Indie, Nepal

czwartek, 4 stycznia 2018

Gwalijar - perła wśród fortów

Następny dzień, to wycieczka do Gwalijaru. Miasta w którym znajduje się jedna z najpiękniej położonych radżpuckich twierdz. Przez cesarza Babura, który zdobył ją w XVI w. nazwana tytułową "perłą wśród fortów". Pod koniec dnia okazało się, że mogłem całą tą wyprawę zaplanować lepiej logistycznie, ale po prostu paru rzeczy nie mogłem się dowiedzieć z internetu, jak choćby tego, czy na dworcu w Gwalijarze jest przechowalnia bagażu. Przyczyną był też rozkład kolei indyjskich, bo wieczorny pociąg do Khajuraho, którym miałem jechać co prawda jechał z Agry do Khajuraho przez Gwalijar, ale z jakiegoś powodu się w nim nie zatrzymywał. I to mimo tego, że Gwalijar jest dużym miastem liczącym ponad milion mieszkańców. No ale w Indiach nie zawsze wszystko jest logiczne 😂. Ostatecznie kosztowało mnie to cały stracony dzień, ale jak to się stało, to dojdę jeszcze pod koniec opowieści. Dzień był wyjątkowy też z jeszcze jednego powodu, bo jak też się później okazało, był to jeden z najgorętszych dni podczas całego wyjazdu. Na słońcu było w południe prawie 50 stopni, a pot na koszulce zasechł mi w taflę soli 😀. Jednak zanim do Gwalijaru dotarłem, rano musiałem się dostać z hostelu na dworzec. A po drodze też parę ciekawych rzeczy udało się zobaczyć. Bo choć na dworzec było około 7 km, to postanowiłem się przespacerować, częściowo przez starą dzielnicę Agry. I tam natrafiłem na pierwszy ciekawy widoczek. Jak pewnie wszyscy słyszeli krowa w Indiach, to święte zwierzę. Za jego uderzenie można mieć spore nieprzyjemności z karą więzienia włącznie. W związku z tym po ulicach kręci się ich faktycznie sporo, szczególnie w północnej części kraju. Co jednak zaskakujące krowich "placków" na tych samych ulicach się prawie nie uświadczy. Wyjaśnieniem jest po części poniższy obrazek. Indie to jednak w dużej mierze ciągle bardzo biedny kraj i wykorzystuje się właściwie wszystko co możliwe. Krowie "placuszki" są więc pieczołowicie zbierane i suszone, głównie z przeznaczeniem na opał. Ale na wsiach miesza się je też z gliną i wykorzystuje do budowy ścian, czy polep w domach. To zdjęcie, to jednak środek miasta, jakiś kilometr od Taj Mahal 😀.

Suszące się krowie "placki" 😀
Potem powędrowałem dalej, ale mniej więcej w połowie drogi wyszedłem już na nowe, szerokie ulice i nie było już tak ciekawie, więc dałem się skusić jednemu z kierowców i na dworzec dotarłem tuk-tukiem. Jako że jak na standardy indyjskie było jakoś bardzo wcześnie, więc i cena była bardzo korzystna 😀.
Niedaleko dworca można podziwiać jedną ze starych lokomotyw, które wcale jeszcze nie tak dawno ciągnęły indyjskie pociągi.
 

Pod dworcem miałem więc też więcej czasu na śniadanie, którego nie zjadłem w hostelu. Przekonanie się do jedzenia z ulicznych straganów dla niektórych mogłoby być ciężkie do przełknięcia, ale ja nie mam z tym problemów. Przynajmniej wiem, że wszystko jest świeże, a często robione wręcz na naszych oczach. I tym razem też tak było. Moją uwagę przyciągnął ten gdzie kręciło się sporo klientów, a starszy Hindus przygotowywał na bieżąco małe, nadziewane placuszki kaczori. Dodam, że dosyć ostre i podawane z rodzajem gęstej zupy, czy też sosu. Cena za sycącą porcję była jakaś śmieszna, 10, czy 12 rupii, czyli jakieś 60 groszy. Żyć nie umierać, pod warunkiem oczywiście, że jest się w stanie zaakceptować warunki przygotowywania potraw. Jak to wygląda przedstawiam niżej 😀.


Mistrz ceremonii

Sprzedawca i klienci
A poniżej sam proces. Co bardzie wrażliwi na higienę niech się nie przyglądają zbyt dokładnie 😂.




Po śniadanku ruszyłem już na dworzec. Mniejszy niż w Delhi, ale równie ruchliwy. Ponieważ podróż nie miała być zbyt długa, tylko półtorej godziny, postanowiłem się zmierzyć z drugą klasą indyjskich pociągów. Nie do końca się to jednak udało. Bilet kupiłem co prawda bez problemu, bo na te bez rezerwacji nie trzeba wypełniać żadnych druczków. Pociąg przyjechał o czasie, ale niestety gdy wjeżdżał w perony nie mogłem namierzyć właściwego wagonu. Jak już wspominałem chyba w którymś z wcześniejszych wpisów w przypadku indyjskich pociągów, które są bardzo długie, nie jest to takie proste. A wtedy jeszcze nie rozgryzłem do końca systemu informacyjnego na indyjskich dworcach, który ten proces zdecydowanie ułatwia. Pytałem Hindusów, ale im się chyba nie mieściło w głowach, że biały o zdrowych zmysłach może chcieć jechać drugą klasą, więc tylko zapytali dokąd i gdy usłyszeli Gwalijar kazali wsiadać. Wsiadłem więc, znalazłem wolne miejsce, ale coś mi nie pasowało. Było jakoś za bardzo nowocześnie i wygodnie, ale już za bardzo nie wnikałem, bo najważniejsze, że jechałem. Wszystko wyjaśniło się w drodze powrotnej, bo wracałem tym samym pociągiem. Tym razem wagon drugiej klasy namierzyłem, bo był zaraz za lokomotywą. Był jednak tak napchany ludźmi, a Gwalijar, to była dopiero trzecia stacja na trasie, że niemożliwym wydawało się, żeby ktoś tam się jeszcze wcisnął. Zrezygnowałem więc i z biletem drugiej klasy wsiadłem do takiego wagonu jak poprzednio. Teraz już się jednak dopatrzyłem, że to wagon klasy CC z rezerwacją miejsc. Konduktor jednak nie pojawił się, ani w jedną stronę, ani w drugą, więc zaoszczędziłem na całym biznesie około 200 rupii 😀. Dodatkowo jadąc do Gwalijaru zostałem przez swojego współtowarzysza indyjskimi owocami jamun (to rodzaj małych śliwek), które je się z solą. A potem jeszcze domowymi chapati z jakąś wegetariańską potrawą zrobioną przez jego żonę 😀. A poniżej można zobaczyć jak to wyglądało.

Na dworcu w Agrze

Śpiący asceta
Klasa CC w indyjskim pociągu

I mój współtowarzysz, który mnie nakarmił 😀
Do Gwalijaru dojechałem bez problemów, a potem ruszyłem 3 km piechotką do fortu, po tym jak wyśmiałem szalone oferty tuk-tuk manów. A że w sumie było niedaleko, więc nawet nie chciało mi się tracić czasu na targowanie. Za to kupiłem sobie jeszcze 12 bananów, około dwóch kilo za mniej więcej złotówkę. Dobrze w tamtym klimacie zaspokajają głód, szczególnie przy takiej temperaturze jaka była tego dnia. Wtedy jakoś człowiekowi nie chce się nic gorącego. Jak się okazało dobrze zrobiłem, bo na terenie fortu mogłem uzupełnić tylko wodę, a spędziłem tam prawie cały dzień. Droga była prosta, więc nawet nie musiałem nikogo specjalnie dopytywać. Ale w połowie drogi zaczepił mnie młody Hindus, który widzą białego chciał sobie poćwiczyć angielski. Z tym akurat nie trafił najlepiej, ale gdy się okazało, że idę do fortu zaoferował, że mnie zaprowadzi do wejścia krótszą drogą. Okazało się, że prostym językiem jakoś jesteśmy w stanie się dogadać, więc w miłej atmosferze droga szybko zleciała. I tak dotarłem do wschodniego wejścia do fortu. Piszę wschodniego, bo wejścia są dwa, a zachodnim można dojechać na teren fortu tuk-tukiem. Od wschodniego trzeba się dosyć długo i ostro wspinać, ale widoki są nieporównywalne, więc wybrałem właśnie te. Tutaj muszę napisać parę słów o samej budowli. Wznosi się na szczycie długiego na trzy i szerokiego na kilometr małego płaskowyżu, wysokiego na około 200 m, w większości o bardzo stromych ścianach. Do tego cały płaskowyż otaczają wysokie na 10 metrów mury, więc przez długi czas uchodził za jeden z najtrudniejszych do zdobycia fortów w Indiach. Pierwsze budowle na szczycie powstały w VIII w., ale obecny imponujący wygląd fortu, to zasługa rządzącej w XV w. dynastii Tomarów. Obecnie prawie połowę powierzchni szczytu zajmują zabudowania bardzo prestiżowej szkoły Scindiów, jednej z najbogatszych i najbardziej poważanych rodzin w Indiach, która rządziła Gwalijarem i okolicami do 1948. Wybaczcie ten trochę przydługi wstęp, ale dzięki temu łatwiej mi będzie zabrać Was na wycieczkę po twierdzy. Wracam więc do miejsca, gdzie rozstałem się z moim młodym towarzyszem, a mianowicie do pierwszej z kilku bram, które mija się podchodząc stromą, wschodnią ścieżką. Bram kiedyś było siedem, zachowało się pięć, ale nadal robią niezłe wrażenie, bo za dawnych czasów przejeżdżały tą ścieżką orszaki słoni. Pierwsza, to Brama Gwalijar.

Brama Gwalijar z przodu...

I od wewnątrz
Za nią jest niewielki budynek, gdzie za czasów brytyjskich było więzienie, a obecnie małe Muzeum Archeologiczne. Ale nie ma w nim nic specjalnie ciekawego, a jest dodatkowo płatne. Potem wkraczamy już na dosyć stromą i długą brukowaną drogę, która wijąc się zakosami po zboczu prowadzi nas na szczyt. I wtedy też człowiek zaczyna się po raz pierwszy zastanawiać, czy aby słusznie postąpił wybierając to wejście, a nie wjazd tuk-tukiem od drugiej strony 😂. Dlaczego? A no dlatego, ze widok który się wyłania jest co prawda wspaniały, ale absolutnie nie zachęcający do dalszego marszu. Na szczęście dość szybko na trasie jest pierwsze źródełko, bo upał był już niesamowity nawet dla mnie, a ja takie temperatury do 40 stopni znoszę praktycznie bez problemu. Dodatkowo na drodze i już potem w samym forcie ciężko było uświadczyć choć trochę cienia, więc woda była bardzo cennym towarem. Ja już definitywnie zrezygnowałem z zasad, które sobie założyłem w Polsce i skoro Hindusi pili spokojnie z danego kraniku, to piłem i ja 😀. A że tu przystawali praktycznie wszyscy, to przy okazji musiałem zrobić sobie kilka selfi. To kolejna rzecz do której człowiek szybko musi się przyzwyczaić w Indiach. Bardzo często staje się atrakcją większą niż wszystkie zabytki i na każdym kroku proszony jest o zdjęcie. To czyim aparatem i czy Hindusi dostaną to zdjęcie jest już najczęściej nieważne. Ważne, żeby było 😂.

Widok z dołu na Pałac Man Singha

Pierwszy fragment drogi i pierwsze źródełko
 Na końcu tego podejścia przy pierwszym zakręcie mija się pochodzącą z IX w. świątynkę Wisznu, a za nią kolejną Bramę Ganeśi. Potem mamy kolejny zakręt i gdy człowiek już ma nadzieję, że to może koniec, widzi takie samo długie podejście jak przed chwilą, tylko bardziej strome. Za to panorama Gwalijaru z niego się rozciągająca jest tego warta.

Świątynka Wisznu

Brama Ganeśi
Drugie podejście 😀

Panorama Gwalijaru
Potem już za kolejnym zakrętem wyłania się przed nami główna brama do fortu. Brama Słoni. Ta jest prawdziwie imponująca, podobnie jak widok murów ciągnących się wzdłuż brzegu klifu.

Brama Słoni i mury fortu
Brama Słoni od strony fortu
Zaraz za nią po prawej stronie rozciąga się mur największej budowli na terenie fortu, Pałacu Man Singha. Kiedyś wszystkie mury fortu (zarówno zewnętrzne jak i sam pałac oraz brama) były bogato zdobione. Niestety większość nie wytrzymała próby czasu i do dzisiaj zachowały się nieliczne. Mi szczególnie spodobały się żółte kaczuszki 😀.

Pałac Man Singha w całej okazałości

Pałac Man Singha

Żółte kaczuszki 😂
Przed głównym wejściem do pałacu rozciąga się spory dziedziniec przy którym znajdują się kasy. Po uiszczeniu opłaty za bilet 200 INR można już schronić się na chwilę w cieniu wewnętrznych murów i dziedzińców. Korzystają z tego wszyscy, którzy zdecydowali się na zwiedzanie. Choć jest ich niewielu, bo z nieba leje się prawdziwy żar, na słońcu wg mnie musiało być około 50 stopni. Chyba nie muszę mówić, że innego białego tam nie uświadczyłem 😂. Przy kasach można też uzupełnić zapas wody, która o dziwo jest lodowata, źródło do którego podłączone są krany musi bić z głęboka, ewentualnie musi przechodzić przez jakąś aparaturę schładzającą. Choć szczerze powiem, że akurat tutaj takowej nie widziałem. Przed wejściem do pałacu jest też ustawiona jedna z armat artylerii zamkowej. Gdy przy robieniu zdjęcia nieopatrznie się o nią oparłem oparzyłem się nawet przez spodenki. Była tak nagrzana, że gołą ręką nie dało się jej dotknąć.

Pałac Man Singha od strony głównego wejścia

Parząca armata 😀
Potem już się zagłębiłem w pałacowe wnętrza. O ile w komnatach prawie nic się nie zachowało, to na jego licznych dziedzińcach nadal można podziwiać ślady dawnych zdobień. Wrażenie robią też kunsztowne rzeźbienia licznych kolumn, arkad i portyków.

Na tym i pozostałych wewnętrzne dziedzińce pałacu




Po dobrej godzinie szwendania się po wnętrzach sielanka się skończyła. Znów trzeba było wynurzyć się na słońce i ruszyć na obchód reszty fortu. Skręcają od wyjścia z pałacu w prawo dochodzi się do miejsca skąd widać kilka mniejszych pałaców, niestety wstęp do nich jest dodatkowo płatny i to 250 INR, czyli więcej niż za wspólny bilet do pałacu głównego, świątyń Saasbahu i świątyni Teli ka Mandir. A ponieważ są w dużo gorszym stanie niż te ostatnie, to kompletnie się to nie kalkuluje. Odpuszczam więc i udaję się w lewo do świątyń Saasbahu. Zbudowane między X-XI wiekiem świątynie Teściowej i Synowej, bo tak się tłumaczy ich nazwę, powstały dla żony i córki ówczesnego króla. Wyglądają trochę jak świątynie Majów, ale taki był po prostu ówczesny styl architektoniczny północnych Indii. Świątynie są dwie, większa Saas poświęcona Wisznu i mniejsza Bahu poświęcona Śiwie. Świątynie są pięknie zdobione, szczególnie większa Saas. Zbudowane są na lekko wysuniętym cyplu skalnym głównego klifu dzięki czemu z murów rozciąga się piękny widok na tenże właśnie.

Świątynie Saasbahu

Świątynie Saasbahu
Świątynia Saas z zewnątrz...
i wewnątrz

I tu również wnętrze
Świątynia Bahu

Widok na klif
Gdy już się naoglądałem widoków poszedłem dalej. W tej części fortu nie ma specjalnie nic ciekawego, za to natykam się na dwóch strażników, którzy oczywiście proszę o selfi, chociaż nie mają własnego aparatu. Ale i tak cieszy ich, że będą mieli zdjęcie z białym 😀.


Idąc dalej dochodzę do bramy szkoły Scindiów (na teren szkoły wejść nie można), a potem do najstarszej budowli na terenie fortu, świątyni Teli ka Mandir. Powstała około 850 roku i jest dość nietypowa, bo łączy w sobie elementy kilku stylów. Jest też bogato rzeźbiona, ale u mnie najwieksze zdziwienie wywołały świetnie zachowane kamienne rynny z wylotami w kształcie głów tygrysów (?) - tak przynajmniej twierdzili strażnicy.

Brama szkoły Scindiów

Świątynia Teli ka Mandir
Świątynia Teli ka Mandir i jej zdobienia
Ozdobne zakończenie rynny
Idąc dalej w kierunku zachodniego wyjścia, Bramy Urvai z daleka za murem można zobaczyć dachy białej gurudwary - świątyni sikhijskiej. Ale to budowla zupełnie współczesna, więc do niej nie zbaczałem. Potem mijam jeszcze święty staw Suraj Kund, którego wody mają podobno właściwości lecznicze, a nad brzegiem którego stoi malutka świątynka.

Sikhijska gurudwara
Staw Suraj Kund...

I świątynka nad jego brzegiem
Potem docieram w końcu do Bramy Urvai, którą muszę wyjść z fortu i zejść (to niestety oznacza również późniejszą wspinaczkę 😡) spory kawałek drogą w dół, aby obejrzeć zespół wykutych w skale rzeźb dżinijskich thirthankarów (świętych, proroków i nauczycieli tej religii). Rzeźb jest ponad 30 i choć zostały częściowo zniszczone (pozbawione twarzy) za czasów najazdu muzułmańskich wojsk Babura, to i tak robią duże wrażenie. Szczególnie największe. 17-metrowa - to tyle co 5-cio piętrowy blok - rzeźba pierwszego thirthankary Adinatha, mniejsza 10-metrowa Nemnatha 22 thirthankary i jedna z siedzących na oko mierząca 6-7 metrów. Wszystkie wykuto w XV w. w wąskim wgłębieniu między drogą, a główną ścianą fortu. Dlatego bardzo trudno robić tam zdjęcia, a do tego byłem zupełnie sam, co też sprawy nie ułatwiało. Więc, żeby uświadomić bardziej wielkość tych rzeźb, wstawiam też dwa selfi 😀.

Zejście do kompleksu rzeźb

Nemnath



Adinatha


Potem niestety musiałem się wspiąć z powrotem do fortu, bo bardziej pasowało mi wracać przez to wejście, którym przyszedłem. Tego akurat miałem lekko dosyć już do końca wyjazdu. Wspinaczki znaczy. Ciągle gdzieś musiałem się wspinać. Czy to do fortów, czy do świątyń, czy na punkt widokowy. Można by powiedzieć, że dzień bez wspinaczki był na tym wyjeździe dniem świętowania, bo było ich naprawdę niewiele 😂.  No ale tutaj jakoś dałem radę i mijając jeszcze po drodze baoli (studnię) i budynek dawniej szpitala, a teraz drugiego małego muzeum, gdzie miałem przyjemność spotkać bardzo rezolutną dziewczynkę (nawet zarobiła na mnie 10 rupii) wróciłem do drugiego wejścia. Baoli to jednak nie były takie zwykłe studnie w naszym rozumieniu, tylko studnie schodkowe. Czasem naprawdę potężne budowle w których zbierała się woda z monsunowych opadów. Natomiast mała miała chyba stópki ze stali, bo po tych niesamowicie nagrzanych kamiennych płytach biegała boso. Naprawdę niewiarygodne.

Baoli - ogromna studnia

Budynek wejściowy do baoli
Mała Hinduska
Droga w dół była już znacznie łatwiejsza. Na dole złapałem tuk-tuka na dworzec, choć tutaj muszę ze wstydem przyznać, że to był chyba jedyny raz jak dałem się naciąć. Choć trochę z własnej winy. Bo najpierw gość się uparł na 80 rupii po targach co wydało mi się trochę dużo za odległość, którą pokonałem rano na nogach. A potem gdzieś po 30 metrach zorientowałem się, że gość jedzie nie w tą stronę co trzeba. I wtedy powinienem gościa klepnąć, zatrzymać i wysiąść. Albo zawrócić i kazać jechać tą drogą, którą przyszedłem. Ale byłem już nieźle umęczony całym dniem, a do tego domyśliłem się co gość chce zrobić, więc dałem spokój. Mianowicie na dworzec można było dojechać od głównego wejścia i wtedy rzeczywiście trzeba było zrobić koło i jechać tak jak wymyślił koleś. Albo podjechać od tyłu o połowę krótszą drogą, ale wtedy zarobiłby maksymalnie piędziesiątaka. Miałem jednak jeszcze dużo czasu, w tuk-tuku fajnie wiało, więc stwierdziłem, że odżałuję te 30 rupii. Ale już na miejscu też się na gościu trochę odkułem, bo najpierw wygarnąłem mu od oszustów i powiedziałem, ze wiem, że jest krótsza droga, a potem wcisnąłem mu bardzo już podniszczone 20 rupii. A taki banknot tam bardzo trudno wydać. No i gdy gość oczywiście zaczął się awanturować, że to "bad money", to mu powiedziałem, że albo bierze, albo możemy zawołać policję. No i wtedy dał spokój, bo wiedział, że przegiął. Stwierdziłem, że nie dam się robić w balona, i nie chodziło o te groszowe 30 rupii, ale o sam fakt. No ale dzięki temu, że podwiózł mnie pod główne wejście obejrzałem sobie budynek dworca.

Dworzec w Gwalijarze
A to poczekalnia na nim


Potem już tylko kupiłem bilet i zapakowałem się do pociągu. Ale to opisałem już na początku, więc nie będę się powtarzał. W Agrze bez przeszkód wróciłem do hostelu, gdzie poprosiłem naszego zaprzyjaźnionego kucharza Selima o jego specjalność, bo jeszcze dziś wieczorem miałem opuścić Agrę i jechać do Khajuraho. I dostałem mutter paneer. Paneer, to dość ścisły, ale jednocześnie miękki ser z krowiego mleka. Przed podaniem jest bardzo delikatnie obsmażany, a potem serwowany w zależności od wersji w łagodnym lub pikantnym sosie pomidorowym z zielonym groszkiem i czym tam jeszcze kucharzowi przyjdzie do głowy. Bo wersji jest wiele. W moim na pewno było chili 😀. Jadłem to później jeszcze wielokrotnie i za każdym razem było pyszne 😀. I generalnie myślałem, że na tym przygody dzisiaj się zakończyły, bo czekała mnie już tylko jazda umówionym tuk-tukiem na dworzec, a potem nocna podróż do Khajuraho. Ale jak to jednak niczego nie można być pewnym... Bilet już miałem kupiony przez internet, więc tuk-tuka zamówiłem tak, żeby na dworcu być 30-40 minut wcześniej. Przyjechał chwilę wcześniej, więc się spokojnie zapakowałem z bagażami i pojechałem. Na dworcu czekała mnie jednak niemiła niespodzianka. Za nic nie mogłem odnaleźć numeru swojego pociągu na elektronicznej tablicy odjazdów, zacząłem więc pytać policji, która pilnuje porządku na praktycznie każdym dworcu co jest grane. Ci najpierw popatrzyli na mnie zdziwieni, potem dorwali jakiegoś kolejarza, a potem oznajmili, że odjechał 10 minut temu. Co się okazało? Sprawdziłem godzinę odjazdu w rozkładzie internetowym, gdzie widniała 23,50. Nie sprawdziłem tego jednak na bilecie, który kupowałem jeszcze w Polsce. A tam widniała 23,10. Okazało się, że w wersji rozkładu, którą sprawdzałem nie wprowadzono zmiany. A rozkład i system sprzedaży biletów (też z rozkładem) na stronie kolei indyjskich działają niezależnie. No i gdzieś coś nie zadziałało. Na początku byłem wściekły, bo traciłem przez to cały jeden dzień z wyjazdu. Ale już po chwili stwierdziłem, że szkoda nerwów i trzeba po prostu przyjąć, że takie rzeczy w przypadku takiego wyjazdu mogą się zdarzyć. Nie pozostało mi nic innego jak udać się do informacji i sprawdzić połączenia następnego dnia. Tu wieści nie były najlepsze, bo pierwszy pociąg był dopiero o 11,30, a jedzie 10 godzin. No ale nie było innego wyjścia. Nie mogłem jednak od razu kupić biletu, bo kasy prowadzące sprzedaż biletów z rezerwacją były czynne tylko do 20,00. Postanowiłem więc załatwić to przez internet po powrocie do hostelu. Bo tylko to mi pozostało. Delszar na szczęście mój pokój miał jeszcze wolny i bez problemu mnie przenocował. I jak się w dodatku rano okazało za darmo 😀. I tak zakończył się ten gorący dosłownie i w przenośni dzień, ponieważ sprawę biletów musiałem odłożyć do rana ze względu na przerwę techniczną.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz