Indie, Nepal

czwartek, 31 grudnia 2020

Mandu - stolica starożytnej Malwy

Tak jak pisałem w poprzednim poście wieczorem zawitałem z powrotem na dworzec autobusowy w Aurangabadzie, gdzie zasiadłem w oczekiwaniu na jedyny autobus do Indore (Indauru). Bilet na szczęście kupiłem dzień wcześniej, bo nie obyło się przy tym bez małych perypetii. Dosyć długo nie mogłem znaleźć nikogo, kto byłby w stanie obsłużyć odpowiednią kasę, a jak już znalazłem, to usilnie odradzano mi jazdę. "Sir, this is normal bus, non A/C" słyszałem ciągle, ale ja się oczywiście zaparłem, bo innego nie było w interesującym mnie dniu i godzinie. I w końcu po jakiejś godzinie miałem bilet w ręku 😀. Ale przez te dwa dni zdążyłem się zapoznać z tym jakie autobusy jeżdżą w tym regionie i tak sobie siedziałem z pewnymi obawami zastanawiając się co też mnie czeka w podróży. Bo planowo miała potrwać 11 godzin... No ale na razie autobus jeszcze nie przyjechał, a ja się przyglądałem jak ludzie przez drzwi i okna pchali się do tych, które podjeżdżały wcześniej. I szykowałem się na małą bitwę przy wsiadaniu, bo nie obowiązywały przy tym żadne zasady 😂. I rzeczywiście, gdy mój autobus w końcu podjechał, to rzucił się w jego kierunku mały tłum. Ja jednak już miałem sporo wprawy, więc nie dałem się wyprzedzić i byłem przy drzwiach jednym z pierwszych. Tam dopisało mi też trochę szczęścia, bo z tłumu wyłowił mnie konduktor i od razu usadził na pierwszym siedzeniu obok siebie. Potem się dowiedziałem, że nazywa się Sunil Rathod. Przegadaliśmy połowę drogi, co trochę odciągało moją uwagę od tego co się działo w autobusie. A ten się zapełnił wręcz błyskawicznie. To po pierwsze. Po drugie nie wiem, czy pamiętacie stare autobusy Jelcz, które kiedyś u nas jeździły. Takie z kopułą silnika obok kierowcy i twardymi, obitymi skajem siedzeniami. Ten był bardzo do niego podobny, więc o choćby namiastce wygody można było zapomnieć.

Tak to wyglądało już na starcie

A tu z Sunilem (w środku) już po kilku godzinach jazdy

Na szczęście po jakichś sześciu godzinach sporo ludzi wysiadło i zwolniło się tylne siedzenie na którym udało mi się trochę przespać. Następny dzień bowiem miałem zaplanowany zupełnie bez noclegu, więc bez snu byłoby ciężko.

Tak więc w końcu zmęczony, ale jednak choć trochę wyspany po 11 godzinach jazdy wysiadłem na dworcu autobusowym w Indaurze. Tam pożegnałem się z Sunilem i ruszyłem piechotką na dworzec kolejowy, który na szczęście jest bardzo blisko. Tam zamierzałem zostawić bagaż w przechowalni i ruszyć dalej na zwiedzanie, bo tak jak wspomniałem wcześniej do Indauru zajechałem tylko na jeden dzień i nie planowałem wynajmować hostelu. Bałem się tylko powtórki z Aurangabadu, gdzie odmówiono przyjęcia mojego plecaka. Tym razem jednak obyło się bez problemów. Plecak wylądował na półce, a ja już tylko z podręcznym ruszyłem na kolejny dworzec autobusowy. Moim celem na dzisiaj nie był bowiem sam Indaur, ale Mandu, stolica dawnego królestwa Malwy. Jego początki sięgają X w. a trwało aż do 1732 r. przechodząc w międzyczasie z rąk do rąk różnych dynastii, kiedy to zostało ostatecznie opuszczone, a stolica regionu została przeniesiona do Dhar. Mandu leży prawie 100 km od Indauru, więc musiałem tam dojechać. Jak już jednak napisałem, autobusy do tego miasta odjeżdżają z innego dworca niż ten na który przyjechałem. Na szczęście opierając się na wskazówkach z przewodnika dość szybko dopytałem jak się tam dostać. Zgodnie z radami miejscowych wdrapałem się na estakadę zaraz obok dworca kolejowego. Tam wpakowałem się do jednej ze zbiorczych taksówek, które wahadłowo kursują między tym miejscem, a dworcem Gangwal. Taksówka oczywiście nie odjechała dopóki dało się jeszcze kogokolwiek wepchnąć, ale na szczęście nie trwało to długo i po kilkunastu minutach wysiadłem na dworcu. Dworcu oczywiście w stylu indyjskim, czyli po prostu na placu na którym stało kilkanaście autobusów 😂. Tam jednak jak zwykle zostaję szybko pokierowany przez uczynnych Hindusów do tego właściwego. Mam fart, bo odjeżdża dosyć szybko. Tym razem jadę do samego końca, więc mam pewność, że nie przegapię celu. Zapadam więc w drzemkę i trochę jeszcze nadrabiam nockę. Po 2,5 godzinie już bardziej wypoczęty wysiadam w Mandu. Zabytki tego niegdyś z największych ufortyfikowanych miast świata skupione są w dwóch grupach. Tzw. "Grupie wioskowej" i "Enklawie królewskiej". Ja wysiadłem tuż obok tej pierwszej, więc i od niej zaczynam zwiedzanie. Składa się ona z meczetu Jama Masjid, mauzoleum Hoszanga Szacha i ruiny pałacu Ashrafi Mahal. Stanąłem więc w kolejce po bilet do kasy przy meczecie. I tutaj niespodziewanie spotkał mnie jeden z naprawdę tylko kilku nieprzyjemnych incydentów w tej podróży.. Kilku młodych Hindusów chciało się popisać i trochę zaczęli mnie zaczepiać. Być może byli na haju, albo coś podobnego. Gdy ich zignorowałem i dalej stałem w kolejce (schodziło się trochę w dół po schodkach) jeden głupszy od innych uznał, że będzie bardzo zabawne skoczyć z tyłu i łapiąc mnie przy tym za kark. Niestety dla niego przeliczył się, bo po chwili leżał na glebie, a dodatkowo posłałem mu niezłą wiązankę. Trochę się obawiałem, że trzech jego kolesi skoczy z pomocą, ale naprawdę miałem ochotę kolesiowi przypieprzyć, choć naprawdę na ogół jestem wyjątkowo spokojny. Powstrzymałem się jednak, a na kolesi natychmiast naskoczyło ze 30 innych Hindusów, którzy też stali w kolejce. Nie wiem co na nich wrzeszczeli, ale kolesie zmyli się jak niepyszni, a pozostali zaczęli mnie przepraszać. Dalej już wszystko poszło gładko. Kupiłem bilet i już po chwili wchodziłem do Jama Masjid. Jego budowniczowie inspirowali się architekturą Wielkiego Meczetu w Damaszku. Jest naprawdę ogromny. To największa budowla w stylu architektury afgańskiej w Indiach. Jego dziedziniec otoczony rzędami czerwonawych kolumn połączonych ostrymi łukami i wznoszące się nad nim kopuły robią wspaniałe wrażenie. Wchodzi się do meczetu pod jedną z nich. Komnata i kopuła wewnątrz są wyłożone jasnym kamieniem. Po przejściu pod nią wychodzi się na pięknie utrzymany dziedziniec, w odróżnieniu od innych meczetów nie wyłożony w całości kamiennymi płytami. Zamiast tego są na nim piękne trawniki (może dlatego, że meczet nie pełni już funkcji religijnej). Jak już wspomniałem wyżej jest otoczony pięknymi ostrołukowymi kolumnadami. Nad ścianą kibli, czyli tą w której znajduje się mihrab, wgłębienie skierowane w stronę Mekki wznoszą się trzy duże kopuły. Oprócz nich możemy podziwiać też rząd mniejszych, które zostały też zbudowane nad wszystkimi arkadami. Na prawo od mihrabu zbudowano piękny marmurowy minbar, czyli kazalnicę. No i oczywiście na terenie meczetu też zostałem zaczepiony. Ale tym razem zupełnie kulturalnie o selfi. W tym przez całą dwunastoosobową rodzinkę 😂.

Wejście do Jama Masjid
A tak jest pod pierwszą kopułą
Pierwszy rzut oka na dziedziniec
I z innych stron

Arkady przy ścianie kibli 

Mihrab i marmurowy minbar obok

I tu jeszcze z całą indyjską rodzinką 😀

 Z meczetu wychodzę bocznym wyjściem i kieruję się do mauzoleum Hoszanga, które jest tuż obok. Zbudowano je po śmierci władcy w 1435 r z białego marmuru sprowadzonego specjalnie w tym celu. I jest to najstarsza w całości marmurowa budowla w Indiach. Teren mauzoleum otoczony jest murem przez który wiedzie wejście nad którym wznosi się niewielka marmurowa kopuła wsparta na kilku arkadach. Gdy przez nie przeszedłem przed moimi oczami wyłoniła się pomniejszona wersja Taj Mahal, tyle że bez wznoszących się obok minaretów. Ale podobnie jak w Taj Mahal nad mauzoleum wznosi się środkowa kopuła otoczona czterema mniejszymi. U podstawy są łukowe podcienia przesłonięte ażurowymi, również wyrzeźbionymi w marmurze dżali przez które wpada do środka światło. Wewnątrz na środku sali stoi cenotaf władcy również cały wyrzeźbiony w marmurze. Także podobnie jak w Taj Mahal. A wszystkie te podobieństwa nie są przypadkowe, bo to właśnie ta budowla była jedną z głównych inspiracji dla budowniczych tego ostatniego. Świadczy o tym inskrypcja wyryta na jednej ze ścian, która informuje nas, że to Szach Dżachan osobiście ich tu wysłał, aby się z nią zapoznali. Oczywiście pod warunkiem, że ktoś nam ją przetłumaczy, bo jest w języku urdu 😂. Po lewej stronie mauzoleum wznosi się tylna ściana Jama Masjid, a po prawej mandapa wsparta na pięknej kolumnadzie.

Widok spod bocznego wejścia do Jama Masjid na wejście do mauzoleum

Wejście do mauzoleum
Wejście do mauzoleum Hoszang Szacha


Rzut oka wstecz na boczne wejście do Jama Masjid

Tylna ściana mauzoleum Hoszanga Szacha. To ją widzimy po wejściu na teren.

Z boku

I z przodu

I wewnątrz. W centrum cenotaf Hoszang Szacha


Tylna ściana Jama Masjid z trzema kopułami

Boczna mandapa z kolumnadą


Po wyjściu z mauzoleum wracam się kawałeczek pod główne wejście do meczetu i po przejściu przez ulicę wspinam się po schodach do ruin Asharfi Mahal. Pałac początkowo był budowany jako medresa, czyli szkoła religijna przez Muhammada Szacha, ale potem zmieniono jego przeznaczenie na pałac dla żon szacha. Z jego nazwą, która oznacza Pałac Złotej Monety wiąże się legenda, która mówi, że jeden z królów Malwy uważał swoje żony za zbyt grube i kazał im do pałacu wspinać się po schodach zamiast wnoszenia ich w lektykach. Aby im jednak osłodzić los za pokonanie każdego stopnia dostawały złotą monetę 😉. Muhammad Szach na jego terenie wzniósł też 7-pietrową Wieżę Zniszczenia, która jednak nie dotrwała do naszych czasów, gdyż zawaliła się prawdopodobnie wskutek błędów konstrukcyjnych.

Asharfi Mahal

I schody do niego

Niestety pałac nie zachował się zbyt dobrze

Resztki Wieży Zwycięstwa

Jedno z lepiej zachowanych skrzydeł

I brama wejściowa (albo wyjściowa 😀)

Po wyjściu z Asharfi Mahal ruszam sobie spokojnie do największej atrakcji Mandu, czyli Enklawy Królewskiej. Spacer nie jest długi, trochę ponad kilometr normalną ulicą, przy której w miarę zbliżania się do Enklawy wyrasta coraz więcej straganów. Na niektórych zauważam dość dziwne, nieznane mi owoce, ale postanowiłem przyjrzeć im się bliżej w drodze powrotnej. Po chwili docieram do kasy, kupuje bilet i po obowiązkowej kontroli bezpieczeństwa mogę już wejść na teren pałacowego kompleksu. To w jego obrębie znajduje się słynny Jahaz Mahal, czyli Pałac Statek. Ale pierwszą budowlą, która mnie wita jest położony zaraz na prawo od bramy Taveli Mahal. Niegdyś na jego parterze znajdowały się stajnie, a na piętrze były kwatery straży. Obecnie urządzono w nim Muzeum Archeologiczne w którym możemy zobaczyć różne artefakty (głównie rzeźby) znalezione na terenie Mandu. Taveli Mahal zbudowano nad brzegiem jednego z dwóch sztucznych jezior na terenie kompleksu Kapur Lake. Jest ono otoczone pięknie utrzymanymi trawnikami i żywopłotami. Szczególnie pięknie prezentują się po porze deszczowej, akurat wtedy gdy miałem szczęście tam zawitać. Między nimi biegnie alejka do Jahaz Mahal. A na samym jeziorze znajduje się mały budynek w którym kiedyś znajdowało się ujęcie wody dla pałacu. Obecnie część ludności Mandu nadal korzysta z wody zebranej w tym zbiorniku.

Widok z Jahaz Mahal
 
Taveli Mahal

Na lewo od Kapur Lake wznosi się najsłynniejsza budowla w kompleksie, Jahaz Mahal, czyli Pałac Statek. Został zbudowany w XV w. przez Ghijas Szacha.Jego nazwa wzięła się od dwóch rzeczy. Po pierwsze jego sylwetka rzeczywiście przypomina duży statek z nadbudówkami na górnym pokładzie. Po drugie wznosi się on między Kapur Lake, a drugim, większym jeziorem Munja, tak jak statek zacumowany w porcie. Co ciekawe wg większości źródeł nie był on wcale główną siedzibą szacha. Został zbudowany jako harem w którym mieszkało nawet 15 tysięcy nałożnic sułtana. Dlatego oprócz licznych komnat znajdziemy w nim baseny, pawilony i dziedzińce z miejscami do wypoczynku. Teraz pałac też przyciąga największą liczbę zwiedzających o czym przekonałem się, gdy już wspiąłem się po wysokich schodach na jego górny dziedziniec 😀. Na schodach natknąłem się na pewnego pana, który schodził trzymając wnuka (chyba) na barana. I samo w sobie nie jest to oczywiście nic innego, ale pan miał włosy ufarbowane na jasny blond. Widziałem to już kilka razy wcześniej, ale niezmiennie mnie to dziwi. Bo te farbowane na blond lub rudo włosy mają najczęściej starsi faceci. Nie żadna nowoczesna młodzież, czy coś podobnego. Nie wiem, czy to po prostu moda, czy też wynika to z religii, czy też jeszcze czegoś innego. Jeśli ktoś się orientuje, to będę wdzięczny za info 😉. Na tarasie lawirując w kolorowym tłumie... No dobra, może jak na Indie nie był to tłum, ale ludzi sporo 😂. W każdym razie szukałem dobrego miejsca, żeby się rozejrzeć, bo z tego tarasu rozciąga się też piękny widok na resztę kompleksu, w tym na oba sztuczne jeziora. Oczywiście przyjrzałem się też dokładnie architektonicznym detalom wszystkich pawilonów i nie tylko. I zazdrościłem tym wszystkim paniom, które mogły się pluskać w jego basenach, gdy jeszcze były wypełnione wodą.

 

Jahaz Mahal

Schody na górny dziedziniec (i pan z blond czupryną 😀)

Na górnym tarasie wpadam w kolorowy tłum

Te baseny kiedyś były wypełnione pachnącą wodą

Widok na Munja Lake, teraz już trochę wyschnięte, bo od przejścia monsunu w tym regionie minęło już trochę czasu

Główne wejście do pałacu

 Gdy już się napatrzyłem na cuda cesarskiego haremu ruszyłem dalej w kierunku Gada Shah Palace. To w sumie niewielka budowla i wbrew nazwie nie była pałacem szacha. To dom dowódcy radżputów, czyli cesarskich wojowników. Nie jest w najlepszym stanie, ale z daleka, w otoczeniu zieleni robi całkiem przyjemne wrażenie. Jednak po drodze natknąłem się na coś dla mnie ciekawszego. Coś, co w Polsce można zobaczyć tylko w nielicznych muzeach i to w dużo nowocześniejszej wersji. To coś, to urządzenie nazywane kieratem. To zbudowane tutaj w wersji chyba najstarszej i najprostszej z możliwych. Do długiej belki z jednego końca zamontowanej na pionowej osi były zaprzężone dwa białe woły. Na belce bliżej wołów zostało osadzone obrotowe koło z twardego kamienia, które było zagłębione w okrągłym rowie. Na ogół coś takiego służyło do młócenia i rozcierania ziarna, ale tutaj rozcierano w ten sposób na proszek twardą, czerwonawą glinę. Robotnicy używali jej następnie do robienia zaprawy wykorzystywanej przy rekonstrukcji zabytkowych budowli w Enklawie. Uff, mam nadzieję, że się nie pogubiliście w opisie 😂. Zaraz obok jest też jedna z kilku baoli, czyli schodkowych studni w kompleksie. Ta ciągle w okresach suszy bywa wykorzystywana przez okoliczną ludność jako źródło wody. W związku z tym dostęp do niej jest ograniczony, żeby bez potrzeby nie narażać jej na zanieczyszczenie.

Gada Shah Palace

Kierat

Baoli

Z tych lekkich obrzeży Enklawy skierowałem swe kroki ponownie w kierunku jej bardziej znanych budowli. I tak spacerując sobie już to alejkami, już to trawnikami doszedłem do Hindola Mahal. Imponująca budowla o charakterystycznych, pochyłych ścianach wyrasta pośrodku trawiastego dziedzińca. Powstała prawdopodobnie w XV w. pełniła rolę sali audiencyjnej kolejnych cesarzy. Kiedyś musiała być jeszcze wspanialsza, ale ząb czasu niestety nie oszczędził jej dachu. Jednak po wejściu do środka możemy podziwiać wspaniałe łuki, które go kiedyś podtrzymywały. Tak stojąc pod nimi jaśniejsza staje się też dla nas jego nazwa, która dosłownie oznacza "rozkołysany", ale po angielsku bardziej popularna jest wersja "tańczący". Bo "Swinging Palace" prawdopodobnie pochodzi również od nazwy tańca. I rzeczywiście, gdy patrzy się w górę stojąc między tymi nachylonymi ścianami ma się wrażenie, że budynek się kołysze. Albo tańczy 😀. 

Hindola Mahal

We wnętrzu

I rzut oka z drugiej strony

Idąc dalej trafiam na wejście do kolejnej baoli. To Champa Baoli, kiedyś jedna z głównych studni kompleksu, teraz trochę niestety zaniedbana. Kawałeczek dalej trafiam do ostatniej części kompleksu położonej przy jeziorze Munja. Składa się ona z Hammam, czyli łaźni i Jal Mahal, czyli Pałacu na Wodzie. I jedne i drugie nie są w najlepszym stanie i tak naprawdę, to ruiny. Ale ruiny, które nadal robią wrażenie i spaceruję po nich z prawdziwą przyjemnością. A dodatkowo mam stąd piękny widok na Jahaz Mahal 😀.

Wejście do Champa Baoli

I w środku

Hamman

Jal Mahal

Widok z Jal Mahal na Jahaz Mahal

Czas jednak goni nieubłaganie kończę więc mój spacer po Enklawie i wracam do bramy. A po przejściu za nią na typową indyjską drogę przy której natykamy się na krowy przy biednych obejściach. Ale też na kolorowe stragany z dziwnymi owocami o których wspominałem już wcześniej. I teraz postanowiłem się bliżej z nimi zapoznać. Już z wyglądu nie przypominają mi niczego co widziałem wcześniej. Dosyć duże, owalne, o żółto-brązowej twardej skorupie. Sporo jest przekrojonych, więc widać trochę watowaty, poprzerastany grubszymi włóknami miąższ. Gdy postanawiam spróbować okazuje się, że jest lekko kwaśny, ale właściwie to też trochę mdły bez jakiegoś wyrazistego smaku. Gdy dopytuję sprzedawców o to jak te owoce się nazywają twierdzą, że to miejscowa odmiana jackfruita, albo używają jakieś nazwy w hindi. I szczerze mówiąc żyłem w tym przeświadczeniu do niedawna. Bo pisząc ten artykuł zacząłem trochę drążyć temat i okazało się, że ta nazwa której używali, to "ki imli". I że nie są to owoce chlebowca, tylko baobabu! A ja byłem przeświadczony, że to drzewa charakterystyczne tylko i wyłącznie dla Afryki i Madagaskaru. Teraz już wiem, że jeden gatunek występuje także w Australii. Nie jest jednak jasne skąd baobaby wzięły się w Mandu. Najpopularniejsza teoria głosi, że ich nasiona otrzymał w podarunku od kupców z Afryki jeden z cesarzy, który następnie zasadził je w okolicach pałacu. I jest to jedyne miejsce w Azji, gdzie te drzewa rosną do dzisiaj.

Domy przy drodze świadczą o tym, że niestety nie jest to zbyt bogata okolica. Ale krów zabraknąć nie mogło 😀

Sprzedawca "ki imli", czyli owoców baobabu

I tak ze smakiem baobabu w ustach docieram w końcu na przystanek, gdzie przysiadam czekając na autobus do Indoru. Jestem trochę wcześniej, bo choć dopytywałem o której jest ostatni, to wolałem wziąć poprawkę na nieoficjalne informacje od tubylców. Bo rozkładu oczywiście nigdzie uświadczyć nie było można 😂. Minuty jednak upływały, a ja trochę zaczynałem się stresować, bo autobus nie nadjeżdżał, a ja koniecznie chciałem zdążyć na nocny pociąg z Indoru do Bhopalu. Miejscowi, którzy siedzieli wraz ze mną zapewniali jednak, że na pewno przyjedzie i żebym się nie martwił. No i w końcu z niewielkim opóźnieniem, ale rzeczywiście się pojawił. Po 2,5 godzinach jazdy wysiadłem na znanym mi już placu/dworcu w Indorze i szybko pakowałem się do busa na dworzec kolejowy. Byłem już jednak spokojny, bo do pociągu miałem prawie dwie godziny. Pod dworcem kupiłem sobie samosy na kolację, odebrałem plecak z przechowalni, a potem spokojnie zasiadłem w poczekalni. Pociąg o dziwo nadjechał o czasie, więc szybko zapakowałem się do swojego wagonu i na swoją kuszetkę, bo za 5,5 godziny miałem wysiadać w Bhopalu, gdzie czekały mnie następne niespodzianki na moim szlaku 😀.

2 komentarze:

  1. Jakie ceny biletów ? Podobno są inne ceny dla Hindusów, inne dla obcokrajowców.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety to o innych cenach dla turystów, to prawda. I nie da się obejść tego w żaden sposób. A różnice są bardzo duże. Największe przegięcie, to oczywiście Taj Mahal, gdzie przebitka jest 25-krotna... Do Mandu bilet, a właściwie bilety, bo trzeba kupić dwa (osobno do meczetu, mauzoleum i Ashrafi Mahal i osobno do Enklawy) są po 300 rupii. W sumie 600. Dla Hindusów i ludzi z krajów ościennych dla porównania są po 25 rupii, czyli w sumie 50...

      Usuń