W końcu nadszedł dzień w którym miałem opuścić Indie i udać się do Nepalu. Ale tak po prostu przeczekać w hostelu do wieczora na autobus nic nie robiąc, to przecież byłoby zbyt proste. W ostatnim wpisie wspomniałem, że zrezygnowałem z pewnych względów ze zwiedzania Złotej Świątyni. No i tak było faktycznie, ale ci którzy znają moją manię zwiedzania na pewno się domyślali, że to jednak tak prosto się nie skończy. I mieli rację
. Dzisiaj rano (konkretnie około 7,00) podjąłem jeszcze jedną próbę.
Przy drugiej z kolei bramce zaskoczenie, prawie nie było ludzi. Ale
jeszcze nie wiedząc dlaczego zostałem pokierowany do kolejnej. A tam na
wąziutkiej uliczce kolejka około 500-set osób. Oc
zywiście
wróciłem do poprzedniej. I tam w końcu zaczęło się wyjaśniać w czym
rzecz. Po rozmowie z wojskowymi z posterunku przy tej bramie okazało
się, że turyści mogą wchodzić tylko bramą numer dwa (tą z kolejką), bo
tylko przy niej już przy właściwym wejściu na teren jest posterunek
policji turystycznej, która spisuje dane z paszportów, adresy, itd., a
bramka przy której stałem służy tylko Hindusom i to też chyba nie
wszystkim. Gdyby to jednak zależało tylko od wojskowych, być może bym
wszedł właśnie nią, bo patrzyli na mnie przychylnie i widać było, że
chcą pomóc. Już nawet kierowali mnie do miejsca gdzie się ściąga buty
(wchodzi się tylko boso). Niestety wojsko to nie wszystko. Za wejście
wiernych odpowiadają też bramini (kapłani ze świątyni), którzy jednak
upierali się, żebym poszedł do właściwego wejścia. Jak się okazało mieli
w tym swój interes, bo rezyduje tam główny bramin, u którego należy
wykupić koszyk ofiarny za około 200-250 rupii, co umożliwia ominięcie
kolejki. Taka bardziej zawoalowana forma łapówki . Potem jeden z młodszych rangą oprowadza po świątyni, gdzie trzeba
wtedy zostawić kolejny datek. Trzeba przyznać, że dobrze to sobie
obmyślili . Bo alternatywą jest oczywiście stanie w tej kolejce. Ale na to nie miałem czasu, bo do 12-13 musiałem wrócić do hostelu
zwolnić miejsce. Ponieważ ostateczny koszt tej wizyty skalkulowałem na
około 500 rupii, to po dłuższej chwili zastanowienia, z żalem
zrezygnowałem tym razem definitywnie. Kto wie, może jednak kiedyś
nadarzy się jeszcze okazja, bo atmosfera w środku na pewno jest
niesamowita. Niestety nie mam żadnych zdjęć z tej porannej wycieczki, bo nawet nie
brałem telefonu, gdyż na teren świątyni nie wolno wnieść absolutnie
niczego, nawet długopisu. To najbardziej restrykcyjnie traktowany pod
tym względem obiekt w Indiach, bardziej niż Taj Mahal. Wróciłem więc sobie do hostelu, gdzie dokończyłem pakowanie, a potem dzięki uprzejmości właściciela mogłem sobie jeszcze spokojnie odpocząć w pokoju wspólnym przed podróżą. Autobus bowiem miałem dopiero wieczorem. Przyszedł jednak czas pożegnania z moją znajomą Argentynką Sire i sympatycznym właścicielem hostelu, i udania się na dworzec.
|
Z moją znajomą Sire |
Miałem pewne obawy z tym związane, bo chociaż dzień wcześniej udało się pokonać przeszkodę w postaci zakupu biletu przez internet i zapłacenia indyjską kartą, to pozostała jeszcze jedna. Ostatnią było to, że miałem bilet tylko w telefonie, bo nie było gdzie
go wydrukować, a znając już trochę indyjską biurokrację nie byłem pewien
czy to wystarczy.
Na szczęście bileter do którego się zgłosiłem po tym
jak już odnalazłem autobus, po półgodzinnej walce ze swoimi kolegami w
kasie o wydrukowanie mi tego biletu, co z jakiegoś powodu było
niemożliwe, dał za wygraną i uznał, że mogę jechać
. O dziwo z tego wszystkiego nie sprawdził mi paszportu, czy zgadzają
się dane z biletu. Może sam już się zagubił w tym chaosie, nie wiem
. Autobus jak na Indie cywilizowany, z klimą, i to działającą tak dobrze, że musiałem założyć bluzę, bo autentycznie zmarzłem
.
|
Mój autobus z zewnątrz... |
|
...i w środku |
|
A tutaj mój bagaż na całą podróż 😀 |
|
I jeden z nepalskich współpasażerów |
Choć wypełniony do ostatniego miejsca, to jechało się całkiem
wygodnie, większość podróży przespałem z wyjątkiem jednego postoju. Na postoju oczywiście zagadało mnie kilku współpasażerów, a szczególnie dwóch nepalskich studentów, którzy wracali z Indii do Kathmandu. Tak więc
nawet dość wypoczęty obudziłem się w granicznym miasteczku Sonauli.
Szczerze przyznam, że obawiałem się tej podróży i myślałem, że będzie
dużo gorzej.
|
Końcowy przystanek w Sonauli |
|
I droga do właściwej granicy |
Na końcowym przystanku oczywiście pojawiło się wokół autobusu co najmniej 10 ryksiarzy. Teksty oczywiście standardowe, że do granicy daleko itd. Ja jednak swoim zwyczajem i tak zamierzałem pójść na piechotę. Tutaj jednak wtrąciło się dwóch moich nowych znajomych z autobusu, którzy zaoferowali pomoc. I ostatecznie wzięliśmy rykszę (rowerową) we trzech. Trochę było mi szkoda dziadka, który pedałował, ale tutaj to normalne. Okazało się, że do indyjskiego posterunku było stosunkowo blisko. Chłopaki na mnie poczekali, bo oni nie potrzebowali się odprawiać. Na szczęście wszystko poszło sprawnie i za chwilę mogliśmy ruszać dalej. Tutaj się okazało, że tym razem ryksiarze o dziwo nie kłamali, bo do granicy nepalskiej faktycznie był spory kawałek. Trzeba się przetelepać praktycznie przez całe miasteczko 😀. Ale w końcu dotarliśmy do bramy z wymownym napisem "Welcome to Nepal".
|
Brama do Nepalu |
Tam pożegnałem się z chłopakami, którzy spieszyli się na autobus, a sam jeszcze przez dłuższą chwilę podziwiałem nieprzerwany sznur wielobarwnych ciężarówek. Trzeba przyznać, że fantazja kierowców przy wykonywaniu zdobień na ich karoseriach nie ma granic 😀.
W końcu musiałem się jednak ruszyć i zatroszczyć się o wizę nepalską. Biuro imigracyjne znalazłem bez problemu, a w świetny humor wprawił mnie widok pierwszej w moim życiu palmy kokosowej, która rosła na podwórku obok 😀.
|
Biuro imigracyjne |
|
Moja pierwsza palma kokosowa 😀 |
Wypełnianie wniosku chwilę trwało, ale
generalnie wszystko poszło sprawnie i od dzisiaj za cenę 25 dolarów mogę przez 15 dni bawić w Nepalu
. Tutaj taka mała uwaga praktyczna, gdyby ktoś się kiedyś wybierał do tego kraju tą drogą. Dolary są jedyną walutą przyjmowaną przez straż graniczną przy wyrabianiu wizy! Gdyby ktoś miał z tym problem, to na szczęście zaraz przy granicy jest kilka kantorów, gdzie można dokonać wymiany.
Moim pierwszym celem był Tansen, malutkie zabytkowe miasteczko po drodze
do Pokhary. I tu też dopisało mi szczęście bo od razu trafiłem na
autobus, który tam właśnie jechał
. Z tym, że nastąpił powrót do normalnych standardów tutejszej motoryzacji
.
Ruszyliśmy dosyć szybko i co stanowiło niemałe zaskoczenie, przez
pierwszą godzinę najlepszą drogą jaką tutaj do tej pory widziałem.
Regularna dwupasmówka, miejscami co prawda rozbebeszona przez roboty
drogowe, ale i tak jechaliśmy naprawdę szybko. Drugim zaskoczeniem, było
to, że wzdłuż drogi prawie nie było śmieci, w porównaniu z Indiami było
po prostu super czysto. Było też dużo ciszej, bo mało kto trąbił
. Wszystko się jednak zmieniło, gdy po godzinie dojechaliśmy do gór
Siwalik w których leży Tansen. Człowiek natychmiast zaczyna rozumieć
skąd się biorą czasy przejazdów w Nepalu
. 270 km w 8-9 godzin. Droga jest co prawda piękna, generalnie utwardzona na przemian
asfaltem i betonowymi płytami, ale co jakiś czas ze zbocza po jednej
stronie spływają małe wodospady, które kończą bieg w przepaści po
drugiej stronie skutecznie to utwardzenie uszkadzając.
|
Droga w górach Siwalik |
Więc średnia
prędkość, to nie więcej jak 40 km/h. Miejscami jest tak wąsko, że
mijanie jest na przysłowiowy włos. Ale żeby nie było wątpliwości droga
jest dwukierunkowa (w stronę przejścia suną momentami sznury
ciężarówek), a i manewry wyprzedzania też się zdarzają, więc użycie
klaksonów wróciło tutaj do normy
.
|
Za chwilę mijanka |
Po około dwóch godzinach jazdy podczas której można prawie cały czas podziwiać widoki takie jak ten poniżej zatrzymujemy się na postój.
Przystanęliśmy przy rzędzie budek, gdzie przemiłe panie, których za nic nie można było zrozumieć oferowały swoje wyroby kulinarne.
|
Przydrożne stragany |
Zamówiłem więc pierwsze śniadanko w Nepalu, nazywa to się
pakhora o ile dobrze zrozumiałem, ale zabijcie mnie nie zdołałem się
dowiedzieć z czego to jest zrobione. W każdym razie z ostrym sosem
bardzo smaczne
.
|
Pakhora |
Tutaj też po raz pierwszy spróbowałem liczi w którym się zakochałem, najsmaczniejszy owoc jaki jadłem
. Mogłem też przyjrzeć się pierwszym Nepalczykom w tradycyjnych czapkach.
|
Nepalczycy w tradycyjnych nakryciach głowy |
Do Tansenu dotarliśmy niedługo potem. 50 metrów od dworca znalazłem
hotelik, dosyć podły, ale stargowałem cenę do 3 dolarów, więc daje radę.
Bliskość przystanku była tu najważniejsza, bo jutro jedyny bezpośredni
autobus do Pokhary odjeżdża o 6,15 rano.Ponieważ podróż trwała 12 godzin przyszła pora na dwugodzinny odpoczynek w pozycji horyzontalnej. Najważniejsze, że byłem w Nepalu 😀.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz