Indie, Nepal

środa, 1 listopada 2017

Spacer po starym Delhi cz. 2

Opuściwszy mury Czerwonego Fortu uliczkami starego Delhi skierowałem się najpierw w stronę największego meczetu w Indiach Jama Masjid. Zanim jednak do niego dotarłem mogłem poczuć już prawdziwy klimat indyjskiej stolicy. Na uliczkach panował już niemożebny ścisk, pojawiło się mnóstwo ludzi, tuk-tuków i samochodów (i nie tylko). Ale po kolei. Naprzeciwko Bramy Lahore, którą opuściłem fort wznoszą się mury świątyni dżinijskiej Lal Mandir. W środku znajduje się szpital dla ptaków, których czasami może tam być nawet 10 000. Nie zdążyłem tam zajrzeć, ale wrażenie jest podobno spore. Istnienie szpitala wiąże się z założeniami religii dżinijskiej, która zakazuje zabijania jakichkolwiek stworzeń.

Świątynia Lal Mandir
Świątynia leży przy Chadni Chowk, Placu Księżycowym. Ale tak naprawdę ów plac, to długa ulica, serce starego miasta na której (ale też we wszystkich mniejszych zaułkach) pełno jest sklepików i straganów dosłownie ze wszystkim. Ja już na samym początku trafiam na taki przez który łamię kolejną zasadę, której przyrzekałem sobie przestrzegać.
Mianowicie nie jeść na ulicy żadnych surowych warzyw i owoców, bo często są polewane wodą nieznanego pochodzenia. Ale ten ananas był tak kuszący, ze nie mogłem się powstrzymać 😂. No i leżał sobie na lodzie, więc był też pysznie chłodny 😀. Skąd pochodziła woda na lód przezornie nie pytałem.


Zaraz za tym straganikiem skręciłem z Chadni Chowk w labirynt mniejszych bocznych uliczek, który prowadził do meczetu. Po drodze miałem okazję przyjrzeć się indyjskiej "elektryce". Do końca wyjazdu nie doszedłem jak oni to naprawiają w przypadku jakiejś awarii.

Chadni Chowk

Indyjska "elektryka"
Meczet nie był bardzo daleko, więc pomimo braku dokładnej mapy docieram do niego bez większego problemu. Meczet Piątkowy, bo tak brzmi jego polska nazwa, jest ogromny. Może pomieścić nawet 25 000 ludzi. Zbudowany w XVII wieku jest ostatnim dziełem jednego z największych władców w historii Indii, Szahdżahana. Tego samego który zbudował Taj Mahal. Meczet wznosi się na jedynym w Delhi wzgórzu, górując nad starym miastem. Jego minarety mają po 40 m wysokości.

Jama Masjid

Jedna z trzech bram do meczetu

Przy wejściu po raz pierwszy na tym wyjeździe uświadamiam sobie, że skleroza nie boli 😂. Przed wyjazdem specjalnie na takie właśnie okazje kupiłem spodnie z odpinanymi nogawkami, żebym nie musiał płacić za wypożyczenie chusty do owinięcia nóg (wstęp do meczetów w krótkich spodenkach jest zakazany). Nogawki jednak oczywiście zostały w hostelu. Dlatego staję się uboższy o w sumie 400 rupii, bo choć nie ma biletów, to jest opłata za aparat (300 rupii). Dodatkowa stówka za chustę. Trzeba też zdjąć buty, ale na szczęście można zostać w skarpetach, bo kamienie posadzki dziedzińca są wręcz niewiarygodnie rozgrzane. Ciężko ustać w miejscu nawet 10 sekund, żeby zrobić zdjęcie. Na całym dziedzińcu są co prawda rozłożone chodniki, które trochę chronią przed tym gorącem, ale czasami trzeba z nich zejść. Podziwiałem Hindusów, którzy czasami wchodzili na tą posadzkę zupełnie boso.

Sadzawka na dziedzińcu Jama Masjid

Dziedziniec meczetu



Główna sala meczetu jest zbudowana z naprzemiennych pasów czerwonego piaskowca i białego marmuru i wygląda naprawdę pięknie.

Główna sala meczetu


Jeden z dwóch minaretów
Główna sala stanowi też praktycznie jedyną w meczecie oazę cienia i umożliwia chwilę wytchnienia zarówno wiernym jak i turystom.

Wnętrze głównej sali meczetu


Gdy moje stopy zaczęły sygnalizować, że nawet w skarpetkach dłużej nie wytrzymają chodzenia po dziedzińcu wracam do moich butów i uliczek starego miasta 😃. Szwędam się trochę bez celu chłonąc klimat i kupuję na ulicy pierwszą indyjską przekąskę. Są to kaczori, małe placuszki sprzedawane z dość ostrym sosem. Są pyszne, ale mam mały problem z dogadaniem się co do ceny. Na moje pytanie ile płacę, słyszę od sprzedawcy, na oko 60-letniego dziadka, słówko "tanty". No ni cholery nie przypomina mi to żadnego ze znanych mi angielskich liczebników. Bo to jest po angielsku jeśli macie wątpliwości 😂. Na szczęście szybko znajduje się kilku usłużnych przechodniów i zagadka się wyjaśnia. Dziadkowi chodziło o "thirty". Czyli jakieś 1,80 zł za porcję, którą spokojnie najadam się na kolejne pół dnia. Kawałek dalej zapoznaję się też bliżej z życzliwością ludzi. Po przejściu kilkuset metrów zauważam bowiem, że w niesionym w ręku aparacie jakimś cudem otworzyła się klapka i wypadły akumulatorki. Ponieważ zapasowe podobnie jak nogawki zostały w hotelu klnąc pod nosem, ale bez wielkiej nadziei zaczynam się rozglądać dookoła, zły, że będę musiał tracić czas na szukanie jakiegoś sklepiku z bateriami. Jednak w tym momencie ktoś mnie klepie w ramię i pada pytanie "Sir, battery?". Ja zdziwiony, ale potwierdzam. Na co dostaję wskazówkę, że leżą 100 metrów dalej i jak się wrócę, to ludzie mi pokażą dokładnie gdzie.
Zdziwiony jeszcze bardziej wracam i rzeczywiście widzę trzech tubylców, którzy machają na mnie i krzyczą o bateryjkach 😀. Gdy do nich doszedłem wskazali mi palcem gdzie leżą. Lekki szok przeżyłem, ale znalazły się, a dzięki temu udało się zrobić kilka zdjęć delhijskich uliczek.




Ta uliczka teoretycznie była jednokierunkowa 😀

Liczi, owoc który stał się moim ulubionym 😀
 Moim celem był był jednak bazar przypraw Gadodia Bazar, niektórzy twierdzą, że największy w całej Azji. Zanim jednak do niego dotarłem trafiłem na jeszcze jeden meczet (Fatehpuri Masjid).





Ilości orzechów, przypraw i owoców były faktycznie nieprzebrane. Ale widać też tutaj jak potwornie ciężką pracę wykonują tutaj tysiące ludzi. Jest to jedna z rzeczy z którymi najtrudniej się Europejczykom pogodzić w Indiach. I kto nie nauczy się tego szybko akceptować (a czasami jeszcze gorszych rzeczy) nie ma czego w tym kraju szukać o ile nie jest to wyjazd typu lotnisko-autokar-hotel-autokar-zabytek itd. Ale dla mnie zagłębienie się w tym świecie było kwintesencją wyjazdu. Nie mógłbym inaczej, choć części znajomych wydawało się to dziwne, albo wręcz uznawali to za masochizm 😂. Zaczęło się już jednak robić trochę późno, więc zacząłem się kierować w stronę głównego dworca kolejowego. Wiedziałem, że jest ogromny, więc chciałem się z nim zapoznać wcześniej, bo następnego dnia o 5 rano miałem pociąg do Agry. I w tym momencie trochę zawiodło mnie zdrowie. Poczułem olbrzymi ból w nogach. Nie przemyślałem rzeczy do końca i skumulowały się nowe buty z prawie 20 kilometrami na piechotę. Efekt - oczywiście pęcherze. I choć pierwotnie chciałem dojść na dworzec na piechotę, to skorzystałem z porady przechodnia i podjechałem metrem. Dworzec obszedłem kuśtykając, bo niestety od tej strony z której wszedłem nie było rozkładu po angielsku. A hindi jest nie do rozszyfrowania 😂. Jak już jednak odnalazłem ten zrozumiały i upewniłem się, że mój bilet jest na istniejący pociąg podreptałem tempem ślimaka do hostelu. To było jedno z najdłuższych 1,5 km w moim życiu. Czasami szedłem już na krawędziach stóp, żeby nie czuć bólu. Ale po drodze trafiłem na jeszcze kilka ciekawych obrazków z delhijskiego życia. Jak na przykład biuro notariusza na ulicy 😀.





Z ulgą powitałem kolorowe drzwi do mojego hostelu, gdzie potem już bez butów mogłem się rozsiąść na patio 😀.



I podziwiać gekony, choć trochę słabo jednego z nich tutaj widać 😀.



Ale posiedzieć długo nie dałem rady, szybko myknąłem do pokoju i do łóżka, bo o 4 rano czekała mnie pobudka i wyjazd do Agry 😀.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz