamały lody
. Potem rozmawiamy już wszyscy, dostaję stołeczek, nawet chcą mi
pożyczyć parasol. Ale mi w sumie się nie spieszy, więc siedzę z nimi.
Okazuje się, że Nepalczycy, choć nie są tak wylewni jak Hindusi, są
równie otwarci i życzliwi. Gawędzi się miło, choć ja połowy nie
rozumiem, ale oni podobnie, gdy jednak deszcz trochę odpuszcza zaczynam
się zbierać. Na koniec jednak jeszcze ta najbardziej rezolutna
dziewczynka prosi o zdjęcie (to ta mniejsza z ostatniej fotki). Kończy
się małą sesją z udziałem babci, po której już definitywnie się żegnamy i
zmykam
. Ale następnego dnia, gdy idę na śniadanie pozdrawiają już z daleka
jakbym tu mieszkał od zawsze. I tak tu jest prawie ze wszystkim
.
|
Nepalskie dzieci |
|
Tutaj z babcią |
|
A tu moja główna rozmówczyni z najstarszą siostrą |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz