Indie, Nepal

piątek, 22 września 2017

Dubaj

8 czerwca, dzień startu 😀. Boeing 777 linii Emirates planowo o 15,00 odrywa się od ziemi w Warszawie i po prawie 6 godzinach lotu (uwzględniając różnicę czasu) ląduje w Dubaju. Lotnisko jest ogromne, samolot do rękawa kołuje 15 minut. Potem podążam tropem pozostałych, docierając do wind, które zwożą nas na peron kolejki. To nie pomyłka, do hali odpraw trzeba dojechać lotniskowym pociągiem 😃.



Jako, że nie mam do odebrania bagażu trafiam tam jako jeden z pierwszych i szybko staję przed obliczem pana w tradycyjnym arabskim stroju. Jeszcze chwila i w moim paszporcie pojawia się pieczątka. Jestem w ZEA. Ale do opuszczenia lotniska jeszcze daleka droga. Kolejnymi korytarzami podążam do zintegrowanej z lotniskiem stacji metra. Tam po małym zamieszaniu, bo system biletowy w Dubaju jest dość złożony i jakoś nie mogliśmy się zrozumieć z panem w kasie, kupuję wreszcie ten właściwy i wsiadam do pierwszego pociągu. Warto wspomnieć, że pociągi jeżdżą bez maszynistów, to najdłuższa w pełni zautomatyzowana sieć kolejowa na świecie. Piszę kolejowa, bo spora część dubajskiego metra to kolejka naziemna, której tory biegną na wysokich estakadach. Dzięki temu jeśli ktoś ma niewiele czasu może objechać sporą część miasta podziwiając widoki z okien wagonów. Jedyne co mi średnio już zaczynało pasować, to wszechobecna klimatyzacja, najzwyczajniej w świecie zaczynałem marznąć.
I tak, wiem, jestem pod tym względem dziwny 😂. Jednak po kilkunastu minutach już mi ciepła nie brakowało. Gdy wysiadłem na stacji znajdującej się bardzo blisko mojego hotelu i wyszedłem na zewnątrz poczułem się trochę jak w saunie. I to bynajmniej nie ze względu na temperaturę, która mimo późnej pory (było już po 23,00) ciągle oscylowała powyżej 30 stopni. Ta mi pasowała jak najbardziej. Ale w powietrzu panowała niesamowicie wysoka wilgotność. Poczułem się jak w dżungli, a nie na pustyni. Wilgoć była do tego dziwna, jakaś taka oleista i śliska, oblepiała momentalnie dosłownie wszystko. Nawet płótno plecaka było śliskie nie wspominając o skórze 😃. Następnego dnia zapytałem o to moją przyjaciółkę Paulinę, która mieszka w Dubaju od kilku lat. Okazuje się, że to normalne zjawisko o tej porze roku, czasami jest tak wilgotno, że woda skrapla się wewnątrz samochodów, a mieszkańcy kupują specjalne maty na szyby na noc. Jednak nikt z miejscowych nie potrafił sensownie wyjaśnić jego przyczyny. Tak więc próbowałem przebić się w tym lepkim powietrzu do mojego hotelu, który zlokalizowałem dość szybko po drugiej stronie ulicy. A raczej miejskiej autostrady, cztery, albo pięć pasów w każdą stronę. I na każdym sznur samochodów. Ale być może po części spowodowane to było tym, że akurat był ramadan i normalne życie zaczynało się dla sporej liczby ludzi po zmroku. Dopiero wtedy wszyscy muzułmanie mogli ruszyć do knajpek i restauracji. Na szczęście dość blisko była kładka, którą przedostałem się na drugą stronę i trafiłem w tłum bynajmniej nie Arabów, a pochodzących z Azji i Afryki niewykwalifikowanych pracowników licznie zatrudnianych w ZEA. Część się posilała na chodniku, część po prostu siedziała w bocznych uliczkach i rozmawiała, część jednak ciągle pracowała roznosząc jakieś paki itp. Taki obraz panuje w tej starszej, biedniejszej części miasta w której był położony mój hotel. W nim jednak na szczęście wszystko poszło szybko i sprawnie, choć cena okazała się trochę wyższa niż przy rezerwacji. Za to półtoralitrowa woda była bardzo tania, kosztowała zaledwie złotówkę 😃. Dostałem pokój normalnie przeznaczony dla czterech osób, z TV, lodówką i aż za dobrze działającą klimą. Ponieważ był też normalny wiatrak, który całkowicie mi wystarczał, klima została wyłączona, czym trochę zszokowałem Paulinę następnego dnia. Tylko ściany były trochę pokiereszowane, ale kto by się tym przejmował 😂.



Ponieważ dzień był intensywny, a następny zapowiadał się jeszcze intensywniej dość szybko poszedłem spać. Rano musiałem wstać dosyć wcześnie, bo choć pierwszym punktem programu było zwiedzanie najwyższego budynku świata Burj Khalifa, który otwierali o 10,00 (na tą też godzinę miałem wykupiony bilet), to ze względu na ramadan, a dodatkowo piątek był problem z dojazdem. Trochę w tym było mojej winy, bo najzwyczajniej w świecie o ramadanie zapomniałem i sprawdziłem wcześniej tylko opcję dojazdu metrem, który to jest bardzo prosty i trwa 15 minut. Sęk w tym, że metro zaczynało kursować dopiero o 10,00, gdy już powinienem wchodzić do windy w Burj Khalifa. Musiałem się więc zmierzyć z komunikacją autobusową. Bardzo mi tutaj pomógł recepcjonista w hotelu, który nie dość, że znalazł mi bezpośredni autobus, to jeszcze wydrukował mapkę i listę przystanków zaznaczając ten na którym miałem wysiąść. Również na moje szczęście pętla autobusowa była tuż obok stacji metra po drugiej stronie ulicy. Ponownie było trochę zabawy z kupnem biletu, bo nikt łącznie z kierowcami nie wiedział, który powinienem kupić. W końcu jeden z nich zakodował mi ten najtańszy i powiedział, że będzie dobry. Autobus już stał, więc mogłem sobie spokojnie zająć miejsce i już po chwili przez okno oglądać miasto. W przeciwieństwie do metra jechaliśmy dość okrężną drogą najpierw przez stare miasto, które w niczym nie przypomina tego z banerów reklamowych. Budynki nie są z reguły wyższe niż cztery piętra, często w marnym stanie, oblepione banerami i reklamami. Jednak już po kilkunastu minutach przejeżdżaliśmy przez most na sztucznym kanale wielkości sporej rzeki wkraczając w świat nowoczesności, drapaczy chmur, parków, autostrad i centrów handlowych 😃. Wtedy też po raz pierwszy zobaczyłem Burj Khalifa, który ze swoimi 828 m wysokości jest widoczny naprawdę z daleka 😃. W sumie do przystanku wskazanego mi przez recepcjonistę jechaliśmy prawie godzinę. Gdy wysiadłem była 9,00, 35 stopni, pełne słońce i czekał mnie jeszcze teoretycznie niezbyt długi spacer. Nawet nie musiałem korzystać z mapki, bo cały czas widać było iglicę Burj Khalifa. Szedłem więc mijając inne wieżowce, często o wymyślnej konstrukcji, najczęściej pełniące funkcje hoteli, albo centrów handlowych.








 Po 15-20 minutach docieram do podnóża "mojego" wieżowca tam gdzie powinno być wejście, ale wejścia niestety nie ma.



Dubai Mall, centrum handlowe przez które wchodzi się do Burj Khalifa jest w przebudowie i trzeba obejść prawie cały budynek co zajmuje drugie tyle czasu. Trafiam na jeszcze kilku zdezorientowanych turystów, którzy nie wiedzieć czemu ciągną za mną, chociaż ja wiem dokładnie tyle samo co oni 😂. Ten przedłużony spacer ma jednak też swoje plusy, bo idzie się obok kompleksu fontann. Wieczorem odbywa się tu fantastyczne widowisko "światło i dźwięk", które z resztą chciałem zobaczyć mimo zmęczenia dzień wcześniej. Plany pokrzyżował mi tu niestety ramadan, przez który metro kursowało krócej i nie miałbym jak wrócić do hotelu. Może następnym razem.









W końcu docieram do wejścia, a ponieważ jest jeszcze chwila krążę trochę po centrum, a w jednej z knajpek udaje mi się zjeść śniadanie. Miejsce do jedzenia jest jednak ze względu na ramadan osłonięte kotarą.






A potem już następuje clou programu, wchodzimy do Burj Khalifa. Przy wejściu stoi podświetlona makieta (wybaczcie jakość zdjęcia, ale nawet z lampą nie wychodziło dobrze).



Potem już tylko kontrola bezpieczeństwa (podobna jak na lotnisku) i grupami idziemy do wind, które mają nas zawieźć na górę. Piszę nas, bo turystów jest spora grupa z różnych stron świata. Gdy stoimy czekając na swoją kolej na drzwiach windy wyświetla się numer piętra na które dojechali poprzednicy.


Tak samo liczby wyświetlają się w środku, do tego wnętrze windy jest zaciemnione, leci muzyka i człowiek nawet nie czuje specjalnie przyspieszenia. A to najszybsze windy na świecie, jadą z prędkością 10 m/s. Na 125 piętro na wysokości 456 m jedzie się niecałą minutę. Całe piętro można obejść dookoła podziwiając panoramę całego miasta. Sporo jednak zależy od szczęścia, bo czasami gdy zrywa się wiatr od pustyni widoczność jest bardzo marna. U mnie na szczęście była całkiem niezła 😃. Z góry jest też świetny widok na kompleks fontann u podnóża. Z góry też świetnie widać to, co prawie każdemu szybko rzuca się w oczy, że Dubaj w wielu miejscach przypomina jeden wielki plac budowy. Jak potem usłyszałem od Pauliny część z tych budów trwa już bardzo długo i nie wiadomo, czy w ogóle kiedyś zostanie dokończona. Ale ciągle powstają nowe projekty.




















Gdy już obszedłem całe piętro dookoła schodkami schodzę o kondygnację niżej. Tam na 452 m, czyli 124 piętrze jest otwarty taras. Raczej nie dla osób z lękiem wysokości 😂.






Zafascynowany widokami nawet nie zauważyłem, gdy minęła mi godzina. Zjeżdżam więc na dół, gdzie umówiłem się z moją przyjaciółką Pauliną, która od 6 lat mieszka i pracuje w Dubaju. Nawet nie szukamy się długo, bo Paulina już czeka i praktycznie na siebie wpadamy. Witamy się serdecznie, bo nie widzieliśmy się naprawdę długo 😀. A potem już prawie biegiem lecimy przez Mall do samochodu Pauliny, bo zostało na zwiedzanie tylko 2,5 godziny. Robimy jednak jeszcze kilka zdjęć w centrum.




Potem już jedziemy przez słynną dzielnicę Marina Dubaj, gdzie zaczęły powstawać pierwsze w Dubaju drapacze chmur na jeszcze słynniejszą Palma Jumeirah, najmniejszą, ale najczęściej odwiedzaną z trzech Wysp Palmowych. Ich charakterystyczny kształt jest jednak widoczny tylko z powietrza. Z tym jednak nie ma najmniejszego problemu, można sobie wykupić lot widokowy. My jednak oczywiście nie mamy na to czasu i jedziemy najpierw na zachodni brzeg "liści" skąd rozciąga się widok na niedawno mijaną Marinę. Po drodze rozprawiamy o wszystkim co się tylko da, bo oboje jesteśmy ciekawi co słychać u drugiego po tak długim czasie. Ponieważ jednak Paulina też sporo podróżuje i sama dwukrotnie po kilka dni była w Indiach rozmowa nieuchronnie schodzi na moją wyprawę. I właśnie wtedy się trochę uśmiałem z miny Pauliny, gdy się okazało, że nie mam ze sobą poszewki/prześcieradła, kubka, sztućców i chyba czegoś jeszcze 😂. Może Paulina sama podpowie jak przeczyta, bo wtedy już prawie chciała mi te rzeczy przywieźć z domu, gdyby było więcej czasu 😂.


Potem wracamy na czubek wyspy, gdzie wznosi się jeden z najsłynniejszych hoteli Dubaju "Atlantis". Właściwie jest to cały kompleks łącznie z delfinarium, akwarium i aquaparkiem. A ze względu na charakterystyczny kształt fotografują się tam prawie wszystkie wycieczki :).







Dalej pędzimy na północno wschodni brzeg skąd widać Burj al Arab, najbardziej luksusowy hotel świata. Po drodze mijamy "liście" na których rozsiadły się drogie kompleksy mieszkaniowe, a także mniej słynne niż Atlantis hotele. Zapomniałem wcześniej wspomnieć, ale pogoda jak widać na zdjęciach jest rewelacyjna, bo dzięki temu, że jest prawie 40 stopni, to na ulicach praktycznie w ogóle nie ma ludzi i można w spokoju robić fotki. Jak to Paulina ujęła wszyscy siedzą w mallach i czekają na wieczór (piątek jest dniem wolnym od pracy) 😀. Niewiele osób też wie, że Burj al Arab już po wybudowaniu wzbudził spore kontrowersje, a to ze względu na kształt przybudówki w której znajduje się restauracja "Al Muntaha". Przybudówka bowiem ma kształt wyraźnego krzyża co widać na pierwszym zdjęciu.



Dalej jedziemy pod sam Burj al Arab. Paulina uprzedza, ze będziemy tam musieli się szybko zwijać, żeby zrobić choć jedno zdjęcie, bo to jedyny hotel w mieście do którego nie można wejść tak normalnie z ulicy. Co więcej nie wolno tam nawet parkować jeśli nie jest się gościem. I faktycznie, gdy podjeżdżamy i Paulina parkuje gdzieś z boku wyskakujemy szybko, żeby zrobić fotkę. Ale prawie równie szybki jest ochroniarz, który pojawia się przy nas. Paulina jednak z właściwym sobie urokiem zażegnuje sprawę (potem mi powiedziała, że za parkowanie tam można dostać słony mandat), mam zdjęcie i uciekamy 😀.


Czasu zostało już niewiele, ale jedziemy jeszcze na plażę skąd Burj al Arab widać też całkiem nieźle. Na plaży jest trochę ludzi, ale Paulina twierdzi, że to sami turyści, bo nikt z miejscowych w ciągu dnia tu nie siedzi, tym bardziej, że woda jest tak ciepła i przesolona, że nie da się w niej za bardzo kąpać. Ale zdjęcia wychodzą niezłe.





Nie mamy już czasu na nic więcej i jedziemy na lotnisko. Po drodze mijamy jeszcze rezydencje emira Dubaju i jego rodziny, które rozsiadły się nad brzegiem morza wzdłuż którego biegnie nasza droga. Potem skręcamy w głąb miasta, aż wreszcie Paulina wysadza mnie pod moim terminalem gdzie robimy ostatnie wspólne zdjęcie.


Żal się rozstawać i żegnać po tak krótkim czasie, gdy nie widzieliśmy się ponad 10 lat, ale rozkład lotów jest nieubłagany. Uzgadniamy jednak, że następnym razem muszę zostać na tyle, żeby zobaczyć miasto nocą, bo podświetlone wygląda bajecznie. Paulina obiecuje, że znowu będzie przewodniczką. No i oboje mamy nadzieję, że kolejna przerwa w "niewidzeniu" będzie krótsza 😀. Teraz już jednak muszę się pakować do samolotu. Następny przystanek New Delhi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz