Indie, Nepal

niedziela, 2 czerwca 2019

Kanyakumari - dalej już tylko Antarktyda

Nie udało mi się kupić w Maduraj biletu na bezpośredni pociąg, więc byłem zmuszony jechać z przesiadką w Nagarkoil. Co ciekawe przesiadłem się tam w ten na który nie udało mi się kupić biletu, a który w Nagarkoil był już prawie pusty. Po ostatniej godzinie jazdy wysiadłem na dworcu w Kanyakumari. Tym sposobem dotarłem na kraniec Indii, na przylądek Komoryn. Dalej pojechać się już nie da . Dalej jest już tylko Ocean Indyjski, parę malutkich wysepek i Antarktyda. Data też jest niejako trochę symboliczna, bo właśnie od tego dnia, a licząc godziny od wschodu słońca dnia następnego, zostaje mi równy miesiąc do końca podróży. A stąd muszę powoli wracać do miejsca startu. To zgranie w czasie jednak samo wyszło, nie planowałem tego wcześniej. Gdy wyszedłem z dworca, trochę się zdziwiłem, bo ogromny plac przed nim był prawie pusty. Zupełnie jak nie w Indiach.

Dworzec w Kanyakumari
Na szczęście wg mapki do hostelu w którym rezerwowałem miejsce miałem bardzo blisko i nie potrzebowałem tuk-tuka. Ruszyłem piechotą. Niestety po dojściu na miejsce nie widzę żadnego hostelu. Pytam miejscowych, którzy pracują w większym hotelu niedaleko i wskazują mi drogę tam gdzie już byłem. Idę więc po raz kolejny w to samo miejsce, bo może coś przeoczyłem. Jednak po obejrzeniu każdego domu stwierdzam, że jednak nie. Zaczynam się obawiać powtórki z Bhubaneśwaru. Tam jednak nikt nie wiedział, że taki adres jaki miałem istnieje, a tu jednak wiedzą.
Wracam więc do hotelu obok i pytam panów jeszcze raz. Jeden się lituje i mnie prowadzi, bo jest naprawdę bliziutko. Okazuje się, że to zwykły dom bez żadnego, nawet malutkiego szyldziku. Mogłem sobie szukać... Mój dobroczyńca znika, a ja próbuję się dostać do środka. Po paru minutach pukania słyszę z wnętrza jakiś głos, a potem wyłania się jakiś zaspany dziadek, który oznajmia, że miejsc nie ma. To samo słyszy grupa Hindusów, która właśnie się zjawia też znajdując tą ofertę wcześniej na bookingu. Próbuję dopytać coś dokładniej, że przecież rezerwacja itd., ale dziadek zna jeszcze mniej angielskich słów niż ja i jedyne co słyszę to nie ma miejsc. Wkurzony idę więc szukać czegoś innego. Choć hoteli jest sporo, to jednak w większości brak miejsc, a w pozostałych ceny są mocno wygórowane w stosunku do warunków. Kanyakumari jest celem wielu pielgrzymek jako miejsce pochówku Gandhiego. Dlatego po obejściu kilkunastu daję jednak za wygraną, bo dodatkowo w jednym z nich dowiaduję się, że jest jakiś "festival day"... Ale jak już mam zapłacić, to przynajmniej za coś porządnego. I w sumie przez przypadek, a trochę ściągnięty przez portiera wchodzę do hotelu, który wcześniej pominąłem, bo wyglądał mi na zbyt drogi. A tu się okazało, że po małej zniżce cena jest nadal wysoka, ale akceptowalna, a warunki przyzwoite. Cena wysoka jak na Indie, bo niecałe 35 zł . Po trzech godzinach i paru kilometrach przemaszerowanych z plecakiem najważniejsza sprawa zostaje załatwiona. Chcę więc już ruszać nad morze, gdy uświadamiam sobie, że jest niedziela, a ja chcę też tutaj zobaczyć pałac Padmanabhapuram, siedzibę władców królestwa Trawankoru, który jest podobno najwspanialszym zabytkiem architektury keralskiej. Zmieniam więc plan, bo w poniedziałki pałac jest zamknięty. Zamiast na brzeg morza pakuję się do autobusu i jadę półtorej godziny do Thuckalay skąd turlam się jeszcze 2 km piechotą do pałacu. Na miejscu jednak widzę zamkniętą bramę z tabliczką "Today holiday". Wybitnie dziś nie mam szczęścia. Okazuje się, że pałac jest zamknięty z powodu owego "festival day" przez który były też takie kłopoty z zakwaterowaniem...

Today holiday 😂
 Nie pozostaje nic innego jak wracać. Po kolejnych trzech godzinach chodzenia, oczekiwania i jazdy ląduję z powrotem w Kanyakumari. Ponieważ dzisiaj i tak wszystko jest pod górkę pełen obaw idę na dworzec autobusowy dowiedzieć się o połączenie na jutro. Na miejscu się okazuje, że uzyskanie informacji jest... Trudne. Parę osób, które zastałem na dworcu mówi tylko po tamilsku. Staje jednak na tym, że bezpośredniego połączenia do Triwandrum nie ma i muszę jechać z przesiadką w Nagerkoil (a więc w sumie z dwoma, bo w Triwandrum też mam przesiadkę). Trudno. Ale teraz mogę już udać się nad morze. Do brzegu dochodzę w okolicach wieży widokowej, a potem wzdłuż skał, trochę samym brzegiem, trochę promenadą docieram do samego cypla .

Wieża widokowa
Południowy brzeg wraz z mauzoleum Gandhiego
Na brzegu cypla zbudowany jest biały budynek mauzoleum Gandhiego, którego prochy właśnie tutaj rozsypano do oceanu, mała świątynka Vivekanandy, pomnik ofiar tsunami w 2004, mandapa, Ale najważniejszy jest oczywiście sam cypel z którego widać wyspę Vivekanandy z jego mauzoleum i drugą mniejszą z ogromnym pomnikiem Thiruvalluvara, najsłynniejszego tamilskiego poety.

Mauzoleum Gandhiego od strony morza...
...i od lądu
Świątynka Vivekanandy
Pomnik ofiar tsunami

Mandapa
Ponieważ jednak jest już późno, ja jestem zmęczony, a jutro rano chcę wstać na wschód słońca, to zostawiam dokładniejsze oględziny wszystkiego na następny dzień. Dzisiaj staję tylko na tym przysłowiowym krańcu Indii. To dość dziwne i niesamowite uczucie, gdy wiesz, że przed tobą nie ma już lądu, a tylko kilka tysięcy kilometrów wody i gdzieś tam hen, drugi kontynent Antarktyda. Takie miejsca nie wiem czemu, ale mają w sobie coś magicznego i przyciągają do siebie ludzi w tym i mnie. Choć właściwie wyjeżdżając z Polski nie miałem tego w planach. Ale gdy byłem już blisko okazało się to silniejsze ode mnie .
Następnego dnia zrywam się o piątej rano, bo chcę zdążyć na wschód słońca nad Zatoką Bengalską. To jedyne miejsce w Indiach, gdzie tego samego dnia można zobaczyć słońce nad trzema różnymi morzami . Bo dalej w południe jest nad Oceanem Indyjskim, a zachodzi nad Morzem Arabskim. Wschód najlepiej widać z niewielkiego cypelka odchodzącego od plaży przy porcie, a usypanego z ogromnych głazów. Gdy do niego docieram jest już spory tłumek choć jeszcze prawie ciemno. Na początku nie wiem dlaczego, ale jednak większość osób zostaje na nabrzeżu, a na cypelek idą nieliczni stosunkowo. Przyczynę poznaję gdy sam się na ów cypelek tarabanię. Choć głazy są ogromne, to już kawałek od brzegu znika ziemia wypełniająca szczeliny pomiędzy nimi, wypłukana przez fale przyboju. A szczeliny są spore i naprawdę głębokie. Do tego w paru węższych miejscach niektóre co mocniejsze fale, a raczej ich bryzgi moczą głazy tak, że stają się bardzo śliskie. Trzeba w półmroku jeszcze naprawdę mocno uważać, żeby nie złamać nogi. Choć gdy docieram na koniec cypla, to i tam widzę chłopca z blaszanym baniakiem herbaty. Jest trochę chmur, ale na szczęście gdy pojawia się słońce trochę się podnoszą i można podziwiać jak słońce wyłania się zza horyzontu. Widoki są niesamowite. Oprócz słońca w oddali na morzu widać też tradycyjne łodzie rybackie, które wypłynęły na połów.



Cały spektakl trwa około godziny i jakoś wcale nie chce się z tego cypelka schodzić. Ale w końcu słońce wspina się już dość wysoko, więc czas ruszać dalej. Gdy jest widno po cypelku idzie się zdecydowanie łatwiej. Idę w stronę zbudowanej na prawie na samym końcu przylądka świątyni Kumari Amman. Z brzegu podziwiam widoki na bryłę kościoła Św. Rocha, kościół Zbawiciela i port z którego odpływają promy na wyspę Vivekanandy.

Zatoczka i kościół Św. Rocha
Kościół Zbawiciela
Port, wyspa Vivekanandy i wyspa z pomnikiem Thiruvalluvara
 Świątyni Kumari Amman z zewnątrz praktycznie nie widać, bo jest otoczona wysokim murem. Mimo wczesnej pory ciągną już do niej oczywiście wierni, a dochodzi się do wejścia dosyć wąskim niby korytarzami, więc trzeba się trochę przeciskać. Przed wejściem tradycyjnie trzeba zdjąć buty, których pilnuje parę osób za kilka rupii. Ku mojemu zdziwieniu, to jednak nie koniec. Mężczyźni przed wejściem do środka muszą też zdjąć koszulę o czym uświadamia mnie jeden z kapłanów. Dziwne to o tyle, że z czymś podobnym nie spotkałem się nigdzie indziej w Indiach, a trochę tych świątyń wcześniej (i potem) odwiedziłem. W środku nie wolno też robić zdjęć, więc wybaczcie jakość tych, które są, bo były robione z tzw. przyczajki . W środku jest jedyny w Indiach piaskowy lingam Śiwy usypany wg legendy przez samą Kumari. Świątynia choć z zewnątrz wydaje się spora, to w środku jest raczej niewielka i dość szybko obchodzę jej zakamarki. To z resztą cecha większości indyjskich świątyń. Zupełnie nie wiadomo gdzie ginie ta przestrzeń, która wydawałoby się powinna być w środku. Może to kwestia istnienia pomieszczeń dostępnych tylko dla kapłanów poprzez sanktuarium? Nie wiem.

Wejście do świątyni Kumari Amman
Wejście wewnętrzne

Kolumna Śiwy wewnątrz świątyni
 Po wyjściu ze świątyni idę do sanktuarium Mahatmy Gandhiego zbudowanego w miejscu gdzie zgodnie z jego życzeniem rozsypano do morza jego prochy. Przy wejściu wita mnie starszy strażnik z którym trochę rozmawiałem wczoraj i zaprasza do środka. Gdy jednak idzie ze mną, to już czuję co się święci. Nie mam jednak za bardzo jak zaprotestować, więc idę za nim. Objaśnia mi kilka szczegółów, a także wpuszcza za barierki do miejsca oznaczonego czarnym małym nagrobkiem skąd przed zbudowaniem budynku rozsypano prochy. Bezpośrednio nad nim w suficie znajduje się wąziutki otwór przez który tylko raz do roku 2 października w rocznicę urodzin Gandhiego wpadają bezpośrednio promienie słońca. Samo sanktuarium zbudowane jest tak, żeby symbolizować elementy trzech religii, hinduizmu, islamu i chrześcijaństwa, które tu na południu Indii ma najwięcej wyznawców. Oprowadzanie kończy się oczywiście prośbą o wpis i datek, ale ja nauczony doświadczeniem wyciągam tylko sto rupii i kartę płatniczą. To najszybciej kończy temat ewentualnego nagabywania o więcej. Potem już samotnie wchodzę na dach sanktuarium skąd roztacza się ładny widok na cypel, wyspę Vivekanandy i drugą z posągiem najsłynniejszego tamilskiego poety Thiruvalluvara. Widać też stąd dachy świątyni Kumari, to chyba jedyne takie miejsce. Obok sanktuarium jest też pomnik ofiar tsunami z 2004 roku, gdy zginęło tu około 8 tysięcy ludzi.

Wnętrze sanktuarium Gandhiego
 

 
Widok z dachu sanktuarium
 Z sanktuarium wracam jeszcze na chwilę na sam cypel, gdzie oczywiście zostaję poproszony o zdjęcie przez grupę studentów 😀.

Na cyplu

Po chwili ruszam jednak dalej, bo mam dziś jeszcze przed sobą spory kawałek drogi, a do tego umówiłem się, że do 12,00 zabiorę bagaż z hotelu. Idę więc na prom, który pływa na wyspę Vivekanandy, jednego z najważniejszych indyjskich guru, przez niektórych uważanego nawet za wcielenie Śiwy. Stoi tam jego piękne sanktuarium na pamiątkę samotnej medytacji, którą tam odbywał zanim doznał wyższego oświecenia. Gdy jednak docieram do przystani okazuje się, że muszę swoje odczekać, bo kolejka jest spora. W końcu jednak przychodzi i moja kolej i wraz z innymi wsiadam na prom.

W kolejce na prom

Choć prom płynie maksymalnie 10 minut, to wszyscy muszą założyć kamizelki. Huśta naprawdę mocn, szczególnie przy samej wyspie. Do tego stopnia, że niektórzy mają problem z wyjściem (a potem z wsiadaniem). Sama wysepka jest niewielka, a sanktuarium składa się z dwóch części. Mandapy i głównego budynku w którym jest posąg guru i gdzie oczywiście nie można fotografować (ale dla was zdjęcie jest ). Jest tam też sala medytacji i kilka mniejszych, kalendarz słoneczny na jednym z tarasów i piękne widoki na brzeg i kłębiące się fale oceanu. Widać też doskonale drugą wysepkę z posągiem Thiruvalluvara, który normalnie można było podziwiać z bliska, ale ponieważ jest w renowacji promy tymczasowo do niego nie pływają. Ale nawet z daleka i ukryty za rusztowaniami robi ogromne wrażenie. Ma 40,6 metra wysokości i nie bardzo potrafię sobie wyobrazić jak został tam ustawiony. Po zrobieniu zdjęć wracam na prom, którym, mimo że przycumowany, buja jeszcze bardziej niż wcześniej. Mniej sprawnym w wejściu musi pomagać załoga.

Mandapa
Główne sanktuarium

Główne sanktuarium
Posąg Vivekanandy

Kalendarz słoneczny
Wyspa z pomnikiem Thiruvalluvara i kipiel między wyspami
  Gdy dopływamy do portu pędzę do hotelu, bo przekroczyłem już czas, a wolałbym nie płacić za kolejną dobę. Nie ma jednak problemu z moim spóźnieniem, co więcej jeden z recepcjonistów, którego nie było wczoraj mówi, że jednak jest bezpośredni autobus do Triwandrum i to za 45 minut. Śpieszę więc na dworzec i faktycznie autobus stoi, choć dzień wcześniej czterech lokalnych konduktorów zarzekało się, że takowego nie ma. No cóż, Indie . Ale żeby było jeszcze lepiej, to okazuje się, że całe szczęście, że jestem wcześniej, bo akurat dziś, też nie wiedzieć czemu, autobus rusza 20 minut wcześniej. No ale zdążyłem co najważniejsze i jadę do Kerali, wg wielu najpiękniejszego stanu Indii. Moim celem jest Alleppey, ale po drodze mam przesiadkę w Triwandrum, stolicy stanu. Gdy wysiadam na dworcu w tym mieście po 4 godzinach jazdy wita mnie widok jaki u nas można było zobaczyć w czasach przed stanem wojennym. Wszędzie wiszą flagi z sierpem i młotem. I choć nam się źle kojarzą, to tutaj partia komunistyczna rządzi niepodzielnie od lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Co więcej rządzi bardzo dobrze, Kerala to chyba jedyne miejsce na świecie, gdzie komunizm jakimś cudem sprawdził się jako system. Choć teraz oczywiście są wprowadzane pewne demokratyczne zmiany.

Na dworcu w Trivandrum
 


Flag nie podziwiam jednak zbyt długo, bo wsiadam w kolejny autobus i po kolejnych 4 godzinach wysiadam już po zmroku w Alleppey. Hotel teoretycznie jest bliziutko, ale na mapie bookinga nie pierwszy raz jest błędna lokalizacja. Błądzę więc trochę pytając nielicznych miejscowych, gdy jakimś cudem trafiam na brata gospodarza, który zabiera mnie skuterem. Całe 300 metrów, ale zawsze . Jestem dzień wcześniej, ale na szczęście nie ma problemu i dostaję pokój. Gadamy jeszcze ze dwie godziny, bo przychodzi też jedna z turystek, starsza kobitka z Francji i trochę uczymy chłopaków wymowy i słów (ja jeszcze coś tam kojarzę z liceum) . Uzgadniam też na jutro rejs po kanałach i w końcu zalegam spać, bo na rejs mam wyruszyć o 8 rano.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz