Indie, Nepal

piątek, 24 listopada 2017

Agra - miasto słynne Taj Mahalem, dzień 1

Na wstępie chciałem przeprosić za przydługą przerwę, ale nadmiar obowiązków nie pozwala mi pisać tak często jakbym chciał 😒. Postaram się jednak nadrobić zaległości i zapraszam do Agry, miasta słynnego Taj Mahalem, lecz mającego do zaoferowania znacznie więcej. Zanim jednak do Agry dotarłem, to wszystko zaczęło się pobudką w Delhi o 4,00 rano i walką z pęcherzami, których nabawiłem się poprzedniego dnia. Nie chciałem ich przebijać, bo łatwo wtedy o zakażenie, więc starym sposobem pooklejałem palce ścisło plastrem, wpakowałem trochę waty i okazało się, że mało komfortowo, ale daję radę chodzić. Więc plecak na ramię i ruszyłem w nocną wędrówkę na dworzec. Nocną, bo w Indiach rozwidnia się sporo później niż u nas w lecie. Pierwsze kilkaset metrów starałem się iść chodnikiem, ale musiałem uważać, żeby nie potknąć się o śpiących ludzi, dla których ten kawałek chodnika w nocy był sypialnią, a w dzień często miejscem pracy. To niestety ta smutniejsza strona Indii z którą wiele osób przyjeżdżających z Europy ma problem. Szczególnie na początku jest ciężkie do zaakceptowania. Ale żyje tu tak wiele milionów ludzi i zetknięcie się z takimi sytuacjami jest po prostu nieuniknione, jeśli ktoś podróżuje tak jak ja. No ale, żeby uniknąć tego, że kogoś przypadkowo kopnę wzorem innych nielicznych nocnych piechurów schodzę po prostu na ulicę. A na ulicy już po chwili zatrzymuje się przy mnie tuk-tuk. Tym razem na szczęście mam już drobniejsze pieniądze, więc w ramach krótkich negocjacji oświadczam po prostu, że mam tylko 50 rupii i jeśli pasuje, to jadę. Jak nie, to idę. Kierowca godzi się praktycznie od razu, więc pakuję się do środka i jadę. Jestem zadowolony, bo pozwala mi to oszczędzać stopy, których jeszcze tego dnia będę potrzebował 😂. Dość szybko docieramy na dworzec na pierwsze moje spotkanie z indyjskimi kolejami. Okolica dworca, to zupełnie inna bajka w porównaniu ze śpiącą ulicą, którą do niego dotarłem. Pomimo pory kłębi się tutaj ogromny tłum.
  
Okolica głównego dworca w Delhi o 4,30 rano (przepraszam za jakość, ale było zbyt ciemno nawet na lampę błyskową).

Równie wiele osób śpi na podłodze ogromnej hali dworcowej poukładana tak gęsto, że czasami nie ma gdzie postawić stopy. Reszta jest na początku równie trudna do ogarnięcia. Począwszy od znalezienia peronu, których na New Delhi Station jest 16. Na szczęście dość szybko się zorientowałem, że indyjska numeracja kolejowa trochę różni się od naszej i numery peronów są "na nasze" tak naprawdę numerami torów, a peronów w naszym rozumieniu jest 8. I tak jednak jest to ogrom z którym nawet miejscowi mają problemy.
Na szczęście bilet miałem kupiony wcześniej i byłem sporo wcześniej, więc w miarę sprawnie namierzyłem skąd odjeżdża mój pociąg. Trochę gorzej poszło ze znalezieniem wagonu, bo indyjskie pociągi są niemożebnie długie. Dopiero za drugim, albo trzecim razem zorientowałem się, że na wszystkich większych dworcach są wyświetlacze z numerami wagonów, które się przy nich zatrzymują (dla każdego wagonu jest osobny). Bez tego znalezienie tego właściwego jeśli nie ruszamy ze stacji początkowej byłoby po prostu niemożliwe. No ale w końcu wagon też namierzyłem, więc miałem okazję przyjrzeć się procesowi wsiadania. Pomimo tego, że wszystkie miejsca w wagonach klasy Sleeper (tańsza jest już tylko druga klasa) są objęte rezerwacją, to nie wiem dlaczego, ale to prawdziwa "walka o ogień" 😂.



Podobnie w środku trwa walka o miejsca.


Dopiero potem się okazuje, że po prostu część ludzi wsiada bez biletów i liczą na upolowanie czegoś wolnego. Ale jak to w Indiach wszystko się jakoś w końcu uspokaja i układa. Miejsc numerowanych na jednej ławce jest teoretycznie trzy, ale cztery osoby mieszczą się swobodnie, więc i ja ustępuję kawałek siedzenia kobiecie z sympatycznym berbeciem, która nie ma miejscówki.


W pociągu poznaję też pierwszych hinduskich znajomych Sonel i Nipuna.


Na początku są (podobnie jak i wszyscy pozostali) zdziwieni widokiem białego, bo nie jest to klasa pociągu, którą normalnie jeżdżą turyści 😂. Ale oboje okazują się szalenie sympatyczni, bardzo ciekawi skąd jestem, gdzie jadę, jak mi się podoba kraj, co chcę zobaczyć, itd. Rozmowa trochę wspomagana translatorem, bo w angielskim na początku wyjazdu nie czułem się zbyt pewnie, toczyła się przez całą trzygodzinną podróż do Agry. Dodatkowo Nipun okazał się bardzo pomocny, bo ogarnął mi internet w telefonie, który z jakiegoś powodu przestał działać, gdy wjechaliśmy do stanu Uttar Pradeś w którym leży Agra. Zaoszczędził mi dzięki temu sporo czasu na szukanie salonu Vodafone po przyjeździe. Dodatkowo dogadał się z kilkoma innymi młodymi Hindusami, którzy wysiadali w Agrze, żeby mi pomogli załatwić tuk-tuka do hotelu po normalnej cenie. Więc gdy przyszła pora wysiadać naprawdę żal się było tak szybko żegnać. Na szczęście mamy ze sobą kontakt, więc może jeszcze kiedyś nadarzy się okazja do spotkania. Gdy już wysiadłem, jeden z moich współpasażerów wyszedł ze mną z dworca, żeby załatwić mi wspomnianego wyżej tuk-tuka. Kierowcy jak zwykle widząc białego rzucili się do nas hurtem, ale mój towarzysz spławił pierwszych dziesięciu, bo żądana cena była oczywiście absurdalna. Dopiero sympatyczny starszy gość Vikram widząc, że jestem z Hindusem zaoferował kurs za w miarę normalne pieniądze, czyli 120 rupii. To już była cena normalna, hinduska, chociaż jak już po dwóch kolejnych dniach się normalnie ogarnąłem, to na tej samej trasie byłem w stanie wytargować kurs za 80 rupii, taniej niż Hindusi, którzy zgodnie twierdzili, że taniej niż 100 rupii się nie da 😂. W ogóle targowanie się, to jedna z umiejętności w Indiach po prostu niezbędna, jeśli nie chce się za wszystko czterokrotnie przepłacać. Ja na szczęście targować się umiem i lubię, niezłą szkołę pod tym względem przeszedłem na moich wcześniejszych wyjazdach do krajów byłego ZSRR, ale wielu turystów kompletnie z tym sobie nie radzi i straszliwie przepłaca. Wracając jednak do tematu, to w trakcie jazdy nawiązała się z Vikramem miła pogawędka, bo podobnie jak moi znajomi z pociągu był ciekawy właściwie wszystkiego. Pokazał mi też notesik z wpisami zadowolonych z jego usług turystów (to dość rozpowszechniona praktyka w Indiach, nie tylko wśród kierowców tuk-tuków, ale też np. sklepikarzy). Na koniec zaproponował objazdówkę po Agrze jego tuk-tukiem. Obiecałem, że się zastanowię i gdybym się zdecydował, to zadzwonię. Najpierw jednak zapoznałem się z hostelem prowadzonym przez bardzo sympatycznego 19-latka Delszara. Choć zamawiałem łóżko w dormitorium dostałem w tej samej cenie pokój tylko dla siebie. Bez żadnych wygód, ale było łóżko, wiatrak na suficie i szafka, a mi nic więcej nie było potrzebne. Co prawda prysznic był na korytarzu, podobnie hinduska (czyli bez sedesu) toaleta, ale za 6 zł za dobę ze śniadaniem, czegóż więcej oczekiwać. Choć jak pod koniec podróży się okazało, to jeszcze nie była najniższa cena jaką zapłaciłem za pokój 😂. Pierwsze śniadanie, co prawda tylko tosty z dżemem i herbatę (ale patrz cena wyżej) dostałem gratis, potem jeszcze trochę porozmawiałem na temat miejsc, które bym chciał odwiedzić i wyszło na to, że skorzystanie z propozycji Vikrama chyba nie będzie złym pomysłem. Trasę bowiem założyłem sobie ambitną i niestety charakteryzującą się sporymi odległościami pomiędzy poszczególnymi miejscami. Nawet gdybym był w pełni sprawny nie udałoby mi się zrobić jej na piechotę, a przecież stopy nadal miałem w kiepskim stanie. Więc szybka decyzja, telefon do Vikrama, krótkie negocjacje co do ceny i pół godziny czekania na tuk-tuka. Tak informacyjnie zapłaciłem 600 rupii co w sumie nie było złą ceną, myślę jednak, że dwa dni później bym zapłacił nie więcej niż 500. Ale w porównaniu z innymi turystami moje frycowe i tak było minimalne 😂. Po pół godzinie podjechał po mnie nie sam Vikram, ale jego brat Babak z którym miałem już jeździć do końca dnia.

Babak i mój tuk-tuk 😃
Mała konsternacja nastąpiła, gdy powiedziałem gdzie chcę jechać. I bynajmniej nie chodziło o to, że daleko, tylko o pierwsze miejsce, które sobie wymyśliłem, a mianowicie park Mehtab Bagh położony na przeciwnym brzegu rzeki Jamuny niż najsłynniejsza budowla Agry, Taj Mahal. Babak i kilku innych Hindusów, którzy nas słuchali, a wcześniej Delszar, zaczęli mnie przekonywać, że to bez sensu. Bez sensu dlatego, że jest strasznie gorąco i nic nie kwitnie, za to jest dużo piasku i nie ma cienia. Ale głównie chodziło im o upał, co ja w końcu skwitowałem stwierdzeniem, że ciepło owszem jest, ale jakiegoś specjalnego upału nie ma, więc albo jedziemy tak jak chcę, albo wcale. Miałem w tym swój cel, ale pokażę go już za chwilę na zdjęciach. Dali więc za wygraną i pojechaliśmy. Jazda trwała około pół godziny, bo musieliśmy zrobić spore kółko, żeby dojechać do jednego z dwóch mostów nad Jamuną, które są w Agrze. Mała liczba mostów to generalnie spory problem w tych miastach Indii, które leżą nad dużymi rzekami. No ale w końcu dotarliśmy na miejsce i po przejściu przez bramę (wstęp 200 INR) rzeczywiście roztoczył się widok, który Hindusi roztaczali przede mną przed wyjazdem.


Ja jednak wiedziałem po co przyjechałem i dokąd zmierzać. A mianowicie nad sam brzeg Jamuny na pierwsze spotkanie z Taj Mahal. Bowiem to z parku Mehrab Bagh roztacza się chyba najpiękniejszą w Agrze panorama z tą słynną budowlą 😃.



Pierwsze spotkanie 😃
Widok jest po prostu bajeczny. Stałem tam sobie prawie sam i po prostu syciłem oczy widokiem myśląc o chwili, gdy zobaczę ten żywcem wyjęty z baśni Szecherezady budynek. Zapomniałem o wszystkim, nawet o bolących stopach 😂. Niestety obecnie nie da się dojść nad sam brzeg Jamuny w której nurcie w bardziej wilgotnej porze można zobaczyć piękne odbicie tego ósmego cudu świata, jak Taj Mahal jest przez wielu nazywany. Nie wiedzieć bowiem dlaczego jest on odgrodzony prawdziwymi zasiekami z drutu kolczastego. Można ten piękny widok zobaczyć jeszcze z łódki, ale nie w czerwcu, gdy wody w Jamunie jest tyle co kot napłakał. Sam park też okazał się bardziej zielony niż myślałem, a bardzo miła hinduska rodzina szczerze mnie zachęcała do powrotu w styczniu, gdy jest szczyt kwitnienia roślin, które w parku rosną. Jeśli ktoś będzie miał okazję, to szczerze polecam. No ale panorama Taj Mahal, to nie było jedyne co sobie na ten dzień zaplanowałem, wróciłem więc do Babaka i pojechaliśmy dalej. Po drodze mogłem zobaczyć też obrazy drugiej strony Indii. Coś, co wielu turystom jest ciężko znieść o czym wspominałem już wcześniej, czyli olbrzymie kontrasty. Z jednej strony przepiękne budowle i parki, a za pięć minut "domki" i stragany z brezentu i ludzie żyjący w ogromnej biedzie.


To jednocześnie "dom", stragan, warsztat, jednym słowem cały majątek właściciela i jego rodziny

 Niestety w Indiach takie widoki (często jeszcze gorsze), to codzienność i albo ktoś w miarę szybko nauczy się to akceptować, albo po prostu nie będzie w stanie zwiedzać tego fascynującego kraju. Zwiedzać oczywiście w moim rozumieniu, a nie z biurem podróży, gdy jest się wożonym autokarem od zabytku do zabytku i czterogwiazdkowego hotelu. Wtedy faktycznie pewnych rzeczy da się uniknąć, ale moim zdaniem nie da się poznać kraju. No ale preferencje są różne, więc przepraszam za tą małą dygresję i wracam do Agry. Do następnego miejsca na dzisiejszej trasie, a mianowicie mauzoleum Itmad-ud-Daulah, czasami nazywanym Baby Taj Mahalem (wstęp 200 INR, w miarę możliwości będę podawał obecne ceny, bo znacznie różnią się one od tego co można znaleźć w przewodnikach i internecie, a może komuś takie informacje się przydadzą). Został on zbudowany przez ciotkę Mumtaz Mahal Noor Jahan dla swojego ojca, który był wezyrem cesarza Dżahangira (jednocześnie Noor Jahan była żoną Dżahangira (wiem, skomplikowane te koligacje 😂) . O Mumtaz Mahal wspominam nie bez przyczyny, bo to ona była tą dla uczczenia której cesarz Szahdżachan wzniósł potem Taj Mahal. Wzorując się między innymi na budowli wzniesionej przez jej ciotkę. No ale kończę przynudzać, bo chcę wam pokazać, że pierwsza budowla Mogołów w Indiach zbudowana w całości z marmuru też zasługuje na odwiedziny 😃. Nie jest tak duża i piękna jak Taj Mahal, ale nie sposób odmówić jej swoistego uroku. Już sama brama wejściowa jest bardzo ładna.

Brama do mauzoleum Itmad-ud-Daulah
A samo mauzoleum prezentuje się już wspaniale.


Itmad-ud-Daulah


Jego ściany są misternie rzeźbione i pokryte misternymi zdobieniami.



Z murów mauzoleum rozciąga się też widok na Jamunę, który dość dobrze obrazuje to o czym wcześniej pisałem, czyli że popływanie łódką pod Taj Mahal w czerwcu jest mrzonką 😂.

Most na Jamunie
Z mauzoleum pojechałem dalej, kolejnym punktem wycieczki był drugi najważniejszy zabytek Agry, czyli Czerwony Fort (bilet 550 INR lub 500 z biletem do Taj Mahal tego samego dnia). Olbrzymią budowlę zaczął wznosić w 1565 roku cesarz Akbar z dynastii Wielkich Mogołów. Jego mury wznoszą się na wysokość 20 m, a całość jest wg mnie jeszcze wspanialsza niż Czerwony Fort w Delhi. Wchodzi się do niego przez bramę Amar Singh.


Brama Amar Singh to trzy bramy w jednej

Dalej idzie się wąską droga między wysokimi murami, która miała utrudnić wdarcie się do fortu, gdyby ktoś jakimś cudem sforsował bramy.


Na jej końcu mamy kolejną bramę prowadzącą na główny dziedziniec, ale wcześniej po prawej stronie możemy zobaczyć największą budowlę Czerwonego Fortu, Pałac Dżahangira przed którym również rozciąga się spory plac.

Pałac Dżahangira
Jego wnętrze, to plątanina dziedzińców, komnat i korytarzy.

Główny dziedziniec pałacu.

Dalej możemy przejść do Anguri Bagh, pięknego ogrodu i znajdującego się zaraz za nim Khas Mahal, pięknego pałacu z białego marmuru.

Anhuri Bagh i Khas Mahal
Wewnętrzny dziedziniec Khas Mahal

Wnętrze Khas Mahal
Pałac Khas Mahal, to miejsce śmierci Szachdżachana, budowniczego Taj Mahal, który został w nim uwieziony przez swego syna Aurangzeba. Mógł on jednak do końca spoglądać na grobowiec swojej żony, a jednocześnie dzieło swojego życia.

Taj Mahal (widok z Khas Mahal)
Dalej przechodzimy do Diwan-i-Khas (Sali Audiencji Prywatnych), gdzie kiedyś pierwotnie stał Pawi Tron.


Diwan-i-Khas



Z sali Audiencji Prywatnych możemy przejść bez konieczności zawracania na główny dziedziniec, na którego jednym końcu wznosi się największy w całym kompleksie Moti Masdżid (Meczet Perłowy). Niestety jest on stale zamknięty i można tylko zza muru podziwiać jego wieżyczki i kopułę.

Moti Masjid
Przy głównym dziedzińcu wznosi się również Diwan-i-Am (Sala Audiencji Publicznych). Piękny budynek z białego marmuru, z podwójną kolumnadą, w podcieniu której chronią się chętnie w cieniu liczni turyści.

Diwan-i-Am
Diwan-i-Am, miejsce gdzie stał cesarski tron

Po prawie trzech godzinach chodzenia niestety znowu zacząłem odczuwać skutki trochę nieprzemyślanego 7-godzinnego spaceru po Delhi poprzedniego dnia. Innymi słowy znowu zaczęły odzywać się pęcherze. Uznałem więc, że czas kończyć i zadzwoniłem po Babaka, samemu udając się do wyjścia. W planach była jeszcze wizyta na bazarze, ale niestety musiałem z niej zrezygnować mimo namów mojego kierowcy. Zajechaliśmy tylko do kantoru, bo musiałem wymienić trochę pieniędzy. Tutaj taka mała uwaga praktyczna. W Indiach w niektórych kantorach pobierana jest prowizja (comission) i trzeba szukać takich, które tego nie robią. Tutaj niestety jeszcze o tym nie wiedziałem i dostałem o 300 INR mniej niż wynikałoby z kursu. Potem poprosiłem o zawiezienie mnie do jakiejś restauracji na kolację i tutaj podejrzewam, że też trochę zapłaciłem frycowe, bo choć jedzenie było przednie, to rachunek jak na Indie był wysoki (540 INR). Niestety praktycznie wszyscy kierowcy tuk-tuków w Indiach mają układy z restauracjami, sklepami, hotelami, itd. od których dostają prowizję od każdego przywiezionego klienta. Ja już jednak byłem dość zmęczony całym dniem, do tego na piechotę już nie dałbym rady szukać czegoś innego, no i byłem masakrycznie głodny 😃. Więc pogodziłem się z cenami w karcie i opchnąłem curry z kurczakiem. Potem już wracaliśmy do hostelu, a już prawie na miejscu udało mi się namówić Babaka, żeby mi pozwolił kawałeczek przejechać się samemu tuk-tukiem. Na szczęście w Indiach nikt nie przywiązuje specjalnie wagi do kwestii posiadania prawa jazdy, przepisów drogowych i tym podobnych bzdur, które w Europie uważane są za niezbędne. W Indiach wystarcza klakson 😂. Kierowanie tym wynalazkiem też nie jest zbyt skomplikowane.




Gdy już pożegnałem się z moim tuk-tuk manem (jak kierowców tuk-tuków nazywają w Indiach) zalogowałem się w pokoju, gdzie naprawdę z ulgą pozbyłem się butów 😃. Zacząłem jeszcze trochę planować następny dzień przy okazji przeglądając zdjęcia. I w tym momencie delikatnie rzecz ujmując się wkurzyłem, bo robiłem w Czerwonym Forcie również zdjęcia panoramiczne, które jak się okazało nie zapisały się w pamięci telefonu. W końcu dociekłem, że generalnie to moja wina, bo dawno nie używałem tej funkcji i zapomniałem, że w przeciwieństwie do normalnych zdjęć trzeba odczekać trochę czasu zanim wyjdzie się do menu. I wkurzyłem się jeszcze bardziej 😡. Zacząłem poważnie rozważać kwestię ponownych odwiedzin w Czerwonym Forcie mimo tej dość absurdalnej jak na Indie ceny biletu. No ale o tym już w kolejnej relacji. Na razie pewne było tylko, że następnego dnia odwiedzam Taj Mahal, więc zaplanowałem sobie pobudkę na piątą rano, żeby zdążyć na wschód słońca 😃.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz