Indie, Nepal

sobota, 14 października 2017

Dehli - pierwszy łyk Indii

Samolot z Dubaju leci dość krótko, bo 3 godziny, ale w Delhi ze względu na różnicę czasu melduję się o 20,20. Lotnisko lepsze niż Okęcie, więc na razie nie jest źle. Ale już przy stanowisku odpraw napotykam pierwsze objawy hinduskiej biurokracji. Żeby urzędnik w ogóle wziął od ciebie paszport trzeba wypełnić karteczkę migracyjną jak kiedyś w ZSRR 😃. Choć samo stanowisko całkiem niezłe.


Radzę sobie jakoś z formalnościami i w końcu słyszę "Welcome in India" 😃. Jeszcze tylko bagaż, ale i ten odbieram bez problemu. Najtrudniejsze za mną, teraz już tylko pozostało dotrzeć do hostelu. Do centrum miasta postanowiłem dojechać metrem, które od kilku lat stanowi zdecydowanie najlepszy (i najtańszy) sposób na pokonanie tej trasy. Docieram do niego bez problemu, wszystko jest naprawdę świetnie oznakowane. Bilet w postaci żetonu kupuję w kasie, ale przy wejściu na peron mała konsternacja. Kontrola bezpieczeństwa prawie taka jak na lotnisku. Jak później się okaże takie kontrole w Indiach są w wielu miejscach, nie tylko w metrze. Przechodzę jednak bez problemu i wsiadam do nowocześniejszego wagonu niż jeżdżą w Warszawie. Zaczynam się zastanawiać, czy aby na pewno wylądowałem w dobrym miejscu. Po około pół godzinie dojeżdżamy jednak do stacji końcowej, która znajduje się tuż obok największego dworca kolejowego Delhi. Wychodzę na zewnątrz i... I wszystkie wątpliwości znikają. To na pewno są Indie, miejsce do którego chciałem trafić.
Jest już po godzinie 22,00, ale wpadam prosto w tłum ludzi, tuk-tuków, ryksz, samochodów, kakofonię dźwięków, świateł i zapachów. Dla mnie super, ale rozumiem już dlaczego większość turystów przeżywa szok, a niektórzy są wręcz przerażeni. Tym bardziej, że połowa tego tłumu w postaci taksiarzy, kierowców tuk-tuków i ryksiarzy obskakuje każdego turystę, a już białego w szczególności, który wynurzy się z wyjścia do metra. Oferują wszystko, a ceny są oczywiście z kosmosu. Ja mam mały problem, bo indyjska karta telefoniczna z pakietem internetu, którą kupiłem na lotnisku jeszcze nie jest aktywna, więc o sprawdzeniu drogi na mapie googla nie ma mowy. Jednak do hostelu jest tylko półtora kilometra, a ja wcześniej dość dobrze wbiłem sobie do głowy jak należy tam dojść, więc ignoruję wszystkie nagabywania i powoli się przez tych wszystkich nagabywaczy przebijam. Dość szybko napotykam jakiegoś policjanta, którego pytam o ulicę, żeby upewnić się, czy ta którą wybrałem to ta właściwa. Bo przy poruszaniu się po indyjskich miastach napotyka się na jeszcze jeden problem. Większość ulic nie jest bowiem w żaden sposób opisana 😂. No ale okazało się, że pamięć mnie nie zawiodła i wybrałem dobrze. Jednak po przejściu kilkudziesięciu metrów dogania mnie najwytrwalszy ryksiarz. Młody chłopak, może jakieś 15 lat maksymalnie. Cena jest już mniej z kosmosu, ale ciągle przegięta. Ja z wcześniejszej korespondencji z hostelem wiem ile to mniej więcej powinno kosztować, więc dla zgrywu się z nim targuję. Chłopak w końcu spuszcza z ceny o połowę, ja się upewniam, czy aby na pewno wie gdzie jest ten hostel i gdy potwierdza pakuję się na jego chybotliwy wózek. On naciska na pedały i jedziemy. Ale oczywiście, nie może być zbyt różowo. Po jakimś kilometrze zatrzymuje się przy jakichś handlarzach i pyta o drogę. Mi oczywiście skacze ciśnienie i mam ochotę go zostawić, niech pyta, a ja sobie pójdę dalej, bo wiem, że to powinno być już niedaleko. Zanim jednak zdążam wprowadzić to w czyn, handlarze zaczepiają również i mnie. Ale bardzo grzecznie, skąd jestem, jak się nazywam itd. Co prawda ich angielski jest gorszy niż mój (a to duża sztuka), jest już prawie środek nocy, ale pogadać trochę można 😃. Mija mi też trochę złość na młodego. Ja na szczęście oprócz nazwy hostelu znam parę punktów orientacyjnych, więc dopytuję o kino. To wiedzą. Jest niedaleko. Pakujemy się więc z powrotem na rykszę i młody pedałuje dalej. Po paru minutach w końcu dojeżdżamy, rozpoznaję drzwi ze zdjęcia w internecie. I tu zaczyna sie dalszy ciąg komedii z małolatem. Mój najdrobniejszy banknot, to 100 rupii, a umówiliśmy się na 50. No i oczywiście stary numer, nie mam wydać, było dalej itp. A moje 100 rupii już trzyma w ręku. Mi ciśnienie znowu skacze, noż kurde nie dam się orżnąć pierwszego dnia. I nie chodzi o kasę, a o sam fakt. Młodego przed potrząśnięciem za kark ratuje ochroniarz hostelu, który widzi, że coś się święci i interweniuje. Po krótkiej gadce młody wyciąga 40 rupii, ochroniarz mnie pyta czy tak będzie w porządku, ja się godzę. O 50 groszy nie będę już kruszył kopii, a młody może się nauczy, ze nie wszyscy turyści to jelenie, których można bezkarnie naciąć. I zanim ktoś mi zacznie robić wyrzuty, że kłóciłem się o jakieś grosze, to odpowiem, że na tej trasie 50 rupii powinien kosztować tuk-tuk. Ryksza rowerowa 30. Więc i tak dostał podwójną stawkę, a wkurzył mnie tym, że chciał mnie naciąć jeszcze bardziej. No ale sprawa zakończona, można się pakować do hostelu. No i tu nastąpiło drugie zetknięcie z hinduską biurokracją. Zanim człowiek się zamelduje trzeba się wpisać w trzech różnych książkach, o takich drobiazgach jak ksero paszportu i wizy nie wspominając 😃. Ale obsługa bardzo miła, w holu witają mnie też trzy zaspane psiaki, a warunki okazują się całkiem niezłe.
 

Do tego, żeby było mi wygodniej pozwalają mi skorzystać ze swojego komputera, więc wysyłam wiadomość do Polski, że dotarłem i na razie żyję. Jak już się szybko ogarnąłem, to wychodzę jeszcze na zewnątrz pogadać chwilę z ochroniarzem. Przy okazji zostaję poproszony o pierwsze z chyba tysiąca "selfi" na tym wyjeździe. Hindusi mają na tym punkcie niezłego bzika 😂.

 
 Przyłącza się też młody chłopiec, który pomaga w hostelu.


Pomimo tego, że rozumiemy się średnio, to rozmowa się toczy całkiem nieźle. W końcu jednak zerkam na zegarek i stwierdzam, że jak na pierwszy dzień wystarczy. Jest prawie trzecia, a na jutro zaplanowałem sobie intensywny dzień 😃.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz