Indie, Nepal

środa, 4 lipca 2018

Kalkuta - pierwsza stolica brytyjskich Indii

Po niespodziewanej sytuacji, która mnie zastała w Siliguri zostałem zmuszony do reorganizacji planów. Zamiast do Dardżyling postanowiłem jechać od razu do Kalkuty. Pierwotnie zamierzałem dostać się tam pociągiem, ale nagłość sytuacji spowodowała, ze nie było szans na kupno biletu. Pozostał mi więc autobus i to niestety turystyczny, bo ze względu na odległość (prawie 600 km) nie ma lokalnych połączeń. Poszedłem więc w ciągu dnia na dworzec i w jednej z agencji za 400 rupii kupiłem bilet na nocny sypialny autobus. To przynajmniej był plus, bo jeszcze nigdy w życiu takim nie jechałem. Potem wróciłem do hotelu, bo jak już wspominałem w Siliguri wyjątkowo jak na Indie nie ma praktycznie nic do zobaczenia, a o 16,00 udałem się na miejsce odjazdu. Autobus już stał i okazał się całkiem niezły. Dodatkowo dostałem pojedyńcze miejsce (są też podwójne, gdzie się śpi obok innego pasażera), więc już w ogóle było super 😀.

Autobus klasy sleeper
Ruszyliśmy jak na Indie praktycznie o czasie. Na początku miła odmiana po nepalskich drogach, bo jedziemy równiutką, chyba niedawno oddaną, prawie że autostradą. Mijamy kilka plantacji herbaty, których to odwiedzenie w Dardżyling też miałem w planach. Szkoda, bardzo szkoda, że się nie udało, ale sytuacja była nie do przeskoczenia.


Plantacja herbaty (niestety trochę padało i jest trochę przymglone)
 Autostrada jednak dość szybko się kończy. Po około godzinie zjeżdżamy na jakieś boczne drogi, którymi jedziemy przez małe miasteczka i wioski zbierając kolejnych pasażerów. Tu już trochę wybojów się pojawia, ale udaje się w końcu usnąć i przed siódmą rano budzę się w Kalkucie. Co dziwne w centrum miasta praktycznie nie widać tuk-tuków (potem się dowiedziałem, że jest to chyba jedyne miasto w Indiach, gdzie mają zakaz wjazdu do niego), a taksówka jest zbyt droga, więc prawie 4 km do hotelu z dworca pokonuję na piechotkę. I jestem trochę w szoku, bo ulice czyste, dosyć puste i dobrze utrzymane. Normalnie jak nie Indie 😀. Było trochę problemu z odnalezieniem hotelu, bo lokalizacja na mapce bookingu nie do końca odpowiadała prawdzie. Jednak po dopytaniu kilku miejscowych udało się trafić. Hotel niestety nie do końca zachwyca, co najgorsze nie ma wifi w pokoju, a tylko przy recepcji. Ale Kalkuta pod tym względem jest drogim miastem i ciężko znaleźć coś za rozsądną cenę. W sumie jest to trochę uciążliwe, ale też nie zamierzam siedzieć w hotelu przecież. Ponieważ już wiem, że mogą być problemy z biletami zaczynam właśnie od tego. I rzeczywiście jest lipa. W internetowej sprzedaży brak. Jadę więc na dworzec Howrah, a właściwie chcę jechać, bowiem właściciel hotelu uświadamia mnie, że biuro rezerwacji dla turystów jest w innym miejscu. Na szczęście po drodze do dworca, który jako największy w Indiach i tak chcę zobaczyć. Dostaję instrukcje w jaki autobus wsiąść i idę na przystanek, który tak się dobrze składa jest blisko hotelu. W ogóle Kalkuta pod tym względem jest dość cywilizowana jak na Indie, bo przystanki nawet są jako tako opisana 😂. Nie muszę się też przesiadać i do biura rezerwacji dojeżdżam bez problemu. Szczęście jest jednak chwilowe, bo nie dość, że zaczyna lać, to najpierw trafiam do biura dla miejscowych. Tam pani w okienku mnie wysłuchuje, ale biletów nie ma. Odsyła mnie do biura dla turystów, które jest zaraz obok, bo tam mają dostęp do specjalnej puli biletów tylko dla turystów. Gdy tam wchodzę przeżywam jednak szok. Kolejka w biurze jest tak ogromna, że na pewno nie dadzą rady dzisiaj przyjąć wszystkich. Kompletna masakra. Teoretycznie zostaje więc autobus, ale postanawiam w pierwszej kolejności pojechać (a właściwie przeprawić się promem przez rzekę Huglę) na dworzec Howrah i osobiście sprawdzić jak to jest z tą kwestią sprzedaży biletów turystom w kasach. No i oczywiście zobaczyć sam dworzec. Idę więc na przystań, która jest bliziutko, kupuję bilet za 5 rupii i wsiadam na prom. Gdy płyniemy przez rzekę mam świetny widok na najsłynniejszy i najbardziej ruchliwy most Indii, Most Howrah. Nie wiem dlaczego, ale formalnie jego fotografowanie jest absolutnie zakazane. Na promie jednak nikt nie zwraca na to uwagi i można spokojnie zrobić kilka fotek.

Prom podchodzący do przystani

Przystań promowa od strony rzeki

Most Howrah
Wysiadam na drugim brzegu rzeki i po paru minutach jestem już pod dworcem Howrah. Dworzec jest rzeczywiście gigantyczny, złożony z dwóch ogromnych budynków (zdjęcie musiałem podzielić na dwie części), które z daleka wyglądają imponująco, ale z bliska już niekoniecznie . Nie są zbyt dobrze utrzymane. Za to przed dworcem istne zgrupowanie słynnych Ambasadorów, zarówno prywatnych jak i charakterystycznych żółtych taksówek. To konstrukcja identyczna jak Morris III z 1956, w Indiach produkowana aż do 2014 r. Wszędzie poza Indiami stanowią one raczej okazy kolekcjonerskie.

Budynek dworca nr 1

Budynek dworca nr 2

Ambasadory na ulicy
Potem przyszła pora na sprawdzenie jak to jest z kupnem tych biletów bezpośrednio na dworcu. Wszedłem więc do środka i trafiłem tak naprawdę na normalną ulicę, która biegnie przez oba budynki dworca. Można się tam naprawdę zgubić jeśli ktoś zaczyna swoją przygodę z indyjskimi kolejami od Kalkuty właśnie. Ja jednak jestem już trochę obeznany i bez problemu namierzam biuro rezerwacji. Jest w nim sporo kas, w tym też kilka VIP dla turystów miedzy innymi i prawie żadnych kolejek do nich. W sumie nic dziwnego, bo większość siedzi w tym nieszczęsnym biurze w centrum czekając dwa dni na swoją kolej 😂. Niestety tutaj też się okazuje już definitywnie, że biletów w interesującym mnie kierunku na najbliższe dni się nie uświadczy. Można kupić tylko bilet na listę oczekujących, ale numery są bardzo odległe, więc ostatecznie decyduję się na autobus.

Biuro rezerwacji
Opuszczam więc dworzec i wracam na przystań promową. Tam natomiast udaje mi się namierzyć łódkę taką, jakie pływały przez Huglę przed erą promów. Z chęcią bym taką popłynął, ale obecnie to praktycznie niemożliwe. Nieliczne jakie się ostały używane są co najwyżej do łowienia ryb.

Takich łódek kiedyś było tu mnóstwo
Już na drugim brzegu rzeki jest ładny Park Millennium w którym na chwilę przysiadam. Nie bawię tam jednak długo, bo wcześnie prawie dwie godziny strawiłem na motaniu się po biurach za biletami. Dodatkowo znów rozpętuje się ulewa co uziemia mnie na prawie godzinę pod brezentowym daszkiem jakiegoś straganu.

Park Millenium



Gdy przestaje padać ruszam szlakiem klasycznych budowli z okresu brytyjskiego, które są niedaleko. Jest ich tu zgrupowanych naprawdę dużo. Zbudowane są w różnych stylach, często stanowią ich mieszankę. Mają jednak pewną cechę wspólną. Praktycznie wszystkie są ogromne. Na początek mijam budynki Chartered Bank i Budynku Pisarzy. Ta ostatnia nazwa jest trochę myląca, bo nie ma nic wspólnego z ludźmi piszącymi książki. Został on bowiem wzniesiony dla urzędników Kompanii Wschodnioindyjskiej. Obecnie mieści się w nim jakiś ważny urząd (być może jest to nawet budynek rządu Bengalu Zachodniego), bo w pobliżu stoi mnóstwo wozów policyjnych, w tym też takich z oddziałami szturmowymi. A ja dostałem niezły ochrzan, gdy chciałem zrobić zdjęcie wejścia. Na szczęście nie zauważyli, że jest już po fakcie 😂.

Budynek Chartered Bank
Budynek Writer's Building

I jedno z wejść do niego za które to właśnie dostałem ochrzan 😀)
Tuż obok rozciąga się jeden z ważniejszych placów Kalkuty BBD Bagh ze sporym jeziorkiem na środku. Wokół placu znajduje się kilka interesujących budynków, kościół św. Andrzeja, budynek Royal Insurance Building i budynek Poczty Głównej.

Jeziorko w BBD Bagh
Kościół św. Andrzeja
Royal Insurance Building
Budynek Poczty Głównej
Idę dalej i trafiam na teren najstarszego w Kalkucie kościoła św. Jana. Ma całkiem interesującą architekturę, a na jego terenie stoi pomnik "kalkuckiej czarnej dziury". To pomnik upamiętniający śmierć w ciągu jednej nocy 123 angielskich żołnierzy, którzy w 1756 r. zostali razem wrzuceni do maleńkiego loszku. Obecnie jednak większość historyków podważa tą wersję i twierdzi, że ofiar było znacznie mniej, a ta liczba jest efektem brytyjskiej propagandy.

Kościół św. Jana
 

Pomnik w rzeczywistości stoi prosto 😂.


Idąc dalej docieram do imponującego budynku Sądu Najwyższego. Stoi przed nim czyjś pomnik, ale niestety napisy na nim były tylko w hindi, więc nie wiem czyj.

Sąd Najwyższy
Wędrując dalej docieram do przystanku autobusów jeżdżących do Bhubaneśwaru, który znajduje się niedaleko sądu. Tam rozpoczynam poszukiwania takiego, który by mi pasował. I w końcu dopisuje mi szczęście. Autobusów jest całkiem sporo o różnych godzinach i szybko znajduje odpowiedni. Oczywiście szokuję tylko Hindusów tym, że upieram się przy autobusie bez klimy. Usilnie próbują mnie przekonać do w ich przekonaniu lepszego, ale oczywiście też droższego A/C. Ja się oczywiście przekonać nie daję 😂. Po zakończonych negocjacjach idę dalej w stronę Fortu Williama zbudowanego przez Anglików w XVIII w., trochę się dziwiąc, dlaczego w przewodniku nie ma o nim praktycznie ani słowa. Sprawa rozwiązuje się przy pierwszej bramie. Cały obiekt zajmuje wojsko. Ja jednak postanawiam obejść go dookoła, może skądś będzie widać starą część. Oczywiście tak nie jest, a ja nieświadomie funduję sobie minimum sześciokilometrowy spacer, bo teren jest ogromny. A doszedłem już do takiego miejsca, że zawracając nie skrócę sobie drogi. Natomiast mijam pewien pomnik, których i u nas było kiedyś sporo. Jak widać czołgi na cokołach stawiają na całym świecie.



W pewnym momencie wchodzę na jakąś estakadę, z której widać jakiś imponujący budynek, ale niestety nie jestem pewien co to. Wg mnie to katedra św. Pawła, ale nie jestem tego pewien, bo nie dotarłem do niej bliżej.


Natomiast gdy schodzę z estakady po raz kolejny przekonuję się, że Indie to kraj niesamowitych kontrastów. Niestety bardzo często trudnych do zaakceptowania. A dla większości Europejczyków wręcz szokujących. Jeszcze przed chwilą szedłem pięknie utrzymanymi, czystymi ulicami, a tuż obok trafiłem wprost w środek małych slumsów, które ludzie zbudowali pod estakadą. Wykorzystali ją jako dach, a poszczególne rodziny zajmują każda swoje miejsce między jednym filarem, a drugim. Slumsy ciągną się jeszcze kawałek dalej wzdłuż ulicy, gdy tymczasem po jej przeciwnej stronie wyrasta budynek ekskluzywnego klubu jeździeckiego otoczonego wysokim murem. Jego bram zaś pilnuje co najmniej 10 ochroniarzy w mundurach i z bronią. Po kilku dalszych minutach marszu slumsy znikają i znowu jest czysto i zielono. Powoli jednak zaczyna się zmierzchać, a ja bym jeszcze chciał coś zobaczyć, więc wyjątkowo biorę taksówkę. Ale może nawet ważniejszym powodem było to, że po prostu chciałem się przejechać tym Ambasadorem 😀. Zamawiam kurs do leżącego około 2 km dalej parku Edens Garden. Ale u celu okazuje się, że zaszło nieporozumienie i ląduję pod głównym Stanowym Stadionem Krykieta, który jest niedaleko parku i nazywa się identycznie.


 Na park jest już za późno ruszam więc w stronę hotelu, chcąc po drodze znaleźć ostatnią atrakcję na dzisiaj, czyli pomnik człowieka, którego popiersia i pomniki tak często spotykałem w swoich wyjazdach za nasze wschodnie granice. Ciekawiło mnie, czy to faktycznie mozliwe, że można coś takiego znaleźć tak daleko od granic byłego ZSRR. I okazało się, że jest, a obok biegnie dosyć duża ulica jego imienia. Nie muszę chyba tłumaczyć kto to jest. W Indiach komunizm jak widać jest ciągle jeszcze popularny. W jednym z kolejnych postów wrócę jeszcze do tego tematu, bo jest w Indiach stan, gdzie przejawy tego są jeszcze bardziej widoczne.



Teraz jednak naprawdę zapada już jednak zmrok, więc metro i autobus rozwiązują sprawę 5 km jakie mi zostały do hotelu 😀.


3 komentarze:

  1. fajne fotki i interesujący opis , skąd i dokąd jedziesz i na jak długo?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To opis podróży jaką odbyłem w zeszłym roku. Całość trwała dwa i pół miesiąca, z czego dwa miesiące spędziłem w Indiach, a dwa tygodnie w Nepalu. Materiału jest jeszcze dużo, więc zapraszam do czytania kolejnych wpisów :).

      Usuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń