Indie, Nepal

wtorek, 14 stycznia 2020

Hampi - na drugim brzegu rzeki

Drugi dzień w Hampi postanowiłem poświęcić głównie na odwiedzenie drugiego brzegu rzeki Thungabadry, czyli świątynię Hanumana i wioskę Anegundi. Ale jeszcze wcześniej zaparłem się, żeby zobaczyć wschód słońca ze wzgórza Matanga wznoszącego się nad Hampi. W tym celu wstałem o piątej rano i w towarzystwie kilku innych zapaleńców podążyłem w jego kierunku. Zanim jednak dotarłem do jego podnóża zatrzymał mnie widok ciekawego stworzonka (jeśli czytaliście wcześniejsze artykuły, to wiecie, że jestem zoologicznym maniakiem 😂). Długaśny krocionóg (ok. 20 cm) spacerował sobie spokojnie w poprzek drogi, więc nie omieszkałem strzelić mu fotki. Gdyby ktoś kiedyś na takiego się natknął, to od razu uspokajam, że są zupełnie niegroźne. No chyba, że ktoś go zje, bo są trujące. Jak się trochę później okazało, żyło ich tu znacznie więcej.

Krocionóg (telefon ma 12 cm długości)
Potem już w półmroku zacząłem się wspinać na wzgórze. Choć nie jest ono bardzo wysokie, to mniej więcej od połowy wysokości wchodzenie nie jest łatwe, bo jest dość stromo, a wchodzi się po śliskich głazach. Na szczęście w niektórych są wyciosane prowizoryczne stopnie.
Po dotarciu na szczyt rozsiadłem się wygodnie pośród innych rannych ptaszków w oczekiwaniu na spektakl. Powoli zaczęło się rozjaśniać, ale szyki trochę pokrzyżowały chmury. Niestety byłem akurat w środku pory deszczowej. Gdy jednak słońce przedarło się przez przerwę między nimi, to widok i tak był niesamowity. Ten księżycowy krajobraz w takim oświetleniu, to po prostu bajka 😀.


Siedzenie sobie w ciszy i to wśród kilkunastu innych osób, wspólne podziwianie rozkwitającej feerii barw i coraz większej ilości szczegółów otaczającego wzgórze krajobrazu, to uczucie trudne do opisania. Cisza, to w ogóle w Indiach coś niespotykanego, a tutaj dosłownie nikt się nie odzywał. Dopiero, gdy już dość mocno się rozjaśniło ludzie zaczęli dyskutować i trochę się rozchodzić po szczycie. Szybko też okazało się, że przedsiębiorczość Hindusów nie zna granic. Jakby znikąd pojawił się na oko 10 letni chłopiec z wielkim termosem i już po chwili można się było delektować gorącą masala tea w tym cudownym miejscu.


Można też było rozejrzeć się bardziej szczegółowo na szczycie i pod nim, a także spojrzeć już w pełnym świetle na rozciągające się wokół widoki. Na samym wierzchołku stoi mała biała świątynka Veerbhadra Temple ciężko jednak powiedzieć jakiego bóstwa, bo rzeźby są już mocno zatarte. Jakby piętro niżej, wykute chyba w szczytowej skale znajdziemy kilka pomieszczeń, ale ciężko powiedzieć, czy to była część świątyni, czy może coś innego, bo są dość mocno zniszczone. Prawdopodobnie tak. Patrząc ze wzgórza na wschód widzimy w całej okazałości ruiny Achyutaraya Temple, na południu możemy zobaczyć plantacje bananowców i palm kokosowych miedzy kamiennymi wzgórzami. Na zachodzie rozciąga się panorama Hampi na czele z piramidą świątyni Wirupakszy, a na północy wijąca się między wzgórzami rzeka Thungabadra.

Veerbhadra Temple
Achyutaraya Temple
Widok na południe
Panorama Hampi
I widok na północ, na rzekę
Gdy już nasyciłem oczy widokami zacząłem schodzić, żeby zdążyć zobaczyć resztę rzeczy, które sobie zaplanowałem na dzisiaj. Zaraz za mną zaczęli też schodzić pozostali, a między nimi chłopiec z termosem, który po tych śliskich i stromych skałach pomykał sobie w klapeczkach jak gdyby nigdy nic 😂. W pewnej chwili jednak idący za mną zatrzymali się, gdy zobaczyli, że po coś się schylam. A ja oczywiście wypatrzyłem tylko kolejne krocionogi, których teraz pojawiło się naprawdę mnóstwo. Postanowiłem złapać największego grubasa i zrobić sobie z nim zdjęcie, które usłużnie cyknął mi jeden z Hindusów. Chłopiec śmiał się serdecznie z mojej fascynacji po czym wziął mnie za rękę i powiedział, że pokaże mi coś ciekawego. Poprowadził mnie trochę w bok do malutkiej jaskini w której jak się okazało ludzie założyli małą kapliczkę Ganeshy. Jego rzeźba pomimo tego, że była pomalowana niebieską farbą wyglądała na starą, ale jak i kiedy znalazła się w tym miejscu pozostanie już chyba tajemnicą. Potem czekał mnie jeszcze tylko stromy kawałek w dół i znalazłem się z powrotem na drodze wiodącej do świątyni Wirupakszy i dalej do przeprawy przez rzekę.

"Schodki" 😀
Kapliczka Ganeshy
Mój zdobyczny "grubasek" 😂
I znowu zejście
Droga do świątyni Wirupakszy
Po minięciu świątyni i przejściu przez wioskę dotarłem nad rzekę nad którą (chociaż Tungabhadra nie jest zbyt duża) jak to w Indiach rozciągają się ghaty, czyli po prostu schody. I tutaj też jak w całych Indiach ludzie spotykają się, żeby porozmawiać, kobiety robią pranie, niektórzy się kapią, można powiedzieć, że to swoiste centrum towarzyskie wioski. Idąc dalej w kierunku przystani promu poskakałem też trochę po głazach leżących w rzece, bo na jednym z nich zauważyłem jakąś rzeźbę. Przypominała leżącego barana, ale niewątpliwie było to wyobrażenie jakiegoś bóstwa. Trochę przykro to powiedzieć, ale takie stare rzeźby leżą w Hampi w wielu miejscach i niszczeją. Nikt się nimi specjalnie nie interesuje. Zaraz obok leżała stara łódka korakal, wyglądająca tak, że gdyby spuścić ją na wodę powinna chyba od razu zatonąć. Leżące w niej wiosło wskazywało jednak, że była nadal używana 😀.

Ghaty

Rzeźba na głazie na środku rzeki
Łódka korakal
Przez całe to skakanie odpłynął mi jednak prom, który oczywiście został po drugiej stronie. Na pytanie kiedy wróci jak to w Indiach usłyszałem, że jak będą ludzie to wróci 😂. Równie dobrze mogło to potrwać 15 minut jak i godzinę. A mi się jednak trochę śpieszyło. Na szczęście z drugiej strony przypłynął drugi, trochę mniejszy. Problemem było to, że po naszej stronie też prawie nikogo nie było. Tylko ja i jakiś Francuz z rowerem. Na nasze pytanie ile by chcieli za przewiezienie na drugą stronę rzeki tylko nas dwóch usłyszeliśmy, że po 100 rupii plus 50 za rower. Ja jednak wiedziałem, że normalnie ta przyjemność kosztuje dyszkę i stawka jest z kosmosu. Chociaż Francuz od razu chciał się zgodzić, to udało mi się go powstrzymać i zacząłem się targować. Najpierw trochę się obśmiałem z ich propozycji mówiąc, że normalnie "bilet" kosztuje 10-tkę, wiec możemy dać po 20. No i zaczął się rytuał 😀. Stanęło na tym, że zapłaciliśmy po 50 rupii plus 25 za rower. Francuz był w lekkim szoku 😂. Po dwóch minutach staliśmy na drugim brzegu i ruszyliśmy każdy w swoją stronę. On na rowerze, a ja piechotą. Virupapi jak ta część Hampi się nazywa jest obecnie głównym zapleczem noclegowym (trochę tańszym) i gastronomicznym wioski. Co dla sporej liczby turystów ważne można tu też kupić alkohol, którego sprzedaż w samym Hampi, które jest świętym miejscem, jest zabroniona.Znajdziemy tam też wypożyczalnie skuterów i rowerów, które można wypożyczyć nie mając nawet prawa jazdy. Nikogo nie interesuje nawet, czy potrafisz na skuterze jeździć 😂. Doświadczyłem tego na własnej skórze, gdy zacząłem pytać o drogę do świątyni Hanumana do której chciałem dotrzeć w pierwszej kolejności. Oczywiście najpierw usłyszałem, że to bardzo daleko i na piechotę nie da rady, tylko skuterem. To bardzo daleko, to 4 km, więc niecała godzina marszu. Gdy powiedziałem, że nie mam prawa jazdy i nie umiem jeździć, to oczywiście usłyszałem, że to żaden problem i w kilka minut mnie nauczą 😀. Mi to nie bardzo pasowało, bo musiałbym wrócić, żeby odzyskać kaucję, a planowałem zatoczyć koło i z powrotem przeprawić się przez rzekę już w Anegundi. Dla czystej zabawy postanowiłem się jednak chwilę potargować. Oczywiście im bardziej marudziłem, że to jednak blisko i pójdę piechotą tym bardziej cena spadała i po chwili zeszła do 200 rupii, czyli połowy pierwotnej. Ja jednak naprawdę nie umiem jeździć skuterem i gość w końcu dał się przekonać, że nie da się mnie namówić na naukę jazdy. Trochę się pośmialiśmy, że chyba się trochę boję indyjskich dróg i ruszyłem dalej. Naprawdę miałem zamiar iść na piechotę, ale Hindusi tak łatwo nie odpuszczają. Po chwili dogonił mnie jakiś chłopak na motorze i zaoferował, że za 50 rupii podwiezie mnie do świątyni. To mi akurat pasowało, a że i cena była rozsądna, to po chwili siedziałem na siodełku i mknęliśmy do celu. Po 10 minutach wysadził mnie u stóp wzgórza na którym wznosi się świątynia, pożegnaliśmy się, a ja ruszyłem na kolejną wspinaczkę w trakcie tego wyjazdu. Wspinaczkę, bo chociaż na szczyt prowadzą schody, to podejście jest bardzo strome, a schody liczą sobie 575 stopni jak informuje nas napis na dole. Pomimo tego na górę wchodzi naprawdę dużo ludzi w różnym wieku. Miejsce to bowiem uważane jest za miejsce narodzin Hanumana, który jest jednym z popularniejszych bogów w Indiach jako ten, który uwalnia od życiowych trudności. W trakcie wchodzenia czasami musiałem się mocno schylić, bo nad schodkami skały zwieszały się bardzo nisko, niektórzy jednak pod tymi nawisami znaleźli wygodne miejsce do odpoczynku. No i oczywiście spalić sporo kalorii, ale jak dużo ich straciłem w trakcie tej wyprawy, to przekonałem się dopiero za jakiś czas 😂. Naprawdę byłem pełen podziwu dla na oko 70-cio i więcej letnich staruszek, które pokonywały tą trasę obok mnie swoim powolnym, ale niestrudzonym tempem.

Wykaligrafowany na ścianie napis informuje nas ile schodów trzeba pokonać 😀
Czasami trzeba się mocno schylić 😀
Ale można się też zdrzemnąć 😀
W końcu jednak dotarłem na szczyt. Wznosi się na nim niewielka świątynia, której pobielone ściany tak mocno odbijały słońce, że prawie oślepiało. Obok rozciąga się niewielki placyk na którym trwały jakieś prace budowlane związane chyba z rozbudową częściowo już gotowego tarasu widokowego. Poza tym szczyt tworzą olbrzymie głazy po których też można sobie pospacerować. Dla nas (w sensie nielicznych białych) trochę niedogodnością jest to, że nie tylko świątynia, ale też cały placyk jest uważany za święte miejsce. Niedogodnością dlatego, że w związku z tym trzeba poruszać się tam boso. Boso, czyli w moim przypadku w skarpetkach, bo powierzchnia była tak rozgrzana, że parzyła w stopy 😂. Hindusi są pod tym względem naprawdę odporni. Zaraz po tym jak doszedłem do tarasu zostałem zaczepiony przez dość liczną hinduską rodzinkę. Ale na początku nie bardzo rozumiałem o co chodzi, bo najmłodsza dziewczynka, która mówiła w imieniu wszystkich zarzuciła mnie takim potokiem angielskiego jakby strzelała z karabinu maszynowego 😂. Rozumiałem może co 10-te słowo. Dopiero, gdy kilkukrotnie poprosiłem, żeby zwolniła zacząłem co nieco rozumieć. Potem potoczyło się już standardowo, skąd jestem, gdzie byłem w Indiach, co widziałem itd. Ale ponieważ miałem już za sobą półtora miesiąca podróży rozmowa była dosyć długa. Byłem nawet zadowolony, bo dzięki temu mogłem poćwiczyć język. Po tych 6 miesiącach szło mi coraz lepiej, choć na początku wyjazdu znałem tylko trochę podstawowych zwrotów. To jednak prawda, że potrzeba jest najlepszym nauczycielem 😀. Wszystko zakończyło się oczywiście wspólną sesją zdjęciową i podziwianiem widoków jakie roztaczały się przed nami.

Świątynia Hanumana
Głazy na szczycie
Na tarasie widokowym (po prawej w chuście moja główna rozmówczyni 😀)
Widok ze szczytu

Widok na schody, którymi wchodziłem
Po pożegnaniu ruszyłem do środka świątyni. Chociaż niewielka, to w wnętrze jest bardzo ładne. Było też sporo pielgrzymów. Część się modliła, część składała ofiary, część po prostu sobie siedziała i odpoczywała. Niestety w środku jest absolutny zakaz robienia zdjęć, wiec nie mogę wam tego pokazać. Następnie czekała mnie już tylko droga w dół. I muszę powiedzieć, że schodzi się dużo łatwiej niż wchodzi, chociaż ja na ogół mam zupełnie odwrotnie. Wolę wchodzić niż schodzić 😂. Mniej więcej w połowie drogi zauważyłem na ścianie skalnej napis, który potwierdza, że to wzgórze jest uważane za miejsce narodzin Hanumana. Jakoś przeoczyłem go w trakcie wspinaczki. Pojawiły się też makaki, czyli święte zwierzęta tego boga. Wydają się przyjazne, ale lepiej nie nosić na wierzchu chipsów, albo czegoś podobnego do jedzenia, bo potrafią wyszarpnąć paczkę z ręki. Po zejściu na dół zatrzymałem się jeszcze na chwilę pod bramą wejściową pod którą akurat przechodziły dwie staruszki o których wcześniej wspominałem.

Potwierdzenie miejsca narodzin boga
Te chipsy jeszcze przed chwilą były w czyimś ręku 😀
Brama do świątyni
Ze świątyni Hanumana chciałem się udać do świątyni Durgi w Anegundi. Do Anegundi jest stąd około 3 km, postanowiłem więc podjechać kawałek lokalnym autobusem. Niestety nie miałem zbyt dokładnej mapki i myślałem, że świątynia jest w samej wiosce, dlatego wysiadłem przy prowadzącej do wioski bramie. Jest ona częścią pierścienia średniowiecznych murów obronnych. Przez nią wszedłem na główną ulicę i zacząłem podpytywać ludzi o drogę. Wtedy okazało się, że świątynia Durgi nie jest w samej wiosce, tylko około kilometra wcześniej przy drodze, którą jechałem autobusem. Czekał mnie więc dodatkowy spacer. Gdybyście chcieli powtórzyć taką samą drogę, to pamiętajcie, żeby wysiąść odpowiednio wcześniej 😂. W tej sytuacji postanowiłem jednak najpierw zobaczyć świątynię Ranganath, którą też miałem w planach. Jest ona poświęcona Ramie, jednemu z wcieleń Wisznu. Jej ściany są bardzo bogato zdobione malowidłami, które głównie (lecz nie tylko) przedstawiają właśnie Ramę pod postacią młodzieńca o niebieskiej skórze. Część tych malowideł jest trochę zniszczona, ale i tak robią spore wrażenie.

Mury obronne i brama do Anegundi
Główna ulica wioski

Wejście do świątyni Ranganath





Główne sanktuarium


Gdy już się napatrzyłem ruszyłem z powrotem wzdłuż drogi do mojego pierwotnego celu, czyli świątyni Durgi. Po drodze mijałem wszechobecne tutaj wspaniałe formacje skalne. Przy czym patrząc na niektóre głazy wydaje się, że nie podlegają one normalnym prawom grawitacji, a ich żółto-brązowe barwy są równie niesamowite. Do samej świątyni trzeba się wspiąć po dość stromym, gładkim i dość śliskim skalnym zboczu, bo świątynia jest zbudowana, jakżeby inaczej, na wzgórzu 😂.

W drodze do świątyni Durgi
Formacje skalne są niesamowite

Niektóre głazy wyglądają jakby nie miały prawa utrzymać się w swojej pozycji
Podejście do świątyni
Gdy już się dotrze na górę, to przeżywa się lekki szok, że w tak surowej krainie można trafić w tak barwne miejsce. Począwszy od samej świątyni, przez woreczki z darami wotywnymi wiązane na świętych drzewach figowych, a skończywszy na strojach kobiet, które przyszły na pielgrzymkę, wszystko aż skrzy się różnymi kolorami. Co ciekawe jeśli chodzi o ubiory, to przenikają się tu style północnych i południowych Indii. Północny jest reprezentowany przez wszystkim chyba znane sari, a południowy przez churidar, czyli tunikę i mnie lub bardziej obcisłe spodnie. Po wspinaczce w 40-stopniowym upale w pięknym, ale surowym krajobrazie, przyjemnie nacieszyć oczy czymś takim. Korzystając z tego, że jest tam mały sklepik dla pielgrzymów kupuję sobie zimną colę, przysiadam na murku i odpoczywam. O dziwo nawet nikt za bardzo mnie nie zaczepia, chociaż jestem tam jedynym białym. Tylko raz dwóch chłopców prosi mnie o selfi i przez trochę zagadują, ale też dość szybko przestają się narzucać, co w Indiach nie jest zbyt częste. Szczególnie w takich miejscach, gdzie biali turyści bywają rzadko. Wtedy na ogół jest się obleganym i wszyscy wypytują o wszystko co tylko im przyjdzie do głowy. Tutaj jednak mogłem sobie posiedzieć w spokoju. Gdy już sobie odpocząłem wybrałem się na spacer po szczycie wzgórza na którym zbudowana jest świątynia. Teren nie jest zbyt duży, więc spacer nie zajął mi zbyt wiele czasu i szybko znalazłem najciekawsze miejsce. To sanktuarium w którym znajduje się srebrny posążek Durgi jadącej na tygrysie ukryty za muślinowymi zasłonami. Teoretycznie nie wolno tam fotografować, ale pielgrzymów nie było aż tylu co w świątyni Hanumana, więc udało mi się wyczekać chwilę, gdy zostałem sam i udało się zrobić fotkę 😀. No i oczywiście nawet tutaj natknąłem się na symbol Indii, czyli świętą krowę. Leżała sobie spokojnie w cieniu i odpoczywała. Ale szczerze przyznam, że nie mam pojęcia jak ona tu wlazła po tych skałach 😂. Potem ruszyłem już z powrotem do Anegundi kierując się w stronę rzeki do przystani promu, którym chciałem się przedostać na "moją" stronę rzeki. Gdy jednak wyszedłem ze świątyni miałem okazję jeszcze raz rzucić okiem na niesamowite skały, które ją otaczają.

Świątynia Durgi
Święte drzewo figowe obwieszone wotywnymi woreczkami
Kobieta w barwnym churidar
Sanktuarium Durgi
I jej posążek
No i krowa 😂
Widok ze świątynnego wzgórza
Po 20 minutach spaceru dotarłem nad rzekę do przystani promu. Okazało się jednak, że na prom będę musiał poczekać minimum 40 minut, więc cofnąłem się kawałeczek do malutkiej ni to mini knajpki, ni to mini sklepiku. Częste w Indiach połączenie jednego z drugim 😂. Przed knajpką obległa mnie spora grupa dzieci proszących o długopisy, ale niestety musiałem je trochę zawieść, bo miałem przy sobie tylko dwa. Nie chciałem im jednak w zamian dawać pieniędzy, bo to wbrew pozorom najgorsze co można zrobić. dzieci jednak jak to dzieci długo się nie smuciły, zaczęły mnie wypytywać o wszystko co im przyszło do głowy, a ja się starałem odpowiadać tak, żeby rozumiały 😀. Ponieważ byłem jednak trochę głodny, to po chwili je przeprosiłem i zamówiłem sobie kilka przekąsek. Jedną były znane mi samosy, ale dwóch innych kompletnie nie znałem. Nigdy wcześniej się z nimi nie spotkałem. Pani próbowała mi wytłumaczyć co to jest, ale ponieważ mówiła tylko w kannada (języku obowiązującym w stanie Karnataka), to szło to dosyć opornie. Do dzisiaj nie wiem co to było, ale było smaczne 😂. Tym bardziej, że siedziałem sobie wygodnie w krzesełku popijając zimny napój limonkowy. I gdy tak sobie siedziałem w oczekiwaniu na prom, ku mojemu zdziwieniu pod knajpką zatrzymał się rower z którego zsiadł mój znajomy Francuz. Nawet gdybyśmy się rano umówili, to chyba nie udałoby nam się tak spotkać. On naturalnie też był głodny, więc po chwili wcinaliśmy razem rozmawiając (no dobra, głównie klikając w translatorze 😂) o tym co zobaczyliśmy. Po kilkunastu minutach zauważyliśmy, że nad rzekę zmierza coraz więcej ludzi, więc i my się ruszyliśmy. Sternik promu jednak nadal sobie niewzruszenie leżał w jednej z nielicznych plam cienia i podrzemywał. Na pytanie kiedy popłyniemy jak to często w Indiach padała odpowiedź, że niedługo jak się zbiorą ludzie. Nam na oko wyglądało, że już się zebrało wystarczająco, ale byliśmy w błędzie 😂. Dostaliśmy tylko ofertę przewiezienia nas na drugi brzeg jedną z tradycyjnych łódek, których klika leżało na brzegu. Ale widać było, że gościowi generalnie się nie chce, więc nawet po targach cena nie chciała spaść poniżej 150 rupii za osobę. Uznaliśmy, że za 5-cio minutową przejażdżkę, to stanowcza przesada. Prom kosztował dyszkę, z rowerem dwie. A po kolejnych 15 minutach, gdy do przystani dotarło kolejnych 10 osób, w tym trzech facetów na motorach sternik uznał, że można ruszać. Ja natomiast się zastanawiałem, gdzie wszyscy się wcisną, bo łódka nie była zbyt duża. Ale jak zwykle okazało się, że w Indiach wszystko jest możliwe. Jakoś wszyscy się upchnęli i po chwili płynęliśmy na drugą stronę.

"Mój" Francuz przed "knajpką" 😂
Tradycyjne łódki
Przystań promu
I na samym promie
Gdy wysiedliśmy drugi już raz tego dnia pożegnałem się z moim francuskim kolegą i ruszyłem w drogę powrotną do Hampi. Droga wiodła przez znane mi już tereny, bo najpierw obok świątyni Wittala, potem postanowiłem przejść przez góry obok świątyni Achyutaraya, aby zakończyć zwiedzanie w samym Hampi oglądając dokładniej świątynię Wirupakszy, którą do tej pory widziałem tylko z zewnątrz. Ale, żeby było po kolei, to po paru minutach marszu od przystani doszedłem do przystanku meleksów, które od tej strony dowożą turystów do kompleksu świątyni Wittala. To ciekawy projekt, bo kierowcami są wyłącznie kobiety. Ma on na celu ich aktywizację zawodową, bo nadal w wielu biedniejszych regionach nie mają one normalnej pracy. Sam przystanek jest zadaszany wiatą, są ławeczki i oczywiście kilka straganów. Kupiłem więc sobie kilka plastrów schłodzonego ananasa i akurat jak zdążyłem się z nim uporać mogłem się pakować na siedzenie. Zaoszczędziłem sobie w ten sposób 1,5 km marszu i po kilku minutach wysiadłem przy kompleksie. Nie wchodziłem po raz drugi do środka, tylko ruszyłem sobie spokojnie piechotą w kierunku świątyni Achyutaraya. Dochodząc do niej od tej strony trafia się najpierw w szeroką aleję Soolai Baazar, który kiedyś był ośrodkiem handlu stolicy. Podobno z resztą nie tylko handlu, ale i bardziej fizycznych rozrywek 😀. Po przejściu przezeń trafiamy już do samej świątyni. Najpierw przechodzimy przez dwie bramy, a następnie trafiamy na główny dziedziniec. Choć budynki nie są jakoś super świetnie zachowane, to całość i tak robi wspaniałe wrażenie. No i co najważniejsze prawie nie ma tu ludzi 😀.

Soolai Baazar
Bramy do świątyni
Na dziedzińcu




Gdy już obszedłem wszystkie zakamarki podobnie jak poprzedniego dnia przelazłem przez wyrwę w bocznym murze i ścieżką przez wzgórza podążyłem do Hampi. Po kilkunastu minutach znalazłem się na Hampi Baazar, gdzie natknąłem się na ciekawą scenkę. Kilku Hindusów karmiło bananami całe stado langurów. Małpy jak na małpy były dosyć grzeczne, ale i tak wszędzie było ich pełno. Gdy skończyła się jedna kiść, jeden z mężczyzn wyciągał z samochodu następną (może miał swoją plantację 😂) i karmienie trwało nadal. Gdy zobaczyli, że się przyglądam, to oczywiście zostałem zaproszony i sam dostałem kilka sztuk owoców. Całkiem mądrze postanowiłem sprawdzić jak wysoko langur jest w stanie doskoczyć i wyciągnąłem rękę z bananem najwyżej jak mogłem. No i jeden z samców stwierdził, że po co się męczyć jak można zdobyć banana na dwa razy. No i najpierw skoczył na mnie, odbił mi się od piersi i dopiero pofrunął w górę zabierając owoc z ręki. Potem jeszcze jeden praktycznie wskoczył mi na głowę. Było trochę śmiechu 😂.



Na sam koniec zwiedzania Hampi zostawiłem sobie świątynię Wirupakszy, która jest jedyną do tej pory czynną w całym kompleksie. Aby się do niej dostać trzeba najpierw przejść pod gopurą, czyli pierwszą wieżą bramną. Tam trafiamy na pierwszy dziedziniec, który pokazywałem już na zdjęciach w poprzednim poście. To ostatnie miejsce do którego można wejść w butach. Potem trzeba je zostawić w przechowalni za co płaci się bajońską sumę 2 rupii, czyli 10 groszy 😂. Gdy już jesteśmy boso, albo tak jak ja w skarpetkach, bo kamienne płyty na dziedzińcu były strasznie nagrzane, możemy przekroczyć bramę do wewnętrznej części. Zaraz po wejściu po lewej stronie swoje stanowisko ma swięta słonica Lakszmi, która po uiszczeniu datku błogosławi wiernych. Na wewnętrznym dziedzińcu znajdziemy też niewielką kapliczkę świętego byka Nandi.  Za nią znajduje się już wejście w podcienia i miedzy kolumny Ranga Mantapa, kryjącej główne sanktuarium Wirupakszy, czyli jednego z wcieleń Śiwy. Kolumny i wnętrze są bogato rzeźbione i zdobione. Może nie tak jak w innych, nowszych świątyniach, ale mi się podobało.

Święta słonica Lakszmi
Kapliczka byka Nandi
Wejście do Ranga Mantapa i północna, boczna gopura
Wnętrze mantapy
Wejście do głównego sanktuarium
Spojrzenie z boku na mantapę
Robiło się już trochę późno, a ja musiałem zdążyć na autobus do Hospet, więc jeszcze tylko na chwilę wyszedłem przez północną gopurę, żeby rzucić okiem na świątynny basen. Kiedyś pielgrzymi musieli wziąć w nim kąpiel przed wizytą w świątyni, ale obecnie woda w nim jest zbyt brudna i kąpiele mają miejsce w pobliskiej rzece.

Świątynny basen
Północna gopura
Potem już tylko szybko wróciłem do głównego wejścia po buty, a następnie na kwaterę po bagaże. Już z plecakiem spokojnie pomaszerowałem na przystanek, gdzie wsiadłem w autobus do Hospet. Tam czekała mnie przesiadka na kolejny autobus do Panaji na Goa. W Hospet miałem jeszcze trochę czasu, więc trochę szwendałem się po dworcu do czasu aż zaczepiła mnie turystka, którą kojarzyłem z autobusu, którym jechałem z Hampi. Okazało się, że to Amerykanka, która również jedzie do Hampi. Niestety nie mogła się biedna do końca zorientować z którego stanowiska odjeżdża właściwy autobus. Tym bardziej, że praktycznie o jednej godzinie odjeżdżały dwa, jeden normalny, a drugi sypialny. Ja już miałem dużą wprawę w orientowaniu się na indyjskich dworcach i te stanowiska znalazłem już wcześniej. Zaprowadziłem ją więc do właściwego i chwilę rozmawialiśmy o tym co nas spotkało w podróży. Okazało się, że przyleciała na miesiąc, ale była w Indiach dopiero od tygodnia. To tłumaczyło jej problemy z orientacją 😂. W końcu podjechały autobusy i zaczęliśmy się żegnać, bo ona zamierzała jechać sypialnym, a ja normalnym. Gdy jednak zajrzałem do wnętrza tego wybranego przeze mnie i znowu zobaczyłem indyjską wersję naszego starego Jelcza, pomyślałem o 10-11 godzinach jazdy i odpuściłem. Stwierdziłem, że odżałuję 150 rupii różnicy w cenie biletu, ale przynajmniej w miarę normalnie się wyśpię. Udałem się więc do tego, do którego przed chwilą wsiadła Amerykanka. Ona gdy mnie zobaczyła zaczęła się śmiać, ale też ucieszyła, że będziemy jeszcze mogli porozmawiać. Ja też się ucieszyłem, ale jeszcze bardziej się ucieszyłem z tego, że dostałem pojedyńczą koję, a nie podwójną jak ona. Dzięki temu mogłem się spokojnie wyciągnąć, a gdy autobus ruszył zmęczenie dało znać o sobie i dość szybko usnąłem.


1 komentarz: