Indie, Nepal

poniedziałek, 18 września 2017

Jeszcze w Polsce...

Decyzja o wyjeździe zapadła, pamiętam jak dzisiaj, 28 grudnia tamtego roku. Zapadła w ciągu pięciu minut. Okoliczności, które do niej doprowadziły nie są tu istotne, więc pozwolę sobie je pominąć. Ważne było, że zdecydowałem - jadę. A ponieważ jak już wiecie z pierwszego posta wyjeżdżając nie korzystam z usług biur podróży organizacja wszystkiego jest trochę bardziej skomplikowana niż opłacenie wycieczki 😄. Zacząłem więc wertować dwa przewodniki, które już wcześniej miałem w domu i przeszukiwać internet w poszukiwaniu relacji i opisów. I nie ukrywam, że gdy opadła już noworoczna euforia, a ja dowiadywałem się więcej, i więcej zaczęły budzić się we mnie poważne wątpliwości, czy nie porywam się trochę z motyką na słońce. Opinie o krajach do których chciałem jechać, a które można znaleźć w internecie są bowiem skrajnie różne. Pozostawała też kwestia jedynego terminu w którym mogłem jechać, czyli naszego lata. Wtedy w Indiach i Nepalu zaczyna się pora monsunowa, czyli niestety deszcze. Ale chyba najbardziej zacząłem bać się kwestii językowej. Co prawda w Indiach w dość powszechnym użyciu jest angielski, ale ja akurat nie radzę z nim sobie najlepiej. Rozterki zaczęły robić się więc coraz większe. Pomyślałem jednak, że drugiej takiej okazji mogę już nigdy w życiu nie mieć i jeśli wątpliwości wygrają, to za jakiś czas będę bardzo żałował. Czym prędzej zająłem się więc wyszukiwaniem lotów 😀. Mój wybór padł na lot przez Dubaj, choć nie była to najtańsza opcja. Miała jednak tą zaletę, że można było zrobić dosyć długą przerwę przesiadkową i w jej trakcie zwiedzić miasto, a także spotkać się z dawno nie widzianą przyjaciółką Pauliną, która od kilku lat mieszka tam na stałe. Pozostało tylko zrobić przelew. Teraz jak to się mówi klamka ostatecznie zapadła, bo rezygnacja, to byłyby zbyt duże koszty.
Jak się po powrocie okazało, bilet pochłonął prawie 1/3 sumy, którą wydałem. Tak więc kończył się pierwszy tydzień stycznia, a ja miałem pięć miesięcy na snucie planów i pozostałe przygotowania. Tych ostatnich na szczęście w moim przypadku nie było zbyt wiele, bo sprowadziły się do paru szczepień i złożenia w maju wniosku o wizę. Tą ostatnią otrzymałem z resztą wyjątkowo szybko, bo wniosek składałem w czwartek w biurze pośrednictwa, a już w poniedziałek byłem szczęśliwym posiadaczem niebieskiego (bo taki kolor ma wiza indyjska) papierka w paszporcie. Ponieważ teoretycznie minimalny czas oczekiwania to 10 dni, dość mocno się zdziwiłem gdy dostałem powiadomienie, że mogę odebrać paszport. Ale oczywiście nie zwlekałem, a gdy z ciekawości zapytałem panią w biurze dlaczego wiza jest gotowa tak szybko, odparła że najwidoczniej mam szczęście, bo ona nie przypomina sobie, aby ktoś tak szybko ją otrzymał. Uznałem to więc za dobry omen 😀. Zanim jednak maj nadszedł zdążyłem przeczytać siedem (kolekcja się rozrosła) przewodników, w tym wspomnianą już książkę Ediego Pyrka, mitologię hinduską i wszystko inne o Indiach co mi wpadło w ręce i co znalazłem w internecie. Dzięki temu powstał zarys planu, którego "motywem przewodnim" była ucieczka przed monsunem. Dlatego też ostatecznie zdecydowałem się pojechać z Delhi na wschód i na północ, kierując się do Kalkuty, stamtąd na południe do Madrasu, a następnie zachodnim wybrzeżem wrócić na górę do Radżastanu i samej stolicy. Oczywiście nie wiedziałem jak to się sprawdzi w praktyce, ale teraz mogę powiedzieć, że wyszło całkiem nieźle, chyba nawet lepiej niż się spodziewałem. Taki naprawdę mocny deszcz dopadł mnie tylko kilka razy 😀. Pewnie część z was się zastanawia jak to w ogóle jest możliwe, żeby zaplanować samodzielnie trasę na prawie trzy miesiące. Otóż naprawdę nie jest to takie trudne 😀. Ja osobiście robię to tak, że wybieram 10-15 miejsc, które koniecznie chcę zobaczyć. Potem staram się znaleźć połączenia między nimi, a resztę dopasowuję pod to co mi wyszło. Tutaj były dwa problemy. Pierwszy to jak z niesamowitego bogactwa Indii i Nepalu wybrać te kilkanaście głównych miejsc. Drugi to kwestia transportu i tu przyznaję miałem trochę szczęścia, bo dość szybko udało mi się ogarnąć system kolei indyjskich, a także wygrać walkę z ich systemem internetowym. Oba delikatnie rzecz ujmując są dość skomplikowane. Ale moim zdaniem transport w Indiach i Nepalu zasługuje na osobny opis, więc tutaj już się nie będę dalej rozwodził. Z pierwszego problemu wybrnąłem natomiast drogą eliminacji, bo pierwsza lista liczyła około stu pozycji 😀. Tak więc 8 maja, gdy odbierałem wizę byłem już prawie gotów, miałem plan podróży (dość ogólny, ale zawsze coś), bilet lotniczy, szczepienia, wizę i pieniądze, więc pozostawało już się tylko spakować i jechać. Ostatni miesiąc zleciał już bardzo szybko, na drobnych poprawkach w planie, kupowaniu biletów kolejowych na pierwsze 10 dni pobytu, no i czytaniu po raz kolejny przewodników, relacji oraz rozmowach z kilkorgiem znajomych, którzy Indie odwiedzili wcześniej. Pakowanie oczywiście tradycyjnie w moim wypadku zostało na ostatni dzień... Ale rzeczy też tradycyjnie brałem niewiele, więc szybko poszło. I tak oto nadszedł 8 czerwca, czyli dzień wylotu 😀. Tym razem udało mi się nic nie pomylić (a już kiedyś pojechałem na lotnisko o dzień za wcześnie). Na Okęcie docieram planowo, a tam po przejściu wszystkich procedur czekał już Boeing 777-300 linii Emirates.



Następny etap Dubaj, ostatni przystanek cywilizacji jak się niektórzy śmiali przed wyjazdem 😂. Ale o tym już w kolejnym poście.

2 komentarze:

  1. Marcin opisałeś przygotowania rewelacyjnie! Kiedy czytałam łezka w oku się kręciła. Cała aktywność czytelniczo-wizowo-biletowo-zakupowa przed wylotem, to już część samej podróży.
    Pozdrawiam
    PaulinaP.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że się podobało :). Ja tą część przygotowań i planowania lubię prawie tak jak sam wyjazd. Mam nadzieję, że niedługo czas pozwoli kontynuować opis wyjazdu :).

      Usuń