Indie, Nepal

czwartek, 3 maja 2018

Z Varanasi do Nepalu

W końcu nadszedł dzień w którym miałem opuścić Indie i udać się do Nepalu. Ale tak po prostu przeczekać w hostelu do wieczora na autobus nic nie robiąc, to przecież byłoby zbyt proste. W ostatnim wpisie wspomniałem, że zrezygnowałem z pewnych względów ze zwiedzania Złotej Świątyni. No i tak było faktycznie, ale ci którzy znają moją manię zwiedzania na pewno się domyślali, że to jednak tak prosto się nie skończy. I mieli rację . Dzisiaj rano (konkretnie około 7,00) podjąłem jeszcze jedną próbę. Przy drugiej z kolei bramce zaskoczenie, prawie nie było ludzi. Ale jeszcze nie wiedząc dlaczego zostałem pokierowany do kolejnej. A tam na wąziutkiej uliczce kolejka około 500-set osób. Oczywiście wróciłem do poprzedniej. I tam w końcu zaczęło się wyjaśniać w czym rzecz. Po rozmowie z wojskowymi z posterunku przy tej bramie okazało się, że turyści mogą wchodzić tylko bramą numer dwa (tą z kolejką), bo tylko przy niej już przy właściwym wejściu na teren jest posterunek policji turystycznej, która spisuje dane z paszportów, adresy, itd., a bramka przy której stałem służy tylko Hindusom i to też chyba nie wszystkim. Gdyby to jednak zależało tylko od wojskowych, być może bym wszedł właśnie nią, bo patrzyli na mnie przychylnie i widać było, że chcą pomóc. Już nawet kierowali mnie do miejsca gdzie się ściąga buty (wchodzi się tylko boso). Niestety wojsko to nie wszystko. Za wejście wiernych odpowiadają też bramini (kapłani ze świątyni), którzy jednak upierali się, żebym poszedł do właściwego wejścia. Jak się okazało mieli w tym swój interes, bo rezyduje tam główny bramin, u którego należy wykupić koszyk ofiarny za około 200-250 rupii, co umożliwia ominięcie kolejki. Taka bardziej zawoalowana forma łapówki . Potem jeden z młodszych rangą oprowadza po świątyni, gdzie trzeba wtedy zostawić kolejny datek. Trzeba przyznać, że dobrze to sobie obmyślili . Bo alternatywą jest oczywiście stanie w tej kolejce. Ale na to nie miałem czasu, bo do 12-13 musiałem wrócić do hostelu zwolnić miejsce. Ponieważ ostateczny koszt tej wizyty skalkulowałem na około 500 rupii, to po dłuższej chwili zastanowienia, z żalem zrezygnowałem tym razem definitywnie. Kto wie, może jednak kiedyś nadarzy się jeszcze okazja, bo atmosfera w środku na pewno jest niesamowita. Niestety nie mam żadnych zdjęć z tej porannej wycieczki, bo nawet nie brałem telefonu, gdyż na teren świątyni nie wolno wnieść absolutnie niczego, nawet długopisu. To najbardziej restrykcyjnie traktowany pod tym względem obiekt w Indiach, bardziej niż Taj Mahal. Wróciłem więc sobie do hostelu, gdzie dokończyłem pakowanie, a potem dzięki uprzejmości właściciela mogłem sobie jeszcze spokojnie odpocząć w pokoju wspólnym przed podróżą. Autobus bowiem miałem dopiero wieczorem. Przyszedł jednak czas pożegnania z moją znajomą Argentynką Sire i sympatycznym właścicielem hostelu, i udania się na dworzec. 
 
Z moją znajomą Sire


Miałem pewne obawy z tym związane, bo chociaż dzień wcześniej udało się pokonać przeszkodę w postaci zakupu biletu przez internet i zapłacenia indyjską kartą, to pozostała jeszcze jedna. Ostatnią było to, że miałem bilet tylko w telefonie, bo nie było gdzie go wydrukować, a znając już trochę indyjską biurokrację nie byłem pewien czy to wystarczy.
Na szczęście bileter do którego się zgłosiłem po tym jak już odnalazłem autobus, po półgodzinnej walce ze swoimi kolegami w kasie o wydrukowanie mi tego biletu, co z jakiegoś powodu było niemożliwe, dał za wygraną i uznał, że mogę jechać . O dziwo z tego wszystkiego nie sprawdził mi paszportu, czy zgadzają się dane z biletu. Może sam już się zagubił w tym chaosie, nie wiem . Autobus jak na Indie cywilizowany, z klimą, i to działającą tak dobrze, że musiałem założyć bluzę, bo autentycznie zmarzłem .


Mój autobus z zewnątrz...

...i w środku

A tutaj mój bagaż na całą podróż 😀

I jeden z nepalskich współpasażerów
Choć wypełniony do ostatniego miejsca, to jechało się całkiem wygodnie, większość podróży przespałem z wyjątkiem jednego postoju. Na postoju oczywiście zagadało mnie kilku współpasażerów, a szczególnie dwóch nepalskich studentów, którzy wracali z Indii do Kathmandu. Tak więc nawet dość wypoczęty obudziłem się w granicznym miasteczku Sonauli. Szczerze przyznam, że obawiałem się tej podróży i myślałem, że będzie dużo gorzej.

Końcowy przystanek w Sonauli

I droga do właściwej granicy
 Na końcowym przystanku oczywiście pojawiło się wokół autobusu co najmniej 10 ryksiarzy. Teksty oczywiście standardowe, że do granicy daleko itd. Ja jednak swoim zwyczajem i tak zamierzałem pójść na piechotę. Tutaj jednak wtrąciło się dwóch moich nowych znajomych z autobusu, którzy zaoferowali pomoc. I ostatecznie wzięliśmy rykszę (rowerową) we trzech. Trochę było mi szkoda dziadka, który pedałował, ale tutaj to normalne. Okazało się, że do indyjskiego posterunku było stosunkowo blisko. Chłopaki na mnie poczekali, bo oni nie potrzebowali się odprawiać. Na szczęście wszystko poszło sprawnie i za chwilę mogliśmy ruszać dalej. Tutaj się okazało, że tym razem ryksiarze o dziwo nie kłamali, bo do granicy nepalskiej faktycznie był spory kawałek. Trzeba się przetelepać praktycznie przez całe miasteczko 😀. Ale w końcu dotarliśmy do bramy z wymownym napisem "Welcome to Nepal".

Brama do Nepalu
Tam pożegnałem się z chłopakami, którzy spieszyli się na autobus, a sam jeszcze przez dłuższą chwilę podziwiałem nieprzerwany sznur wielobarwnych ciężarówek. Trzeba przyznać, że fantazja kierowców przy wykonywaniu zdobień na ich karoseriach nie ma granic 😀.


W końcu musiałem się jednak ruszyć i zatroszczyć się o wizę nepalską. Biuro imigracyjne znalazłem bez problemu, a w świetny humor wprawił mnie widok pierwszej w moim życiu palmy kokosowej, która rosła na podwórku obok 😀.

Biuro imigracyjne
Moja pierwsza palma kokosowa 😀
Wypełnianie wniosku chwilę trwało, ale generalnie wszystko poszło sprawnie i od dzisiaj za cenę 25 dolarów mogę przez 15 dni bawić w Nepalu . Tutaj taka mała uwaga praktyczna, gdyby ktoś się kiedyś wybierał do tego kraju tą drogą. Dolary są jedyną walutą przyjmowaną przez straż graniczną przy wyrabianiu wizy! Gdyby ktoś miał z tym problem, to na szczęście zaraz przy granicy jest kilka kantorów, gdzie można dokonać wymiany.
Moim pierwszym celem był Tansen, malutkie zabytkowe miasteczko po drodze do Pokhary. I tu też dopisało mi szczęście bo od razu trafiłem na autobus, który tam właśnie jechał . Z tym, że nastąpił powrót do normalnych standardów tutejszej motoryzacji .





Ruszyliśmy dosyć szybko i co stanowiło niemałe zaskoczenie, przez pierwszą godzinę najlepszą drogą jaką tutaj do tej pory widziałem. Regularna dwupasmówka, miejscami co prawda rozbebeszona przez roboty drogowe, ale i tak jechaliśmy naprawdę szybko. Drugim zaskoczeniem, było to, że wzdłuż drogi prawie nie było śmieci, w porównaniu z Indiami było po prostu super czysto. Było też dużo ciszej, bo mało kto trąbił . Wszystko się jednak zmieniło, gdy po godzinie dojechaliśmy do gór Siwalik w których leży Tansen. Człowiek natychmiast zaczyna rozumieć skąd się biorą czasy przejazdów w Nepalu. 270 km w 8-9 godzin. Droga jest co prawda piękna, generalnie utwardzona na przemian asfaltem i betonowymi płytami, ale co jakiś czas ze zbocza po jednej stronie spływają małe wodospady, które kończą bieg w przepaści po drugiej stronie skutecznie to utwardzenie uszkadzając.


Droga w górach Siwalik

Więc średnia prędkość, to nie więcej jak 40 km/h. Miejscami jest tak wąsko, że mijanie jest na przysłowiowy włos. Ale żeby nie było wątpliwości droga jest dwukierunkowa (w stronę przejścia suną momentami sznury ciężarówek), a i manewry wyprzedzania też się zdarzają, więc użycie klaksonów wróciło tutaj do normy .


Za chwilę mijanka
Po około dwóch godzinach jazdy podczas której można prawie cały czas podziwiać widoki takie jak ten poniżej zatrzymujemy się na postój.



Przystanęliśmy przy rzędzie budek, gdzie przemiłe panie, których za nic nie można było zrozumieć oferowały swoje wyroby kulinarne.

Przydrożne stragany



Zamówiłem więc pierwsze śniadanko w Nepalu, nazywa to się pakhora o ile dobrze zrozumiałem, ale zabijcie mnie nie zdołałem się dowiedzieć z czego to jest zrobione. W każdym razie z ostrym sosem bardzo smaczne .
 
Pakhora

Tutaj też po raz pierwszy spróbowałem liczi w którym się zakochałem, najsmaczniejszy owoc jaki jadłem . Mogłem też przyjrzeć się pierwszym Nepalczykom w tradycyjnych czapkach.

Nepalczycy w tradycyjnych nakryciach głowy


Do Tansenu dotarliśmy niedługo potem. 50 metrów od dworca znalazłem hotelik, dosyć podły, ale stargowałem cenę do 3 dolarów, więc daje radę. Bliskość przystanku była tu najważniejsza, bo jutro jedyny bezpośredni autobus do Pokhary odjeżdża o 6,15 rano.Ponieważ podróż trwała 12 godzin przyszła pora na dwugodzinny odpoczynek w pozycji horyzontalnej. Najważniejsze, że byłem w Nepalu 😀.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz