Indie, Nepal

środa, 17 czerwca 2020

Ellora - cud wykuty "od góry" cz. 2

Po wyjściu ze świątyni Kajlasanatha ruszyłem w lewo szeroką, wyasfaltowaną niestety (ale może to konieczność przy padających tu monsunach) ścieżką w kierunku świątyń oznaczonych numerami od 1 do 15 (świątynia Kajlasanatha jest oznaczona numerem 16). Świątynie 1-12, to świątynie buddyjskie, a 13-15 hinduistyczne (aczkolwiek przerobione ze starszych buddyjskich wihar). Nie są one oczywiście, aż tak imponujące jak klejnot w koronie Ellory - kajlasanatha, który odwiedziliśmy poprzednio, ale kilka z nich jest bardzo interesujących. Postanowiłem dojść najpierw do samego końca, czyli do świątyni nr 1, a dopiero potem wracając zwiedzać je po kolei. Asfalt na szczęście skończył się w miarę szybko. Pozostał tylko dosyć wąski betonowy chodnik u podnóża samej skarpy dzięki któremu można dojść do poszczególnych jaskiń. Piszę jaskiń, bo do budowy wszystkich innych świątyń w kompleksie wykorzystano naturalne jaskinie.

Ścieżka do pierwszych świątyń w kompleksie (po lewej wejście do świątyń nr 13 i 14)



Wejście do jaskini nr 15
Początkowe świątynie w kompleksie
I od drugiej strony
Pierwsza świątynia w kompleksie jest malutka, ale już druga choć surowa w wystroju na swój sposób zachwyca. Wejścia do niej pilnują posągi strażników, które są nazywane dvarapala. Mają one tu postać Padmapaniego (po lewej), który symbolizuje wszystkie dotychczasowe wcielenia Buddy i Majtri, który symbolizuje wcielenia przyszłe. W środku sklepienie wspiera 12 rzeźbionych filarów, a na bocznych ścianach znajdziemy liczne płaskorzeźby siedzącego Buddy. Kolejna warta uwagi, to świątynia nr 5. Jaskinia ta jest jedną z największych w kompleksie (ma 36 m na 18 m). Ciągną się w niej wyrzeźbione w kamieniu ławy i rzędy filarów. Główny posąg Buddy jest ukryty we wnęce na samym końcu sali. Podejrzewa się, że sala ta w okresie świetności kompleksu służyła mnichom jako refektarz (czyli jadalnia) i sala medytacji.

Wejście do jaskini nr 2

I jej wnętrze
Wnętrze jaskini nr 5
Posąg Buddy na jej końcu
Jaskinie, czy też świątynie o numerach 6-9 stanowią jakby jedną całość. Właściwie ze wspólnym wejściem, które w odróżnieniu od wnętrz jest dosyć bogato zdobione rzeźbami. Mieszają się w nich wpływy buddyjskie i hinduistyczne. Pokazuje to jak religie istniejące obok siebie wzajemnie na siebie wpływały i przenikały. Tłumaczy też dlaczego nadal wielu Hindusów mimo bycia hinduistami odwiedza świątynie buddyjskie i na odwrót.

Zespół jaskiń nr 6-9
I z bliższej odległości.

Na górnym podeście
Zaraz za nimi znajdziemy jaskinię nr 10 w której mieści się się jedna z najpiękniejszych buddyjskich sal modlitewnych w Ellorze. Już wejście do niej jest pięknie zdobione, szczególnie fasada na górnym balkonie. Po wejściu do środka znajdujemy się w ogromnej sali z kolumnami po bokach z pięknie rzeźbionym fryzem nad nimi i sklepieniem na którym wyrzeźbione są łuki. W centralnym punkcie wznosi się pięknie wyrzeźbiona w kamieniu figura siedzącego Buddy. Robi wrażenie nie tylko finezją z jaka zostały oddane jej poszczególne detale, ale i swoją wielkością. Za nią znajduje się klasyczna, jeszcze wyższa stupa. Wszystko jest tak dobrze zachowane, że ma się wrażenie, że dosłownie za chwilę pojawią się tu mnisi i zaczną swoje inkantacje swoich mantr.

Wejście do jaskini nr 10

Górny balkon
Wnętrze świątyni
I Budda w całej okazałości
Kawałeczek dalej dochodzę do jaskiń nr 11 i 12. Świątynie, które w nich się znajdują należą do największych w kompleksie. Obie to trzypoziomowe wihary, gdzie na poszczególnych piętrach zagłębić się można pomiędzy prawdziwym lasem kolumn i podziwiać wizerunki Buddy wyrzeźbione na ścianach i we wnękach w nich wykutych. Co ciekawe świątynia nr 11 pomimo posiadania dwóch pięter potocznie nazywana jest Do Thal, czyli "Dwie Podłogi". Nazwa zachowała się do tej pory, choć ostatni, najwyższy poziom odkryto już dawno, bo w 1876 r. Świątynia nr 12 dla odróżnienia od początku nazywa się Teen Thal, czyli "Trzy Podłogi" 😀. Niestety nie mam dla was zbyt wielu zdjęć z tych dwóch świątyń, bo we wnętrzach Do Thal było zbyt ciemno dla mojego aparatu, a Teen Thal w czasie mojej bytności była w ogóle niedostępna ze względu na prace konserwacyjne. Dlatego podlinkowuję dwa filmiki z tych konkretnych świątyń, które znalazłem na You Tube.

Fasada świątyni nr 11

Świątynia nr 11
Świątynia nr 12

Idąc dalej zaglądam na chwilę do jaskiń nr 13 i 14, które dzieli tylko wąska ściana. Pierwsza z nich jest malutka i prawie pusta. Wejście do drugiej wsparte na kilku filarach zwiastuje coś więcej. I faktycznie w świątyni Ravana-ka-khai znajdziemy kilka ciekawych rzeźb hinduskich bóstw, Ganeśy, Kali, Durgi i Wisznu. Jednak w sumie w porównaniu z poprzednimi jest niewielka, więc dość szybko ruszyłem dalej. do świątyni nr 15 zwanej Daśawatara. Poświęcona jest głównie Śiwie i Wisznu, a swoją nazwę wzięła od posągów licznych awatarów tego ostatniego, które znajdziemy w środku. Jak zapewne pamiętacie, albo i nie z drugiego zdjęcia w tym artykule do jaskini nr 15 wchodzi się po schodkach, a samo wejście wygląda dość niepozornie. Ale to złudzenie, bo po przejściu krótkiego korytarzyka trafiamy na rozległy dziedziniec. Wznosi się na nim pawilon Nrtya Mandapa, czyli Pawilon Tańca. A za nim właściwa, dwupoziomowa świątynia. Z zewnątrz przypomina jaskinie 11 i 12 z tym, że jest o jedno piętro niższa. Po wejściu do środka trafiamy do kolumnowej sali ozdobionej na ścianach licznymi posągami hinduskich bóstw takich jak Śiwa, Parvati, Surya, Kali i innych. Po wejściu na piętro znajdziemy się w prawie identycznej sali, tylko na ścianach znajdziemy głównie posągi awatarów Wisznu, choć pozostałe bóstwa też tam zobaczymy. Wszystkie te posągi są, hmm, no może nie olbrzymie, ale naprawdę duże. Mają ponad trzy metry wysokości. Są zachowane w różnym stanie, ale większość w zadziwiająco dobrym. Chodzę po wnętrzu dosyć długo podziwiając poszczególne rzeźby i maestrię ich twórców.


Świątynie nr 13 (po prawej) i 14
Śiwa Nataraja w jaskini nr 14
Nrtya Mandapa, czyli pawilon tańca w wejściu na dziedziniec świątyni nr 15
Nrtya Mandapa od strony dziedzińca
I sama świątynia nr 15
Sala na pierwszym piętrze
Wisznu Narasimha (człowiek-lew) zabijający Asurę Hiranyakashipu
Śiwa z lingą (w środku), Wisznu (po lewej) i Brahma
Wisznu jako Rama
Prawdopodobnie Parwati (w środku), Śiwa i niestety nieznane mi bóstwo
Prawdopodobnie jeden z awatarów Wisznu
Śiwa (?)
Wisznu Wamana (karzeł). Ja tu jestem tylko, aby zobrazować wielkość rzeźb 😀
Durga walcząca z demonem Mahiszasurą
Na piętrze znajdziemy też byka Nandi

Po wyjściu ze świątyni nr 15 ruszyłem w kierunku dalszych jaskiń mijając po drodze po raz kolejny świątynię Kajlasanatha. Korciło mnie, żeby zajrzeć do niej ponownie, ale dużo jeszcze tego dnia było przede mną, a czasu jak zwykle za mało, więc z pewnym żalem, ale poszedłem dalej. Górną ścieżką, która biegnie mniej więcej w połowie wysokości klifu. Szybko docieram do pierwszej z jaskiń (nr 17), ale ta jak i kilka kolejnych jest raczej niewielka i pozbawiona spektakularnych zdobień. Sytuacja się zmieniła, gdy doszedłem do jaskini nr 21. Już byk Nandi na platformie przed wejściem zapowiada coś większego. Świątynia Rameśwara, która się w niej znajduje należy do najstarszych w kompleksie. Pochodzi z VI wieku. Po bokach wejścia są dwa posągi bogiń Gangi i Jamuny, dwóch najświętszych rzek hinduizmu. Jest tam też piękna płaskorzeźba przedstawiająca ślub Śiwy i Parwati. Samego wejścia pilnują dwa ogromne posągi dvarapali, czyli strażników wrót. 

Po prawej wejścia do jaskiń 17, 18 i 19
Podejście do jaskiń nr 20 i 21. Widać byka Nandi na platformie.
Byk Nandi przed świątynią nr 21. Posą na ścianie po prawej, to bogini Ganga
Na ścianie po prawej scena ślubu Śiwy i Parwati
Posągi dvarapali po bokach wejścia
Przed wejściem do jaskini nr 22 stoi malutka kapliczka z lingamem Śiwy w środku. Jednak kolejne jaskinie ogólnie rzecz biorąc są mniej ciekawe, choć w tych o numerach 22 i 25 możemy zobaczyć ciekawe rzeźby. W tym dość rzadko spotykaną płaskorzeźbę boga Suryi (boga słońca, którego świątynię opisywałem wam w poście o Konarku) na suficie jaskini nr 25. Po kolejnych kilku minutach spaceru docieram do jaskiń nr 26 i 27, wejścia do których są już na krawędzi naturalnego skalnego kotła w którym zielenią mieni się woda niewielkiego jeziorka. Jest ono zasilane wodą przez niewielką rzeczkę i wodospad Vale Ganga, który tworzy spadając z krawędzi klifu. Nie jest szczególnie duży, a największe wrażenie robi w trakcie pory deszczowej. Ja niestety (albo i stety, bo nie padało 😀), byłem w tym regionie już po głównej fali monsunu. Wodospadem nie spływało więc już zbyt dużo wody, ale i tak wyglądał malowniczo. Wejścia do tych dwóch jaskiń też są zdobione kolumnami i posągami dvarapali. Moim cele była jednak najbardziej spektakularna z tej grupy jaskinia nr 29 i znajdująca się w niej świątynia Dhumar Lena. Wiedzie do niej wąska ścieżka biegnąca wzdłuż potężnej skalnej ściany w pewnym momencie przechodząc pod samym wodospadem. W świątyni Dhumar Lena znajdziemy przy wejściu piękne rzeźby lwów, a w środku liczne płaskorzeźby. W tym taką, która przedstawia demona Rawanę, który próbuje zrzucić Śiwę i Parwati ze świętej góry Kajlas. Niestety ku mojemu olbrzymiemu rozczarowaniu okazało się, że ścieżka jest zamknięta dla zwiedzających ze względu na obrywy skalne spadające ze zbocza 😔. Na szczęście prowadzi do tej świątyni też dłuższa okrężna droga, którą postanowiłem tam oczywiście dojść, To, że nie mogłem przejść pierwszą ścieżką trochę sobie później zrekompensowałem korzystając z wirtualnej wycieczki, którą można odbyć TUTAJ. Ja chcąc jak najszybciej dotrzeć do okrężnej drogi do jaskini 29, a potem do dżinijskich świątyń o numerach 30-34 zostałem zmuszony do zejścia na przełaj wąziutką wydeptaną ścieżką do asfaltowej drogi biegnącej dołem.


Kapliczka z lingamem Śiwy przed wejściem do świątyni nr 22
Podejście do jaskiń nr 26 i 27. Widać już wodospad Vale Ganga
Świątynie nr 26 i 27
Przed świątynią nr 27. Widać posągi dvarapali.
Ścieżka do świątyni Dhumar lena z wodospadem nad nią
Demon Rawana próbuje zrzucić Śiwę i Parwati z góry Kajlas w Dhumar Lena
A mniej więcej tędy musiałem zejść do okrężnej asfaltowej drogi 😀
Ścieżynka była dosyć stroma, ale jakoś sobie poradziłem bez sturlania się na dół i już po chwili szedłem asfaltówką w prawo. Droga po kilku minutach skręciła pod górę, a mnie minął autobus, którym można podjechać od głównej bramy do jaskiń dżinijskich, które są najdalej, bo około 2 km od wejścia. Przez okna usłyszałem kilka głośnych i wesołych "Hello, sir!", ale nie próbowałem go zatrzymywać, bo po chwili skręcał w lewo, a ja poszedłem dalej prosto pod górkę do jaskini nr 29, co już opisałem wyżej. Gdy ją obejrzałem wróciłem do drogi i ruszyłem piechotką do ostatnich świątyń w kompleksie. Jaskiń dżinijskich jest w sumie pięć i są one najmłodsze w całym kompleksie, bo pochodzą z okresu od IX do X w. Najciekawsze z nich to świątynie nr 32 i 33. Świątynia nr 30 trochę przypomina sposobem budowy świątynię Kajlasanatha, ale jest niedokończona. Niemniej daje pewien obraz jak mogła powstać najpiękniejsza świątynia w Ellorze. Świątynia nr 32 jest nazywana Indra Sabha, czyli Salą Zgromadzeń Indry. Indra jest ważnym bogiem w wierzeniach hinduizmu, buddyzmu i dżinizmu, ale dla tego ostatniego jest szczególnie ważny, bo jest królem pierwszego nieba dżinistów. Nazwa ta jednak jest wynikiem pomyłki XIX-sto wiecznych historyków, którzy mylnie uznali wyobrażenia Mahaviry (24-tego tirthankary) za Indrę właśnie. Na dziedzińcu świątyni wznosi się wolno stojąca kaplica w której znajdują się wyobrażenia czterech głównych tirthankarów, czyli świętych nauczycieli dżinizmu, m.in. Mahaviry. I to jemu głównie jest poświęcona ta świątynia. Obok kapliczki stoi piękny posąg słonia, a także wysoka na 8,5 metra kolumna zwana Manastambhą. Zwieńczona jest pięknie rzeźbionym kapitelem. W salach wszystkich świątyń znajdziemy liczne posągi bóstw i tirthankarów, a sufity są zdobione stylizowanymi kwiatami lotosu.


Podejście do jaskiń nr 32-34
Wejście do świątyni Indra Sabha
Kapliczka na dziedzińcu i słoń w całej okazałości
Tutaj od drugiej strony, a po prawej monolityczna kolumna
Przed świątynią nr 33
Posąg jednego z tithankarów i stylizowany kwiat lotosu na suficie
Jeszcze jeden z posągów w świątyni nr 33
Od jaskiń dżinijskich do wejścia dla zaoszczędzenia czasu postanawiam wrócić autobusem. Autobus już stał na parkingu, wg rozkładu przyczepionego do jednego ze słupków prowizorycznej wiaty powinien zaraz odjeżdżać. Ale choć oprócz mnie czekało jeszcze około 10 osób, to nikt się jakoś nie kwapił do wsiadania. Łącznie z kierowcą oczywiście 😂. Więc i ja sobie spokojnie przysiadłem z boku przyzwyczajony już do tego, że rozkłady jazdy w Indiach to czysta teoria. I rzeczywiście musiało się zebrać jeszcze kolejne 10 osób, żeby kierowca się ruszył i zagonił wszystkich do środka. Potem już bez zbędnej zwłoki ruszyliśmy i po kilku minutach wysiadałem na pętli przy głównym wejściu. Ruszyłem na przystanek poszukać transportu do Daulatabadu w którym znajduje się potężny fort, który był moim kolejnym celem na ten dzień. Nie było widać żadnego autobusu postanowiłem więc skorzystać z jednego z jeepów, które służą jako łączone taksówki. Wsiadłem do pierwszego w kolejce, który był już prawie pełny. Zostało jedno wolne miejsce, więc liczyłem na to, że dosyć szybko ruszymy. Ale to przecież Indie. Po chwili kierowca przyprowadził dwie kobitki ze sporymi tobołkami, które wepchnął na to jedno wolne miejsce. Myślę sobie, dobra, to tylko 15 kilometrów i zaraz ruszamy. Nic bardziej błędnego 😂. Choć wg naszych standardów nikt już się do środka nie powinien zmieścić, to kierowca w jakiś tylko sobie znany sposób upycha jeszcze kolejne 4 osoby. I dopiero wtedy odpala silnik. Ja na szczęście wysiadałem już po 20 minutach, więc nic nie zdążyło mi za bardzo zdrętwieć. Ze środka wygrzebałem się też w miarę sprawnie i już po chwili stałem pod bramą fortu, który wznosi się na 200 metrowej wysokości wzgórzu tuż obok drogi. Zewnętrzne mury z ciemnego ciosanego kamienia wznoszą się na wysokość prawie 10 metrów i ciągną się na długości prawie 4,5 km. Fort zaczęli wznosić w drugiej połowie XII w. władcy z dynastii Yadavów. Potem przechodził on kilkukrotnie w inne ręce i był rozbudowywany, ale zdobyty został tylko raz w 1633 r. przez armię Mogołów p trwającym 4 miesiące oblężeniu. Przekraczając jedyną zewnętrzną bramę człowiek szybko zaczyna rozumieć dlaczego było to prawie niemożliwe. Droga wewnątrz murów biegnie załomami, tak że żadna brama nie znajduje się bezpośrednio jedna za drugą. Do tego stworzono kilka fałszywych, a wszystkie najeżone są kolcami, które miały powstrzymywać szarże słoni. A zewnętrzny pierścień murów, to nie koniec jak się miałem niedługo przekonać.

Zewnętrzne mury
Pierwsza brama wejściowa do fortu
Pierwszy wewnętrzny dziedziniec
I kolekcja armat na nim
Jedna z wewnętrznych bram, widać kolce (trochę przytępione dla bezpieczeństwa) przeciw słoniom
Jedna z wewnętrznych baszt.
Po jego przekroczeniu trafiam na drogę prowadzącą do wnętrza fortu. Jej początkowy odcinek biegnie między murami, co też miało uniemożliwić szarżę słoni, gdyby się jednak przedarły za mury. Potem droga biegnie kawałeczek po płaskim terenie. Po lewej stronie jest tutaj świątynia Bharatmata Temple. W stosunku do reszty fortu powstała ona stosunkowo niedawno, bo w 1918 r., pierwotnie jako meczet, w świątynie hinduistyczną została przekształcona w 1948 r. Przy jej założeniu wykorzystano oczywiście starsze mury, które istniały już wcześniej. Po prawej stronie wznosi się natomiast czerwono-pomarańczowa wieża Chand Minar o wysokości 64 m. Został on zbudowany przez sułtana Ahmed Szacha II w 1447 r. na wzór słynnego delhijskiego Qutub Minar. Kiedyś można było wejść na sam szczyt, ale już gdy ja tam byłem ze względów bezpieczeństwa było to niemożliwe. I tak jest chyba do teraz. Po minięciu tych dwóch budowli dochodzę do kolejnych murów i kolejnej bramy. I tam zaczynają się przysłowiowe schody. W przenośni i dosłownie, bo zaczyna się dosyć stroma wspinaczka.

Droga wewnątrz murów
Świątynia Bharatmata Temple
Jej główne sanktuarium
Chand Minar
Z trochę bliższej odległości
Brama w wewnętrznym murze
I kolejna
Zdjęcia dokładnie tego nie oddają, ale schody pną się dosyć stromo
Schodami docieramy do ruin Chini Mahal, czyli Pałacu Chińskiego. Został on zbudowany przez cesarza Aurangzeba (jednego z największych władców dawnych Indii) jako więzienie dla można to tak ująć VIP-ów. Jego najsłynniejszym lokatorem był pokonany przez cesarza Abul Hasan Qutb Shah, ostatni król Golkondy, którą opisywałem wam w jednym z postów o Hajdarabadzie. Obecnie nie jest już w najlepszym stanie, ale za czasów świetności był wyposażony dosyć luksusowo i niekoniecznie przypominał więzienie. Na szczycie jego najwyższej baszty znajduję olbrzymie działo 6-cio metrowej długości. Jest odlane z pięciu różnych metali i jest zdobione wersetami z Koranu. Również tylna część armaty, zwana fachowo gronem jest ozdobnie odlana w kształcie baraniej głowy.

Ruiny Chini Mahal
Na szczycie Chini Mahal
Najwyższa baszta Chini Mahal
Działo na jej szczycie
Grono w kształcie baraniej głowy
Widok z góry na Chini Mahal
Chini Mahal od głównego bastionu oddziela głęboka fosa w której kiedyś dodatkowo trzymano krokodyle. Prowadzi przez nią tylko jeden wąziutki mostek na którym mogą się minąć góra trzy osoby. Wąziutką galerią obchodzę trzy potężne bastiony i po chwili wąskim przejściem trafiam na malutki dziedziniec pierwszego z nich. Tam na ewentualnych najeźdźców czekała kolejna niespodzianka. Dalsza droga bowiem do najwyższej części warowni wiedzie tylko podziemnym, nieoświetlonym tunelem wykutym we wnętrzu wzgórza. Dopiero wtedy uświadamiam sobie, że czytałem o tym wcześniej w przewodniku w którym pisano o konieczności posiadania latarki. Zabrałem ze sobą z Polski specjalnie na takie okoliczności czołówkę. Tylko, że wyjeżdżając rano z Aurangabadu kompletnie o tym zapomniałem i moja latareczka spoczywała sobie bezpiecznie w plecaku, w moim dormitorium na dworcu 😂. A ja stałem przed wejściem i zastanawiałem się co robić dalej, bo latareczka w moim telefonie była słabiutka. No ale przecież nie zaszedłem tak daleko, żeby teraz wracać. Postanowiłem iść dalej z tym co miałem i liczyć na to, że Hindusi, którzy podobnie jak ja wędrowali na górę będą mieli lepsze źródło światła i uda mi się do nich podłączyć. Na szczęście się to udało, bo tunel jest dosyć długi i pnie się ostro do góry, a schody w nim są wąskie, wyślizgane i naprawdę trzeba bardzo na nich uważać. Co jakiś czas można na szczęście złapać trochę oddechu, bo w tunelu wykute są też komory w których stacjonowali strażnicy. Jednak główną obroną w przypadku tunelu była możliwość jego zadymienia. Przez specjalne kraty w niewielkiej komorze mniej więcej w połowie tunelu można było do niego zrzucić stosy płonącego drewna. Dym z niego całkowicie uniemożliwiał oddychanie i przebycie tej podziemnej drogi. Ja w końcu jednak dotarłem do jego górnego wylotu. Miałem cichą nadzieję, że to już koniec wspinaczki, ale to oczywiście byłoby za proste 😂. Za tunelem czekały na mnie bowiem kolejne schody. Dalej więc pomaszerowałem pod górkę, aby po chwili dotrzeć do niewielkiej świątyni Ganeshy.

Widok na pierwsze bastiony głównej części fortecy. Mostek przez fosę w dolnym prawym rogu.
Fosa otaczająca główną część fortu.
Schodki, które czekają po wyjściu z tunelu.
Świątynia Ganeshy
I dalsza droga na szczyt
W końcu po okrążeniu kolejnego załomu zbocza wychynął przede mną w końcu płaski wierzchołek. Na nim wznosi się ostatnia budowla w forcie. Nie jest to budynek o przeznaczeniu ściśle obronnym, choć takie elementy również posiada. To baradari, czyli letni dom (choć mi takie określenie nie do końca pasuje w tym przypadku) zbudowany dla cesarza Szachdżahana specjalnie na jego wizytę w Daulatabadzie w 1636 r. Pamiętacie pałace w Orchy, które opisywałem wcześniej? Tam miała miejsce podobna historia, bo jeden z nich powstał specjalnie na wizytę tego właśnie władcy. Trzeba przyznać, że mieli wtedy rozmach. Swoją drogą jestem jeszcze ciekaw, czy gdzieś jeszcze ktoś się natknął na podobną historię związaną z tym cesarzem. Wracając jednak do baradari, to jak wspomniałem łączy on funkcje obronne i wypoczynkowe. Dół zbudowany jest podobnie jak reszta fortu z ciemnego miejscowego kamienia, mury są wysokie i grube. Ale góra, to już białe mogolskie łuki i krużganki. Dokładnie można je podziwiać po tym jak już człowiek wdrapie się na wewnętrzny dziedziniec. No właśnie, wdrapie się, bo choć myślałem, że to już koniec wspinaczki, to w rzeczywistości czekało na mnie kolejne kilkadziesiąt schodów. Czy ja już kiedyś nie pisałem, że do prawie wszystkich wartych obejrzenia miejsc w Indiach jest pod górkę 😂? Ale ten ostatni wysiłek jest tego wart. Z góry rozciąga się piękna panorama, można sobie przysiąść w cieniu pod jednym z ostrych, łukowych "okien" i odpocząć, bo wspinaczka z samego dołu jest naprawdę dosyć męcząca. Więc ja też nie omieszkałem skorzystać i siedząc sobie wygodnie podziwiałem okolicę. Ale nie byłbym sobą, gdybym w miarę szybko się nie ruszył z miejsca. Na górze jest bowiem jeszcze jedna ciekawa rzecz, to stanowiska armatnie. Armaty do naszych czasów zachowały się dwie. Nie są tak ogromne i pięknie wykonane jak ta w Chini Mahal, ale też robią wrażenie. No i można sobie na nich przysiąść i zrobić fotkę 😉. Kilku Hindusów oczywiście poprosiło mnie, żebym zdjęcie zrobił też im.

Baradari

Wewnętrzny dziedziniec

Pod tymi "oknami" bardzo miło się odpoczywa
Na samej górze są stanowiska armat
Pochodzą one z XVIII w.
I można sobie na nich przysiąść
Podziwiając widoki na okoliczne wzgórza
Widoki były niesamowite, ale powoli musiałem się zbierać. Ruszyłem więc z powrotem ścieżką, którą niedawno pokonywałem w drugą stronę. Wcześniej o tym nie wspomniałem, ale kawałkiem biegnie ona pomiędzy dwoma wysokim, ograniczającymi ją murami. I właśnie na tym kawałku przez chwilę pomyślałem, że w tak wspaniały dzień może się zrobić nieprzyjemnie. Natknąłem się bowiem na czterech bardzo hałaśliwych i dość dziwnie zachowujących się Hindusów, którzy wyraźnie zamierzali mnie zaczepić. Przez chwilę pomyślałem, że są nieźle dziabnięci i pachnie awanturą. Nawet zastanawiałem się, czy nie zawrócić. Ale schodziło też kilka innych osób, uciekać nie było gdzie, więc ruszyłem dalej. No i po minucie tak jak się spodziewałem zostałem dość hałaśliwie zaczepiony. Obeszło się jednak bez przepychanek, bo choć z daleka wyglądali na agresywnych, to okazało się, że jak zwykle chodzi o zdjęcie 😂. Co prawda z tym, że byli dziabnięci nie do końca się pomyliłem, bo byli po prostu zdrowo ujarani. Maryśka, tak jak i inne narkotyki, jest w większości stanów indyjskich nielegalna i za jej posiadanie grożą wysokie kary. Nie zmienia to jednak tego, że można ją dostać bez żadnego problemu, bo jej krzaczki rosną dość powszechnie dziko. Wiele osób popala sobie bardzo często, tym bardziej, że palenie marihuany ma też pewne znaczenie religijne w niektórych aspektach hinduizmu. I dlatego w niektórych miastach, np. w Jaisalmerze, jest legalna i można nawet kupić ciasteczka, czy lassi nią doprawiane. Poza takimi miejscami amatorom radzę jednak naprawdę uważać, bo jak wyżej wspomniałem kary za posiadanie są drakońskie, a policja się nie patyczkuje. No ale to tak na marginesie 😉. Tutaj z jednego zdjęcia zrobiło się chyba z dziesięć, a potem jeszcze kilka minut upłynęło na podziękowaniach.

Z takiej ścieżki nie ma jak zwiewać 😂
Moi niedoszli prześladowcy 😀

W końcu jednak mogłem ruszyć dalej w dół. Schodzenie szło szybciej i po jakiejś pół godzinie znalazłem się na drodze wypatrując jakiegoś autobusu w stronę Aurangabadu. Tym razem miałem jednak naprawdę fart. Tuż przy mnie zatrzymał się tuk-tuk, którym ktoś właśnie przyjechał stamtąd, a kierowca wracał. Zaproponował, że za 35 rupii mnie zabierze do dworca autobusowego. Najpierw myślałem, że się przesłyszałem, bo to było tylko 15 rupii drożej niż autobus na tej trasie. Gdy jednak dwa razy się upewniłem i cena się nie zmieniła zapakowałem się do środka i już po chwili jechałem do miasta. W pewnym momencie już na obrzeżach Aurangabadu gość się zatrzymuje i jakby nigdy nic oświadcza, że on już dalej nie jedzie, bo właśnie dostał telefon (faktycznie z kimś gadał) i musi wracać. Ale, żebym się nie denerwował, bo zaraz coś załatwi i dojadę do dworca, do którego był jeszcze naprawdę niezły kawał drogi. No i wysiadł i gdzieś poszedł. Na szczęście nie czekałem długo, bo po chwili wrócił z jakimś drugim tuk-tuk man'em, który miał mnie zabrać dalej. Bez żadnej dodatkowej kasy jak się trzy razy upewniałem. Jeśli wam się coś takiego zdarzy, to też o tym nie zapomnijcie, bo to jeden ze starych numerów ryksiarzy i drugiemu trzeba zapłacić jeszcze raz. Tym razem jednak wszystko poszło uczciwie i po kolejnych 10 minutach wysiadałem przy dworcu autobusowym. Stąd łapię kolejną tego dnia łączoną moto rikszę i jadę do mojego dormitorium na dworcu kolejowym. Przy dworcu szybko jeszcze znajduję knajpkę w której dawali coś z mięsem (większość tam jest czysto wegetariańska!), wcinam szybką kolację i po następnych kilku minutach walę się już do łóżka w mojej wieloosobowej sali. Jestem już tak wymęczony, że nie przeszkadza mi zapalone światło i gwar rozmów (sporo ludzi od rana przybyło), że wstawiam tylko trochę zdjęć na FB, nastawiam budzik i zasypiam. Bo następnego dnia czeka równie niesamowita Ajanta.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz