Indie, Nepal

wtorek, 12 czerwca 2018

Pokhara - u podnóża Annapurny

Ostatni dzień w Pokharze rozpoczął się bardzo wcześnie, bowiem poprzedniego dnia wieczorem ciągle się łudząc możliwą zmianą pogody nastawiam budzik na 4,15, żeby ewentualnie mieć szansę zdążyć na wschód słońca w Sarangkot (to najlepszy punkt widokowy na masyw Annapurny położony około 10 km od Pokhary). O tej godzinie jest jeszcze ciemno, ale bębnienie deszczu w dach nadbudówki dormitorium skutecznie mnie moich złudzeń pozbawia. Ale OK, jeśli nie wschód słońca, to może później się rozjaśni. Nastawiam więc drzemkę i mniej więcej co pół godziny sprawdzam sytuację. Około 6,30 przestaje padać, więc wychodzę na dach sprawdzić jak to wygląda. Widok nisko wiszących chmur nie nastraja zbyt optymistycznie.

Chmury nad Pokharą
I gdy już zaczynałem tracić nadzieję, to w końcu około ósmej zostaję nagrodzony za brak luksusu w dormitorium. Gdybym co chwila nie wychodził na dach nigdy bym tego nie zobaczył. A tutaj przez okienko w chmurach wyłonił mi się szczyt Maćchapućchre (6993 m), najświętszej góry w Nepalu. Świętej do tego stopnia, że chociaż Nepal czerpie ogromną część dochodów z turystyki, a szczyt nie jest ośmiotysięcznikiem, to żadna wyprawa nigdy nie dostanie zgody na jego zdobywanie. Zdjęcie niestety nie jest zbyt dobre, bo nie miałem teleobiektywu, ale w rzeczywistości widok był super.
 
Maćchapućchre

I choć po paru minutach okienko w chmurach znika, to podjąłem decyzję. Dzisiaj koniecznie na Sarangkot, może szczęście dopisze raz jeszcze. Najpierw jednak jadę autobusikiem na stary dworzec autobusowy, żeby sprawdzić połączenie do Chitwanu. Na dworcu dość długo szukam kasy, bo choć autobusów stoi sporo, to oczywiście żaden z kierowców, ani moich ulubionych menadżerów nie wie kiedy będzie ostatni tego dnia kurs, a to właśnie mnie interesuje. Za odpowiedź, dlaczego szukanie kasy trochę trwało niech posłuży zdjęcie tego czegoś z czerwonym szyldem.

Kasa biletowa na dworcu w Pokharze

Typowy dworzec w Nepalu, czyli po prostu plac z autobusami
 Miejscowi nie byli zbyt pomocni przy szukaniu kasy, bo oni po prostu w ogóle z niej nie korzystają . Ale w końcu jest, znalazłem. Dopytuję dokładnie co i jak, ale niestety ostatni autobus rusza o 18,20 i teoretycznie na 23,30 jest w Chitwanie. Hmm, pięć godzin, jakoś trudno mi w to uwierzyć po wcześniejszych doświadczeniach, ale pan w kasie się zarzeka. Nie pasuje to jednak w ogóle do moich planów, więc postanowiłem przenocować i pojechać rano, bo autobusy zaczynają kursować od 4,00. Dzięki temu mam cały dzień i nie muszę się spieszyć. Odpuszczam więc taksówkę i kolejnym busikiem i krótkim spacerem po starej części miasta docieram do miejsca, gdzie od głównej drogi odchodzi ta prowadząca na Sarangkot.

W starej części miasta


Przy skrzyżowaniu stoi tablica z kierunkiem i liczbą kilometrów, przy czym ta ostatnia jest zamazana. Nie wiem, czy nie celowo, bo stoi tam dwóch taksiarzy, którzy przekonują mnie, że to 10 km. Sęk w tym, że w centrum miasta odległym od tego miejsca o około 4-5 km, też stoi tablica "Sarangkot - 10 km" którą widziałem. Trochę z nimi dyskutuję, ale bardziej, żeby się podroczyć, bo i tak nie zamierzam korzystać z ich usług 😂. Ruszam piechotką choć wiem, że nie będzie łatwo, bo różnica poziomów na tym odcinku to prawie 800 metrów, więc będzie stromo. Jednak już widoki na Pokharę z pierwszego kilometra drogi obiecują, że będzie warto. Zaczynam też rozumieć, dlaczego jeździ tam tylko jeden miejski autobus dziennie. Droga jest bardzo wąska, w wielu miejscach minięcie się dwóch samochodów jest niemożliwe.

Pokhara

Droga na Sarangkot
 Jednak Czasami głupi ma szczęście . W pewnym momencie mija mnie najpierw jeden autobus, a potem drugi, który udaje się zatrzymać i do którego zostaję zgarnięty. Chcą 100 rupii za ten kawałek, to sporo, ale nie marudzę, bo taksa kosztuje 10 razy tyle. Nurtuje mnie jednak kwestia skąd tu naraz dwa autobusy. Sprawa trochę się rozjaśnia w środku, bo widzę samych Hindusów chyba. Czyli trafiłem na jakąś indyjską wycieczkę. Sprawa ostatecznie potwierdza się na postoju na pierwszym punkcie widokowym, gdzie zaliczam około 40 selfi, chyba ze wszystkimi z obu busików. Znowu mam wrażenie, że jestem atrakcją porównywalną z tymi pięknymi widokami, które się przed nami rozciągają. Spore wrażenie robi mnóstwo kolorowych paralotni latających nad jeziorem.

Jezioro Fewa
Paralotnie
Z dwoma młodymi Hindusami
 No ale postój się kończy i jedziemy dalej. W pewnym momencie urywa się asfalt, a dalej prowadzi tak samo wąska szutrówka. Szczególnie w jednym miejscu gdzie poszło osuwisko jest tak wąsko, że do tej pory nie wiem jak te autobusy tam się przecisnęły. Nie ma tego miejsca na zdjęciach, ale naprawdę droga była na szerokość rozstawu kół.

Wcale nie najwęższe miejsce drogi na Sarangkot
Zatrzymujemy się na kolejnym punkcie widokowym już niedaleko od szczytu. Kolejne zdjęcia, kolejnych parę selfi, ale dalej muszę udać się na własnych nogach, bo autobusy tutaj zawracają. Jeden z Nepalczyków wskazuje mi strome schodki prowadzące na szczyt, którymi wspinam się około 20-30 minut. Te widoczne na zdjęciu, to już ostatni kawałek, wcześniej było bardziej stromo .

Schody na szczyt punktu widokowego
 Z punktu widokowego rozciąga się niesamowita panorama we wszystkich kierunkach i to pomimo wiszących nisko chmur. Naprawdę trudno sobie wyobrazić jak to musi wyglądać przy bardziej sprzyjającej pogodzie, gdy widać wszystkie ośmiotysięczniki, które są w pobliżu. Spędzam na szczycie dwie godziny, wyczekując tych nielicznych chwil, gdy w przerwach między chmurami widać ich potężne zbocza. Na chwileczkę pojawia się też ten sam szczyt, który widziałem rano. Annapurna jednak pozostaje ukryta. Po dwóch godzinach niebo się nawet przejaśnia, ale niestety po niewłaściwej stronie horyzontu, a ja z żalem stwierdzam, że trzeba się zbierać, bo do hotelu minimum trzy godziny drogi.

Dodaj napis
Na samym szczycie




 Schodzę więc ze szczytu tą samą drogą, czyli owymi stromymi schodkami do tego ostatniego punktu widokowego na drodze. Stamtąd w dół już jest łatwiej. Po paru minutach znów mi jednak dopisuje szczęście. Obok mnie zatrzymuje się zjeżdżający z góry na skuterze Nepalczyk. Oferuje się, że mnie podwiezie. Mam co prawda niejakie wątpliwości co do tego środka transportu na tej drodze, ale zaproszeniu nie wypada odmówić . Siadam więc i jedziemy. To właśnie przy zjeżdżaniu widzę dokładnie to miejsce, gdzie zeszło osuwisko i gdzie jakimś cudem przejechały autobusy. Gdy już zjechaliśmy na dół gość mówi, że zawiezie mnie do hotelu. Ja jednak ślicznie dziękuję, bo dzięki tym podwózkom zaoszczędziłem mnóstwo czasu i mogę jeszcze zobaczyć najstarszą w mieście świątynię Bindhya Basini, która jest dokładnie naprzeciwko wylotu drogi z Sarangkot. Niestety jak się domyślam rano miało miejsce jakieś święto i tuż przed nią stoi duży otwarty namiot, który przesłania częściowo widok. Ale z boku coś niecoś udaje się podpatrzeć.

Świątynia Bindhya Basini
 Obok są też piękne dzwony uderzenie w które jest traktowane jako modlitwa.


 Na tym samym niewielkim wzgórzu jest też świątynia Durgi do której dzięki pozwoleniu pilnujących policjantów udało mi się wejść do środka i zrobić zdjęcie wizerunku bogini, co normalnie jest chyba zabronione.

Świątynia Durgi

I jej posąg
 Obok jest też świątynia Śiwy, sporo większa. Świątynie tego boga chyba najłatwiej rozpoznać, bo w każdej jest lingam, czyli mniejszy lub większy pionowy kamienny walec (największy do tej pory widziałem w Khadżuraho, miał ponad 2,5 metra). Wizerunek bóstwa też jest charakterystyczny, bo na ogół Śiwa ma niebieską skórę, niezależnie od przedstawianego wcielenia.

Świątynia Śiwy

I jego wizerunek
To właśnie w niej siedziała w kole grupa dzieci, chyba młodych braminów, która pod nadzorem kilku starszych coś pilnie robiła. Początkowo pomyślałem, że pewnie czegoś się uczą, ale gdy przyjrzałem się bliżej prawda okazała się zupełnie inna. Mianowicie dzieciaki szybko i z wprawą liczyły pieniądze z datków, które zostawili wierni przy okazji porannego święta 😂.

Młodzi bramini liczą datki 😀
 Przyjemnie na tym świątynnym wzgórzu się siedziało, ale że do hotelu było z 6-7 km, to w końcu trzeba było ruszyć dalej. Oczywiście na drodze zaczepiło mnie kilku taksiarzy, którzy dobrze wiedzą, że praktycznie każdy turysta o tej porze dnia zmierza do Lakeside. Oczywiście musieli obejść się smakiem . W końcu jednak, gdy miałem już ponad kilometr za sobą zatrzymał się autobus, którym podjechałem do centrum, a stamtąd kolejnym już blisko mojej knajpki, gdzie moja ulubiona pani właśnie tak jak na ostatnim zdjęciu przygotowała mi chowmeni. I mimo, że to nie był pierwszy raz, to znów była lekko zdziwiona, że proszę o trzy razy więcej chili niż zazwyczaj dodaje turystom .

Tak powstaje najlepsze chowmeni w Pokharze
Potem już tylko w hotelu pozostało się przygotować do wyjazdu z samego rana do Saurahy, do Parku Narodowego Chitwan.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz