Indie, Nepal

wtorek, 11 lutego 2020

Vagator, czyli jedna z perełek Goa.

Po 10 godzinach nocnej jazdy całkiem wyspany wysiadłem w Panaji, stolicy najmniejszego stanu Indii - Goa. Goa choć jak na Indie malutkie, to w sezonie jest szalenie popularne wśród turystów, bo oferuje wiele miejsc z jednymi z najładniejszych plaż w kraju. Są one jednak bardzo różne, także wybór pomiędzy nimi jest naprawdę ciężki. Większość ludzi przyjeżdżających tu w sezonie dokonuje wyboru kierując się tym, czy chcą poimprezować bardziej, czy też raczej szukają spokoju 😀. Teraz jednak trwała jeszcze pora monsunowa, turystów na Goa było jak na lekarstwo , a ja wysiadając z autobusu ciągle nie byłem zdecydowany gdzie chcę pojechać. Wahałem się między kilkoma miejscowościami, bo jestem typem totalnie nieplażowym, więc myślałem głównie o ładnych widokach. Więc jeszcze na dworcu siedziałem i przeglądałem zdjęcia z Goa w necie, szukając tego właściwego, gdy oczywiście zaczepił mnie jakiś Hindus standardowo prosząc o selfi. Gdy w krótkiej rozmowie wydało się, że nie mam konkretnego celu, to usłyszałem "Stary, jedź do Vagatoru, tam jest pięknie 😀". Trochę później przekonałem się o tym, że tak jest faktycznie.

Ozran Beach



Na razie pomyślałem, że to musi być znak i poszedłem szukać autobusu. Tylko jeszcze najpierw zarezerwowałem sobie tani nocleg jaki szybko znalazłem na bookingu. Po krótkiej rozmowie z kasjerem okazało się, że bezpośrednio z Panaji do Vagatoru nic nie jeździ i trzeba się przesiąść w miejscowości Mapusa. Ale do Mapusy autobusy, a właściwie trochę większe busy (drogi na Goa są bardzo wąskie) jeżdżą bardzo często, więc nic nie kombinowałem, tylko kupiłem bilet na najbliższy i pojechałem. Po godzinie wysiadłem w Mapusie, a tam uczynni miejscowi pokierowali mnie do kolejnego busa, który za parę minut ruszał już do Vagatoru. Podałem kierowcy adres hotelu i poprosiłem, żeby wysadził mnie na jakimś przystanku blisko niego. Potem usiadłem sobie wygodnie i podziwiałem wszechogarniającą zieleń z ukrytymi wśród niej domami za oknami. To, że można podziwiać tak bujną roślinność, to akurat zaleta podróżowania w porze deszczowej 😀. Po kolejnej godzinie jazdy (tak informacyjnie, to z Panaji jakieś 25 km, więc średnia niezła 😂) kierowca powiedział "Tutaj" i kazał wysiadać. Chwyciłem więc plecak, wyskoczyłem, włączyłem mapkę w telefonie i ruszyłem na poszukiwanie hostelu. Jak to jednak w Indiach bywa, adres był odrobinę nieprecyzyjny. Dokładnie brzmiał tak: "Ulica St. Anthony Hospital, blisko stacji benzynowej Anjuna" - Anjuna, to miejscowość, która właściwie łączy się z Vagatorem. No i o ile ulicę i stację znalazłem właściwie bez problemu, to samego hostelu nijak nie mogłem namierzyć. I to mimo tego, że jego lokalizacja wyświetlała mi się na stronie bookinga. Po tym jak przeszedłem ulicę trzeci raz w tą i z powrotem raz od tej lokalizacji się oddalając, a raz przybliżając, trochę już zdesperowany postanowiłem mimo mojego słabego angielskiego zadzwonić do właściciela. Na szczęście odebrał i jakoś w miarę się dogadaliśmy, że wyjdzie po mnie na ulicę i mnie zgarnie. Szansa pomyłki była żadna, bo byłem na tej ulicy jedynym białym 😀. I praktycznie tuż po tym jak się rozłączyliśmy zobaczyłem, że uchylają się drzwi w jakimś baraku okrytym brezentem na którym wisiała tabliczka z nazwą jakiegoś baru i ktoś do mnie woła i macha. Przez chwilę miałem wątpliwości, czy to do mnie, ale nikogo innego wokół nie było, więc się ruszyłem. Przy czym pomyślałem sobie, że spałem już w Indiach w różnych warunkach, ale nie w brezentowym baraku. No cóż, raz kozie śmierć, jedną noc jakoś przeżyję 😂. Właściciel, który mnie wołał okazał się młodym, sympatycznym chłopakiem, który od razu zaprosił mnie do środka. I wtedy okazało się, że barak wcale nie jest brezentowy, tylko tak naprawdę to normalny, choć bardzo skromny domek. Płachty brezentu, które tak mnie zmyliły rozwieszono natomiast wokół jakby werandy, żeby chronić ją przed deszczem. W środku znalazłem wszystko co potrzebne, czyli łóżko, prysznic i wi-fi, więc szybko dobiliśmy targu i dopełniliśmy formalności.

Mój hostel 😀
Mogłem już ruszać na zwiedzanie Vagatoru. Na początek postanowiłem zobaczyć plażę do której miałem 3 km prostej drogi, więc ruszyłem sobie spokojnie piechotką. W czasie drogi natknąłem się na kilka ciekawych widoczków od potężnego figowca z mnóstwem fantazyjnych korzeni, przez krowę z wianuszkiem na głowie, kilka ciekawych domów, świątynię, a na klimatycznym barze (wieczorem zawitałem do niego na chwilę i choć nie piłem piwa, to jeśli ktoś będzie w Vagatorze, to polecam, bo wystrój jest świetny 😀) kończąc. Na tablicy jednej z restauracji wypatrzyłem też po raz pierwszy w Indiach ofertę kotleta schabowego wypisaną cyrylicą po rosyjsku 😂! Od razu widać skąd przyjeżdża tutaj w sezonie dużo turystów. Niezależnie jednak od tego z jakich przyczyn w karcie znalazł się ten kotlet postanowiłem zawitać tutaj na kolację.

Figowiec
Krowa z wianuszkiem 😀
Wąziutka ta droga...

Świątynia
Paulos Bar 😀
Kawałeczek dalej trafiłem już na plażę Vagator Beach. Podaję nazwę, gdyby ktoś tam chciał trafić, bo plaże są w sumie niewielkie, ale jest ich kilka blisko siebie. Wszystkie mają dosyć ciemny piasek, wszystkie też są otoczone klifowymi skałami na które można się wspiąć wytyczonymi ścieżkami. Szczyty skał, to świetne punkty widokowe. Po prawej stronie Vagator Beach wznosi się wzgórze na szczycie którego stoją ruiny Fortu Chapora. Chapora, to kolejna mała miejscowość, która wraz z Vagatorem i Anjuną tworzy praktycznie jedną całość. Zanim jednak spróbowałem wejść na górę postanowiłem chwilę połazić po samej plaży na której oprócz piasku są bardzo malownicze skałki. Kuszą, żeby na nie wejść, ale gdy tego spróbowaliśmy z grupką młodych Niemców szybko zostaliśmy przywołani przez ratowników. I na nic zdały się tłumaczenia, że przecież chwilę wcześniej na tą samą skałę weszło sobie spokojnie kilku miejscowych z wędkami. Ja akurat chciałem sobie przysiąść i popatrzeć jak łowią. Ratowników do końca nie zrozumiałem, ale generalnie sens był taki, że miejscowi mogą się pozabijać na tej skale i jest to im obojętne, ale turystom nie może się nic stać. No cóż, musiałem obejść się smakiem 😂. Za to na plaży znalazłem sobie fajną ławeczkę z żywej palmy.

Vagator Beach
I skałki na niej





Palmowa ławeczka
Gdy chwilę sobie na niej odpocząłem uznałem, że nadszedł czas, żeby wspiąć się na jeden z klifów. Wejście na szczęście nie jest zbyt uciążliwe, bo są wygodne ścieżki i schodki. Poszło więc szybko i równie szybko okazało się, że roztaczają się stamtąd cudowne widoki. Nie tylko na Vagator Beach, ale i na położoną obok Ozran Beach (na pierwszym zdjęciu w poście). Całą przyjemność pokrzyżowała jednak w pewnym momencie pogoda, bo jak to w porze monsunowej bywa zaczął padać deszcz. Schroniłem się więc w jednym z plażowych barów, gdzie część stolików ustawiona tuż przy oknach oferuje widok na morze. I oczywiście małą kapliczkę przy brzegu 😀.

Vagator Beach z góry


Nie tylko ja schroniłem się w barze, znajomi Niemcy również 😀
Widok z baru na morze
Gdy przestało padać postanowiłem się przespacerować na drugi koniec plaży, aż pod wzgórze na którym wznosi się fort. Najpierw minąłem budyneczek ratowników, a potem, jakżeby inaczej, natknąłem się na krowy. To normalny widok na wielu indyjskich plażach. Miejscowi nie zwracają na nie oczywiście uwagi, ale wielu turystom z Europy to przeszkadza. Przeszkadza, bo krowy oczywiście brudzą i łatwo wdepnąć sami wiecie w co 😂. Przy plaży wznosi się też szereg białych domków, które w sezonie na pewno można wynająć. Koniec plaży zamknięty jest również skałkami. Te są chyba jeszcze bardziej poszarpane niż te przy których bylem wcześniej i raczej nie przyszłoby mi do głowy po nich łazić. A jednak dwóch miejscowych rybaków wędrowało sobie po nich jak gdyby nigdy nic. W klapeczkach i dźwigając na ramieniu sieć. Na jednej ze skałek wznosi się też niewielki krzyż. Świadectwo tego, że Goa jako dawna portugalska kolonia jest nadal najbardziej chrześcijańskim stanem w Indiach. Gdy rybakom udało już się przebrnąć przez skały poszedłem za nimi na plażę, żeby popatrzeć jak zarzucają sieci. Na chwilę jednak oderwało mnie coś innego. Moją uwagę przyciągnął mały krab, który właśnie wychynął ze swojej norki. Uparłem się, żeby przyjrzeć mu się bliżej. Skubaniec szybki był, ale w końcu udało mi się go złapać 😂. Jak już mi zapozował, to wróciłem do rybaków. Okazało się, że żeby zarzucić sieć muszą wejść dość daleko w morze, a fale i prądy w porze monsunowej są tam naprawdę silne i zdradliwe. Naprawdę trzeba podziwiać ich odwagę. Po chwili zacząłem zmierzać do wyjścia z plaży, bo zamierzałem się jeszcze wspiąć na wzgórze na którym wznosi się fort. No i przy samym wyjściu znowu natknąłem się na coś ciekawego. A mianowicie znowu trafiłem na plan filmowy. Ekrany do odbijania światła widziałem już wcześniej, ale ponieważ siąpił deszcz nikogo przy nich nie było. Ale teraz, gdy przestało padać zebrał się tam spory tłumek przyglądający się jakiejś miejscowej gwieździe 😀.

Budyneczek ratowników
Domki przy plaży
Krówki 😀
A tu całe stadko
Rybacy

"Speedy" krabik 😂
I znów rybacy. Tutaj jeszcze blisko brzegu, ale weszli do wody prawie po ramiona.
Na planie filmowym
Miejscowa gwiazda

Fajnie się oglądało ten spektakl, który odbywał się na planie, ale czas było ruszać dalej. Na fortowe wzgórze musiałem iść bowiem trochę okrężną drogą. Niemniej po jakichś 20 minutach dotarłem już do jego podnóża. I o ile dotychczas szło gładko, to ostatnia wspinaczka nie jest taka łatwa. Wzgórze niby nie jest wysokie, ale podejście jest naprawdę dosyć strome. Do tego wchodzi się dosyć szeroką, wydeptaną ścieżką, a czerwony lateryt po którym się stąpa po deszczu był bardzo śliski. Jakoś się jednak udało bez zaliczenia bliskiego spotkania z ziemią i po kilku minutach stałem na szczycie. Warto było podjąć wysiłek, bo widoki są naprawdę przepiękne. Zarówno te na Vagator Beach i ocean, jak i na ujście rzeki Chapora. Przez chwilę spotkało mnie też jednak rozczarowanie, bo okazało się, że brama do fortu jest zamykana o 16,00 (a była już 16,30) i nie da się wejść do środka, żeby z murów podziwiać zachód słońca o czym czytałem wcześniej. Ale po chwili coś mnie tknęło, bo po murach nadal chodzili ludzie. Skoro oni tam weszli, to chyba i ja dam radę. Po chwili przyglądania się którędy idą dalej miejscowi ruszyłem za nimi wąziutką ścieżynką wzdłuż murów. I już po chwili doszedłem do miejsca, gdzie mur był wyraźnie niższy i dało się na niego wspiąć 😀. Po chwili byłem więc w środku. Tutaj okazało się, ze z całego fortu zachowały się tak naprawdę tylko mury zewnętrzne i jakieś naprawdę szczątkowe w środku. Ale wszystko wyglądało naprawdę klimatycznie, więc stwierdziłem, że nie ma co narzekać, tylko ruszyłem na obchód. Gdy już się przespacerowałem wzdłuż murów postanowiłem trochę odpocząć i przysiadłem na jednej z ruinek. Obok siedział jakiś młody Hindus, który oczywiście do mnie zagadał. I o ile z podstawowymi pytaniami, które zadawała mi większość osób radziłem sobie już całkiem nieźle, to bardziej skomplikowane rozmowy były delikatnie rzecz ujmując poza moim zasięgiem 😂. Tutaj jednak on starał się mówić prostymi słowami, trochę wspomagaliśmy się translatorem w telefonach i wszystko jakoś tak się zaczęło zazębiać, że gadaliśmy prawie godzinę. Zaczął się jednak zbliżać zachód słońca, więc się pożegnałem i ruszyłem na mury. Niestety było sporo chmur, więc nie był tak spektakularny jak zdjęcia, które oglądałem w internecie. One jednak pochodziły z pory suchej. Mimo tego i tak było przyjemnie tam posiedzieć 😀.

Ostatnie podejście
Ujście rzeki Chapora
Vagator Beach
Tędy da się wspiąć 😀
Widok z murów
Brama od środka
Jedna z narożnych strzelnic
Na mur, na zachód słońca 😀


Ponieważ chmury przesłaniały widok, więc i tak nie byłoby widać momentu jak tarcza słońca zniknie w oceanie stwierdziłem, że nie ma sensu czekanie, aż się zupełnie ściemni. Tym bardziej, że nie miałem latarki, a schodzenie po śliskiej stromiźmie po ciemku nie byłoby zbyt mądre. Tym bardziej, że byłem już głodny, a jak wiecie miałem w głowie schabowego 😂. Bo o ile Indie są rajem dla wegetarian, to dla tych, którzy lubią mięso wybór jest dość mocno ograniczony. Ze względu na dominujące w kraju religie trzeba się zadowolić kurczakiem, albo baraniną. Gdy jednak doszedłem do mijanej wcześniej restauracji okazało się, że jest niestety zamknięta. Ponieważ kręcili się jednak przy niej jacyś ludzie, to postanowiłem dopytać co i jak. Okazało się, że to właściciele, którzy dopiero przed chwilą wrócili z własnych wakacji. Byli bardzo mili i szczerze przepraszali, że nie mogą mnie zaprosić, ale restaurację otworzą dopiero za kilka dni. Początek sierpnia to niestety na Goa okres zupełnie poza sezonem. Ruszyłem więc dalej w stronę hotelu licząc na to, że znajdę jakąś inną fajną knajpkę. No i zaszedłem do też już wcześniej wspomnianego pubu Paulos Bar. W nim jednak nie było nic do jedzenia, wiec tylko wypiłem colę i poszedłem. Kawałek dalej uśmiechnęło się do mnie w końcu szczęście, bo trafiłem na bardzo fajną miejscówkę, gdzie można było sobie zafundować rybkę z grilla. Zjadłem dwie, ale nie pytajcie o gatunki 😂. Wiem tylko, że były pyszne. Już najedzony potoczyłem się w stronę mojego hostelu. Ku mojemu zdziwieniu czekał na mnie właściciel wraz z pewną sympatyczną Amerykanką, która mieszkała u niego już cztery miesiące, którzy oznajmili, że zapraszają mnie na własnoręcznie przygotowaną kolację. Ja już co prawda byłem pełny, ale nie wypadało odmówić. Dostałem więc ryż z kurczakiem i warzywami, który po spróbowaniu okazał się tak pyszny, że zapomniałem o tym, że jestem najedzony 😂. Po jedzonku siedzieliśmy jeszcze dosyć długo opowiadając sobie nawzajem o naszych podróżach, bo okazało się, że i oni sporo jeżdżą po świecie. Chłopak właśnie planował wybrać się na miesiąc do Ghany, a Amerykanka postanowiła wybrać się razem z nim. Ja im natomiast pokazałem zdjęcia z mojego wcześniejszego wyjazdu do Gruzji, które też im się bardzo spodobały i kraj trafił na ich listę. Ale w końcu zrobiło się naprawdę późno, a ja następnego dnia rano miałem wyjeżdżać, więc trzeba było sobie powiedzieć dobranoc i udać się do łóżka 😀

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz