![]() |
Na uliczkach Thamelu |
niedziela, 24 czerwca 2018
Kathmandu - Stupa Swayambunath i Durbar Square
Kolejnego dnia wstaję już w miarę wypoczęty i po tym jak w hostelu zjadam szybkie śniadanie ruszam w miasto. Na początek zaplanowałem odwiedzić Stupę Swayambunath i plac Durbar Square, coś więcej jeśli wystarczy mi czasu. Wydaje się to niewiele, ale Kathmandu jest rozległym
miastem, a ja zwiedzam jak zwykle głównie na piechotę, więc te 12-15 km,
które mam do przejścia bez jego znajomości (w Nepalu nie kupowałem karty, więc nie mogę korzystać z map internetowych w telefonie) na początek wydaje się
optymalne. Wyruszam więc wąskimi uliczkami spod mojego hotelu w kierunku
stupy. I już po kilkuset metrach, gdy docieram do jednej z większych
ulic Thamelu okazuje się, że Kathmandu będzie najtrudniejszym z
dotychczasowych miejscem do zwiedzania na mój sposób. Większość ulic
Thamelu, a jak się za chwilę okaże nie tylko, bo również pozostałych z
wyjątkiem tych najgłówniejszych, to zwykłe kamieniste gruntówki. Po
deszczu zamieniają się one w grząską i śliską, pełną dziur pułapkę. Da
się w miarę normalnie iść tylko tam, gdzie słońce podsuszyło grunt.
Z Saurahy do Kathmandu - droga przez mękę
Rano w dzień podróży do Kathmandu planowo odbyło się niestety tylko jedno.
Śniadanie. To właśnie przy nim dopadła mnie naprawdę zła wiadomość.
Autobus do Kathmandu nie pojedzie. Cała historia zaczęła się tak
naprawdę wczoraj, gdy na główną drogę do Kathmandu zeszło osuwisko i
droga została zablokowana. Autobus, który wyjechał wczoraj musiał
zawrócić. Dowiedzieliśmy się o tym, bo jechał nim młody Anglik, który mieszkał w tym
samym hotelu. A raczej mieszka, bo wrócił na kolejną noc. Osuwisko miało
być jednak do dzisiaj usunięte. Okazało się jednak, że albo było
większe niż przypuszczano, albo zeszło drugie, Raj nie był pewien, w
każdym razie prace miały trwać jeszcze co najmniej 15 godzin. I nie było
żadnej gwarancji, że tylko tyle, i że autobus jutro pojedzie. Wiadomość była po prostu fatalna, bo rezerwacja w Kathmandu była zrobiona, a mnie gonił
termin ważności wizy. Na śniadaniu po chwili zjawił się Sam, ten młody Anglik i też był mocno
podłamany informacją. Raj próbował nam wymyślić jakąś alternatywę, ale
nie było to proste. Na pierwszy ogień poszła taksówka, ale minimalna cena
przy dwóch osobach to 100 dolarów okrężną drogą. Bardzo drogo przy
naszych budżetach. Raj mówi, że można też spróbować pojechać lokalnym
autobusem tą samą okrężną drogą. Najpierw 70 km do Hetaudy, a potem drugim
stamtąd do Kathmandu. Problem jest jednak taki, że Raj nie jest pewien,
czy na tym drugim odcinku jeżdżą autobusy, bo on sam określa tą drogę
mianem szalonej. Jak się później okazało, było to mocne
niedopowiedzenie... Nie wiemy za bardzo co robić, ale jedno jest pewne,
jakoś trzeba jechać. Sam pisze jeszcze do chłopaka z Holandii, który
dzień wcześniej też został razem z nim zawrócony z drogi. I tu pojawiło
się światełko w tunelu, bo Holendrowi w jego hotelu udało się namierzyć
jeepa, który ma jechać do Kathmandu. Ponieważ w sumie ma jechać pięć
osób cena wynosi 25 dolarów od głowy. Nadal drogo, ale to jednak połowę
taniej niż taksówka. Nic lepszego nie wymyślimy, klepiemy więc ofertę.
Okazuje się, że w sumie jednak jedziemy w sześć osób plus kierowca.
Jedzie z nami jeszcze Kolumbijka, Pakistańczyk, nas trzech i Nepalczyk,
który jednak nie wiem, czy jest pasażerem, czy jakimś współwłaścicielem
tego jeepa, czy jeszcze coś innego, ale wydaje się z kierowcą znać
bardzo dobrze.Ma to swoje znaczenie, bo choć jeep jest przerobiony na 7
osób, to w sześć osób z bagażami jest dość ciasno. Do tego tylna kanapa
na którą trafiamy z Sammym jest kompletnie nie przystosowana do osób
naszego wzrostu. Ale trudno, najważniejsze, że jedziemy. Pierwsze 70 km
do Hetaudy minęło gładko i dość szybko. Do tego trochę wcześniej na
postoju Nepalczyk zamienił się ze mną miejscami, ale jak zobaczyłem nawet on
się tam zbyt komfortowo nie mieścił mimo, że jest o dwie głowy niższy ode
mnie. Byłem mu jednak wdzięczny, bo na normalnym tylnym siedzeniu jest
dużo wygodniej. Po minięciu Hetaudy tempo jazdy jednak spadło.
Wjechaliśmy na drogę, którą Raj określił mianem szalonej. I już wiem, że
opcja z dwoma autobusami była niemożliwa. Co najwyżej autobus plus
jeep. Droga jest bowiem tak wąska i składa się z tak ciasnych serpentyn,
że żaden autobus tamtędy by nie przejechał. Podobnie ciężarówka. To
pierwsza droga w Nepalu na której nie widzę, ani jednej. Tylko jeepy,
osobówki i motory. Nawierzchnia jest jednak o dziwo więcej niż w
porządku, więc po kolejnych 30 km i 3 godzinach docieramy całkiem gładko do najwyższego punktu na trasie, gdzie zatrzymujemy
się na jedzenie. W lokalnym barze zamawiamy coś ciepłego, bo chmury wiszą tak
nisko, że na górze jest całkiem chłodno. Nie mogło też zabraknąć małej świątynki.
![]() |
Na postoju |
sobota, 23 czerwca 2018
Sauraha - od Bashanti do Shitakali
Kolejnego dnia po śniadaniu ruszam, żeby obejrzeć kolejną atrakcję, czyli kąpiel słoni. Codziennie na brzegu Rapti zbierają się prawie wszystkie słonie, które pracują w parku Chitwan. Oczywiście te z Saurahy. Na miejsce kąpieli podrzuca mnie dżipem jeden z chłopaków z hotelu, który z resztą zostaje ze mną, żeby mi zrobić zdjęcia. I zrobił to z własnej woli, bezinteresownie. Życzliwość tamtejszych ludzi jeszcze wielokrotnie mnie zadziwi 😀. Gdy dotarliśmy nad brzeg rzeki okazało się, że rytuał już się zaczął. Sadowię się więc na malutkiej trybunce (trzy ławeczki pod daszkiem) i podziwiam 10 olbrzymów (w trakcie dochodziły kolejne) moczących się przy brzegu. Niektóre leżą, niektóre stoją, w zależności od tego, która część ciała podlega akurat szorowaniu.
Główną jednak atrakcją jest możliwość dosiąścia słonia, tym razem już bez żadnych platform i "słoniowy prysznic"
. Czekam jednak jeszcze, bo przede mną atrakcji tej doświadcza para
młodych Anglików. Jest sporo śmiechu na małej trybunie wśród kibiców,
gdy na koniec nie bardzo potrafią zsiąść i spadają jak ulęgałki do wody. Potem przychodzi już moja kolej. Wspinam się po ugiętej nodze na grzbiet i
zaczyna się zabawa. To naprawdę niesamowite uczucie czuć pod sobą tak
potężne zwierzę.
![]() |
Kolejny do kąpieli 😀 |

czwartek, 14 czerwca 2018
Potrójne safari w Chitwanie
29.06.2017 - Park Narodowy Chitwan. Coś o czym długo marzyłem i bez wątpienia
jeden z najważniejszych punktów na trasie wyjazdu. Tym bardziej, że na
pewno nie będzie mi dane odwiedzić żadnego parku narodowego w Indiach, gdyż
praktycznie wszystkie są w tym okresie (czyli porze deszczowej) zamknięte dla zwiedzających.
Dzień wcześniej wykupiłem w sumie trzy safari. Spływ canoe rzeką Rapti
(ok. 1,5 h), połączony z trzygodzinnym marszem przez dżunglę (łączona
opcja jest tańsza) zaczynający się o 7,00, a od 16,00 safari na słoniu.
Wszystko jednego dnia, bo trzeba wykupić też bilet do parku, który jest
dosyć drogi (17$), a jest ważny tylko jeden dzień właśnie. I codziennie
trzeba kupować nowy jeśli ktoś chce rozłożyć atrakcje w czasie. Całość
zamyka się wysoką jak na mój budżet kwotą 60$, ale przyszłość pokaże, że
jest to warte każdej złotówki po wielokroć. Umówiłem się na szóstą rano
na śniadanie, a idąc spać miałem nadzieję, że pogoda tym razem nie
pokrzyżuje planów i tak jak sobie wymyśliłem jeszcze w Polsce uda się
jeszcze uciec przed monsunem, co nie do końca wyszło w Pokharze. I może
pomogła tu mantra do boga słońca Suryi w Khadżuraho, bo rano pogoda była
przepiękna, na niebie nie było prawie żadnej chmurki. W hotelu czekają już na mnie moi przewodnicy Maya i Sanir (to wersje
skrócone ich imion, które podają turystom, bo pełne są dla nas nie do
wymówienia
) i ruszamy na miejsce startu. Panorama jaka się rozciąga przed naszymi oczami jest piękna.
Jesteśmy sporo wcześniej, więc Maya
prowadzi mnie trochę w bok, jakieś trzysta metrów, gdzie do East Rapti,
której wody są żółte wpada czarna Small Rapti. Granica między nimi jest bardzo
wyraźna. Ale niespodziewanie , Maya chyba sam jest trochę w szoku, mamy
przed sobą dużo większą atrakcję. Na przeciwnym brzegu, jakieś 50
metrów od nas wyłania się mój pierwszy dziki nosorożec 😀. I dość beztrosko zaczyna się pluskać.

![]() |
Rapti River |
W drodze do Parku Narodowego Chitwan
Pokhara żegna mnie deszczem, a właściwie strugami deszczu. Chciałem
wyjechać jak najwcześniej, ale wszystko się opóźnia, bo leje tak, że nie
sposób wyjść z hotelu. Na szczęście przed siódmą się uspokaja i 7,30
ląduję na dworcu skąd prawie natychmiast mam autobus do Parku Narodowego Chitwan.
Ruszamy bez problemów w liczącą 150 km trasę. Droga tym razem wiedzie
dość szeroką doliną i zdecydowanie bardziej po prostej, więc i jazda
jest szybsza. Niestety ciągle pada, więc nie ma jak podziwiać widoków za
oknem za bardzo z małymi wyjątkami gdy zwalniamy i da się na chwilę
otworzyć okno.
Ponieważ jednak takie chwile zdarzają się rzadko, to podziwiam głównie zdobiony sufit naszego autobusu 😀.
Po jakimś czasie zatrzymaliśmy się na trochę dłuższy przystanek na jedzenie i chociaż ciągle padało, to zaczynałem
nawet wierzyć, że te 5 godzin jazdy o których mówił wczoraj pan w kasie
jest realne.
![]() |
Mimo deszczu ciągle jest na co popatrzeć |
![]() |
Zdobienia zależą od fantazji kierowcy i w każdym autobusie są inne |
wtorek, 12 czerwca 2018
Pokhara - u podnóża Annapurny
Ostatni dzień w Pokharze rozpoczął się bardzo wcześnie, bowiem
poprzedniego dnia wieczorem ciągle się łudząc możliwą zmianą pogody
nastawiam budzik na 4,15, żeby ewentualnie mieć szansę zdążyć na wschód
słońca w Sarangkot (to najlepszy punkt widokowy na masyw Annapurny
położony około 10 km od Pokhary). O tej godzinie jest jeszcze ciemno,
ale bębnienie deszczu w dach nadbudówki dormitorium skutecznie mnie
moich złudzeń pozbawia. Ale OK, jeśli nie wschód słońca, to może później
się rozjaśni. Nastawiam więc drzemkę i mniej więcej co pół godziny
sprawdzam sytuację. Około 6,30 przestaje padać, więc wychodzę na dach
sprawdzić jak to wygląda. Widok nisko wiszących chmur nie nastraja zbyt
optymistycznie.
I gdy już zaczynałem tracić nadzieję, to w końcu około ósmej zostaję nagrodzony za brak luksusu w dormitorium. Gdybym co chwila nie wychodził na dach nigdy bym tego nie zobaczył. A tutaj przez okienko w chmurach wyłonił mi się szczyt Maćchapućchre (6993 m), najświętszej
góry w Nepalu. Świętej do tego stopnia, że chociaż Nepal czerpie ogromną
część dochodów z turystyki, a szczyt nie jest ośmiotysięcznikiem, to
żadna wyprawa nigdy nie dostanie zgody na jego zdobywanie. Zdjęcie niestety nie jest zbyt dobre, bo nie miałem teleobiektywu, ale
w rzeczywistości widok był super.
![]() |
Chmury nad Pokharą |
Maćchapućchre |
Subskrybuj:
Posty (Atom)