Indie, Nepal

niedziela, 4 kwietnia 2021

Kumbhalgarh - orle gniazdo Mewaru

 Wyruszyłem z Bhopalu z zamiarem dotarcia do Udajpuru, jednego z najpiękniejszych miast Radżastanu. Po drodze zamierzałem odwiedzić Chittaurgarh (w uproszczonej wersji Chittor), gdzie wznosi się największy kompleks forteczny w Indiach. Po drodze wydarzyło się jednak kilka rzeczy, które plany pokrzyżowały, dlatego dzisiejszy post będzie głównie o drugim co do wielkości forcie Mewaru, jednego z najpotężniejszych radżpuckich królestw, które istniało na tym terenie przez ponad 1000 lat (między 530, a 1568 rokiem).

Kumbhalgarh - fort w chmurach

Jednak za nim do niego dotarłem minął praktycznie cały dzień (i dwie noce), dlatego postaram się po kolei 😂. Jak wspomniałem w poprzednim poście miałem problem ze znalezieniem połączenia bezpośrednio z Bhopalu do Udajpuru, więc zdecydowałem się na nocny pociąg z przesiadkami. Pierwszym przystankiem była Kota. To spore miasto, ale bez specjalnych atrakcji, stanowi jednak dogodny punkt przesiadkowy na drodze z południa do Radżastanu. 350 km z Bhopalu pociąg pokonuje w ponad 8 godzin, więc liczyłem na to, że spokojnie się choć trochę prześpię, bo pociąg do Koty planowo miał dotrzeć trochę po trzeciej rano i miałem tam dwie godziny czekania.

Zrządzenie losu jednak chciało, że dostałem miejsce obok pewnej bardzo sympatycznej rodzinki. A właściwie młodego chłopaka z mamą. Manish (Sharma), bo szybko poznałem jego imię zaczął mnie wypytywać dosłownie o wszystko, a jego mama co chwila wyciągała z toreb jakieś smakołyki. Oczywiście odmowa nie wchodziła w grę 😂. Z naszej rozmowy wspomaganej translatorem dowiedziałem się, że oboje wracają do domu w Kocie z odwiedzin u rodziny, a Manish (którego serdecznie pozdrawiam) niedługo ma zacząć studia na Uniwersytecie Technicznym w Kocie. Ja oczywiście musiałem opowiedzieć o Polsce i całej dotychczasowej podróży. Konwersacja szła tak dobrze, że zanim się obejrzeliśmy była prawie północ o czym uświadomiła nas w końcu mama Manisha. Wtedy stwierdziłem, że jednak trzy godziny snu są lepsze niż nic. Wydawało mi się, ze tylko przymknąłem oczy, a już zadzwonił budzik w telefonie. Jednocześnie zaczęła nas budzić mama mojego nowego kolegi. A po chwili wysiadaliśmy. Po serdecznym pożegnaniu oni wsiedli do tuk-tuka, a ja ruszyłem do kasy po bilet do Chittaurgarhu. Oczywiście kasa "rezerwacyjna" była zamknięta, więc kupiłem zwykłą drugą klasę i dwie godziny jakoś się przeszwendałem po dworcu. Trochę siedząc w poczekalni (ale nie za długo, bo bałem się przysnąć), trochę spacerując doczekałem przyjazdu pociągu. Druga klasa oczywiście była zapchana, więc wsiadłem do sleepera, stwierdzając, że najwyżej zrobię dopłatę u konduktora. Nie doczekałem się jednak na jego wizytę, więc bogatszy o jakieś 100 rupii po około 3,5 godzinach wysiadłem w Chittorze. Było trochę po ósmej rano, więc liczyłem na to, że spokojnie uda mi się zwiedzić cały fort. Lecz gdy zacząłem szukać przechowalni bagażu, żeby zostawić duży plecak pogoda znowu przypomniała mi, że to pora monsunowa. Z nieba lunął deszcz, a mi nie pozostało nic innego jak usiąść na dworcu i czekać. I tak jak w Bhimbetce nie chodziło do końca o to, że mogę zmoknąć, ale o stan moich butów, które były już mocno i przemiękały po prostu błyskawicznie. A to znowu groziło otarciami i pęcherzami, które są najgorszym wrogiem takiego turysty jak ja. Czyli masochisty, który prawie wszędzie gdzie się da łazi piechotą 😂. Tak więc siedziałem i czekałem, a czas płynął nieubłaganie. Deszcz monsunowy ma na ogół, to do siebie, że pada intensywnie, ale stosunkowo krótko. Tym razem jednak zaciągnęło się na maksa, a strumienie wody wcale się nie zmniejszały. Gdy minęło południe zacząłem tracić nadzieję. Po kolejnych dwóch godzinach z wielkim żalem stwierdziłem, ze odpuszczam, bo teren fortu jest ogromny (do tego stopnia, ze przewodniki zalecają zwiedzanie go na rowerze, albo wręcz tuk-tukiem!) i na pewno nie uda mi się go całego, a nawet większej części zobaczyć, Tak więc Chittor wskoczył na listę miejsc, które będę chciał zobaczyć w Indiach przy następnej wizycie, a ja kupiłem bilet na pierwszy pociąg do Udajpuru. Nie czekałem nawet specjalnie długo, bo po około godzinie wsiadałem do wagonu. Jak na złość właśnie wtedy przestało padać... Miałem w tym momencie jeszcze chwilę wahnięcia, ale uznałem, że jechanie do fortu na dwie godziny nie ma jednak większego sensu. Tak więc odszukałem swoje miejsce (o dziwo pociąg był prawie pusty i mogłem się nawet wyciągnąć), a przed 18,00 wysiadałem już w Udajpurze. Na dworcu wskoczyłem w tuk-tuka (po obowiązkowych targach, a jakże 😀) i po kilku minutach jazdy wyskoczyłem pod swoim hostelem. Powitał mnie bardzo sympatyczny właściciel i zaprowadził do pokoju zarezerwowanego przez booking. Tylko, ze okazało się, że to wcale nie jest pokój 😂. Gość zaprowadził mnie na podwórko, gdzie pod zadaszeniem z falistej blachy zobaczyłem swego rodzaju składzik zastawiony wiklinowymi fotelami, a w jego rogu prowizoryczne łóżko. Troszkę się zdziwiłem, ale właściciel z rozbrajającym uśmiechem potwierdził, że właśnie to zarezerwowałem. Powiedział, że ma też normalne pokoje, ale droższe. Faktycznie przy rezerwacji trochę mnie zdziwiła bardzo niska jak na Udajpur cena. Za dwie noce w przeliczeniu 11 zł 😀. Pokoje dla formalności obejrzałem, ale na podwórku było bardzo sympatycznie, kolorowo i cieplutko, więc stwierdziłem, że zostaję (noc to trochę zweryfikowała, ale o tym za chwilę 😂). Pozostały tylko kwestie meldunkowe, które w Indiach jak już chyba kiedyś wspominałem są związane z dużą ilością papierologii. Konieczne jest m.in. ksero paszportu. Miałem kilka gotowych, ale akurat mi się skończyły, więc niestety musiałem zostawić paszport, bo akurat ksero w biurze też się zepsuło. Jak się okazało później miało to swoje konsekwencje, ale w tym momencie na szczęście o nich nie wiedziałem.

Mój "niby" pokój 😀

I łóżko

A to podwórko

Gdy już się chwilę ogarnąłem ruszyłem jeszcze na spacer pobliskimi uliczkami, żeby trochę się zorientować w okolicy. Jak większość takich uliczek w Indiach również te jeszcze tętniły życiem i kolorami sprzedawanych na straganach kwiatów, a także zapachami przekąsek i słodkości.

Boczne uliczki w Udajpurze

Po spacerze wróciłem do hostelu, zamówiłem małą kolacyjkę (gospodarz okazał się też niezłym kucharzem), wrzuciłem trochę zdjęć na FB i zacząłem się zbierać do spania, bo następnego dnia rano zaplanowałem wyjazd do tytułowego Kumbhalgarhu. Przysnąłem nawet szybko, bo dzień był męczący, ale dość szybko obudziło mnie uporczywe brzęczenie. Kompletnie zapomniałem, że Udajpur leży nad sztucznym jeziorem Pićhola. Jest ono oczywiście sporą wylęgarnią komarów, które to mnie oczywiście obudziły. Na szczęście uratowała mnie Mugga, jedyny znany mi naprawdę skuteczny środek przeciw tym insektom. Brzęczenia co prawda nie zagłusza, ale odstraszał je na tyle daleko, że dało się spać 😀. Więc rano wstałem bez problemu i ruszyłem na autobus (po drodze oczywiście zakupiłem śniadanko w postaci samosów 😀). Jeśli ktoś będzie mieszkał na starym mieście tak jak ja i będzie chciał powtórzyć taką wycieczkę, to niech się kieruje na przystanek przy rondzie Chetak Circle, jest bliżej. Odjeżdżają z niego autobusy do Sairy, gdzie trzeba się przesiąść. Jeździ ich sporo, więc nie czekałem długo. Po godzinie jazdy zatrzymaliśmy się na krótki postój. Szybka przekąska i łyk soku z trzciny z limonką i można było jechać dalej.

Przystanek na śniadanie

Droga Udajpur - Saira

Sprzedawca soku i mój autobusik 😀

Ruszyliśmy dalej i po godzinie wysiadłem w Sairze. Stąd miało być już w miarę szybko (wg przewodnika). Autobusiki miały być często i po godzinie miałem być na miejscu. Ale jak to w Indiach bywa, rzeczywistość okazała się zgoła inna. Na autobus, jeszcze bardziej zdezelowany niż ten pierwszy musiałem poczekać prawie godzinę. Więc miałem chwilę, żeby znowu przyjrzeć się życiu indyjskiej ulicy. Gdy autobus w końcu podjechał usadowiłem się w środku na samym przodzie, żeby widzieć drogę. Wąska i kręta dostarcza sporych wrażeń. Ale gdy po godzinie w końcu wysiadałem na końcowym przystanku pożałowałem, że tak szybko wepchałem się do środka. Dlaczego? Ano dlatego, że zobaczyłem ludzi złażących z dachu. Taka przejażdżka byłaby jeszcze lepsza 😂.

Saira

Przystanek końcowy w Kumbhalgarh

Z przystanku do fortu są jeszcze dwa kilometry i można wynająć jeepa (na zdjęciu powyżej po prawej), ale ja oczywiście poszedłem piechotą. Droga wiedzie, a jakże, pod górkę. Więc mniejszym desperatom niż ja polecam jednak tego jeepa 😂. Tak właściwie, to należą one do biura, które organizuje safari w pobliskim Rezerwacie Kumbhalgarh, ale w Indiach wszystko da się załatwić. Mnie na pierwszym kawałeczku drogi powitała masywna brama będąca chyba kiedyś częścią najbardziej zewnętrznych murów. Troszkę dalej minąłem niewielki, chyba rytualny stawik (były tam też pozostałości jakiejś świątynki), a potem już tylko spokojnie sobie wędrowałem pod górę od czasu do czasu mijany przez motor lub samochód. Aż niedaleko przed fortem dotarłem do punktu widokowego. Rozpościera się z niego fantastyczna panorama fortu i wzgórz na których go zbudowano. Jak wiecie byłem tam w porze monsunowej, więc najwyższy punkt fortu był schowany w chmurach (pierwsze zdjęcie w poście). Za to zieleń była bujniejsza niż w innych porach roku w Radżastanie, którego klimat jest relatywnie dość suchy. Stąd ruszyłem już ostatnim fragmentem drogi najpierw trochę w dół, a potem znowu pod górkę do głównej bramy fortu.

Brama w pozostałości zewnętrznego kręgu murów

Staw, chyba rytualny

Najwyższa część fortu z punktu widokowego

Główna brama do fortu z punktu widokowego

Ostatni fragment drogi (w dół)

I pod górkę

Im bardziej zbliżałem się do murów i bramy, tym bardziej czułem ich przygniatający ogrom. Rozciągające się na długości 36 km, mają u podstawy pięć metrów grubości (nie licząc wzmocnień bram, bo tam mają chyba z 15!) i ponad 20 metrów wysokości. Wewnątrz nich zbudowano ponad 300 świątyń, pałace, studnie schodkowe i założono wiele ogrodów. Oczywiście jest też wiele umocnień i stanowisk ogniowych (ponad 700). Fort został zbudowany w XV w. na zlecenie Rany Kumbha, ówczesnego władcę Mewaru. Trudno sobie wyobrazić ile pochłonęło to pracy przy ówczesnym poziomie techniki (jak z resztą nie pierwsza rzecz w Indiach). Jeszcze trudniej wyobrazić sobie wrażenie jakie musiał wywierać na ewentualnych wrogach przy próbach jego zdobycia. Dość powiedzieć, że mimo wielu prób fort został zdobyty tylko raz, przez jednego z największych władców w historii Indii, cesarza Akbara. I to tylko dzięki temu, że podstępem udało się zatruć źródło wody pitnej dla mieszkańców. Teraz jednak jest zdobywany tylko przez turystów, których na szczęście jak na Indie nie było w tym okresie specjalnie dużo 😀. Mogłem więc spokojnie kupić bilet i przekroczyć Ram Pol, czyli główną bramę fortu. Już za murami ciężko się zdecydować w którą stronę ruszyć, ale po szybki rzucie oka w lewo i w prawo stwierdzam, że dopóki jestem na świeżości trzeba się zmierzyć ze wspinaczką wzdłuż wewnętrznych murów aż do Badal Mahal, czyli Pałacu Chmur. To najwyżej położony budynek na terenie fortu. A o tym, ze nazwa jest jak najbardziej adekwatna mogłem się przekonać już podziwiając fort z punktu widokowego. Bo to właśnie on krył się w chmurach na powyższych zdjęciach. Po prawej stronie od bramy widzę fasadę Devi Temple, ale tą zostawiam sobie na później. Po lewej biegnąca zakosami ścieżka zaczyna się przy niewielkiej, białej świątyni Ganeszy.

Ram Pol

I z trochę bliższej odległości

Rzut oka na świątynię Devi

Świątynia Ganeshy

Gdy już ją minąłem zacząłem sobie spokojnie podchodzić pod górę przechodząc pod kolejnymi bramami, spoglądając do góry jak wysoko jeszcze 😂, ale i przystając na blankach podziwiając widoki na ogromny teren fortu, jego mury, świątynie i inne budowle. Tutaj jeszcze raz człowiek uświadamia sobie jego ogrom. We wspinaczce towarzyszą mi też inni ludzie, mężczyźni i kobiety, te ostatnie często w charakterystycznych barwnych chustach. Co jednak podziwiam jeszcze bardziej niektórzy po tych nierównych i gorących kamieniach wchodzą boso. Ja bym pewnie w ten sposób nie dał rady zrobić więcej niż kilka kroków.

Rzut oka w górę, tam się trzeba wspiąć...

Jedna z bram nad ścieżką

Fragment wewnętrznych murów

Hinduski w swoich barwnych strojach

Dalsze tereny fortu

Prawdopodobnie ruiny świątyń Golerao

Rzut oka na mury

I świątynię Devi

Ale w końcu dotarłem na szczyt pod różowe mury Badal Mahal. Najpierw spróbowałem ile się da obejść z zewnątrz, a następnie zagłębiłem się do środka. Poprzez zakamarki korytarzy i komnat, wewnętrzne dziedzińce z małymi świątynkami wdrapałem się, aż na dach. Tam oprócz podziwiania widoków oczywiście zostałem poproszony o zdjęcie z kolejną hinduską rodzinką. Co ciekawe tym razem do zdjęcia pozowały same kobiety, co zdarzało się naprawdę rzadko. Ze szczytu jest też dobry widok na różowy pałacyk Jhalia ka Malia uważany za miejsce urodzin Maharany Pratapa, jednego z ważniejszych władców Mewaru. 

Badal Mahal

Kumbha Palace, jedna z części głównego kompleksu

Badal Mahal

W jednej z komnat

Wewnętrzny dziedziniec

Ze świątynką Bhairav Mandir (to ta z kopułką)

W drodze na dach

I już na nim

Również z hinduską rodzinką 😀

Jedna z narożnych kopułek

Widok na Jhalia ka Malia

Jhalia ka Malia

Jhalia ka Malia już z dołu gdy schodziłem

Gdy już obszedłem cały Badal Mahal wróciłem w dół z powrotem do Ram Pol, czyli głównej bramy. A stamtąd w kierunku świątyni Devi, którą zobaczyłem po prawej stronie zaraz po wejściu. Świątynia Devi (czy też Vedi, bo funkcjonują dwie nazwy) została wybudowana przez założyciela fortu Ranę Kumbha w 1457 r. jako ta, gdzie miano odprawić dziękczynne rytuały po zakończeniu prac przy budowie. Zbudowano ją na dosyć wysokiej platformie i składa się jakby z dwóch części. Pierwsza jest na planie czworokąta, dwukondygnacyjna, wsparta na 36-ciu filarach i przykryta kopułą. Za nią stoi drugi, mniejszy budynek z trzema wieżyczkami zbudowanymi w stylu świątyń dżinijskich. Mi osobiście trochę przypominały też te z Orisy, ale to zupełnie inny region Indii i okres architektoniczny. Więc podobieństwo jest raczej tylko czysto wizualne. Od świątyni Devi ruszyłem dalej wzdłuż murów do kolejnych świątyń z których pierwsza, to Nilkanth Mahadev Mandir poświęcona Śiwie. Podobnie jak pierwsza składa się z dwóch części, sanktuarium i otwartej z czterech stron mandapy. Przy wejściu do mandapy znajdziemy figurę świętego byka Nandi, a w sanktuarium lingam Śiwy z czarnego kamienia. Za Nilkanth Mahadev Mandir zbudowano jeszcze kilka mniejszych i mniej ciekawych świątynek. Od nich już wzdłuż murów ruszyłem do wyjścia, bo trzeba było przecież jeszcze jakoś dostać się do Udajpuru 😀.

Świątynia Devi

Druga część świątyni Devi

Nilkanth Mahadev Mandir

Jej mandapa od frontu

Byk Nandi przy wejściu do niej

Lingam Śiwy w sanktuarium

Dwie mniejsze świątynki

Wzdłuż murów

Od bramy ruszyłem sobie spokojnie w kierunku skrzyżowania, gdzie zatrzymywał się autobus. Pomyślałem, że w dół pójdzie w miarę szybko, ale wyszło nawet lepiej, bo po chwili zatrzymał się jakiś Hindus na skuterku i zapytał, czy mnie nie podwieźć. Oczywiście skorzystałem 😀. I już po kilku minutach zsiadałem na placyku, gdzie ładne kilka godzin temu wysiadłem z autobusu. W pobliżu siedziała sobie grupka miejscowych, których starałem się dopytać o której może być jakiś bus do Sairy. Szło trochę opornie, bo ich angielski był jeszcze słabszy niż mój, ale w końcu stanęło na tym, że prawdopodobnie za godzinę. Ale będzie na pewno. Usiadłem więc sobie pod prowizoryczną wiatą i zacząłem się wczytywać w rozdział o samym Udajpurze w przewodniku podjadając banany zakupione za 50 groszy w malutkim sklepiku. Po chwili jednak usłyszałem warkot motoru i usłyszałem "Sir, sir, Udajpur?!". Ze zdziwieniem podniosłem głowę, bo stwierdziłem, że to chyba musi być do mnie. I faktycznie. Parę metrów ode mnie na takiej z wyglądu trochę zdezelowanej Yamasze siedział sympatyczny Hindus w średnim wieku i ponawiał pytanie. Bo on jedzie na motorze i może mnie zabrać. Ja na to, że oczywiście, ale zależy ile za to chce, bo nie mam zbyt dużo kasy. Usłyszałem 200 rupii, więc zacząłem szybko kalkulować. Autobusy troszkę ponad stówkę i prawie cztery godziny jazdy. Tutaj sto rupii (czyli 6 zł 😀) drożej, ale za półtorej godziny jestem na miejscu. Wybór był prosty i już po chwili pakowałem się na siedzenie. Moje obawy budził tylko fakt, że nigdy w życiu nie jechałem tak daleko na motocyklu. Pomyślałem jednak, że jakoś przeżyję, skoro tylu ludzi tutaj tak jeździ non-stop. No i nawet dostałem kask! Po pierwszych kilku kilometrach stwierdziłem, że może nie będzie tak źle, bo droga była dość kręta, więc gość jakoś specjalnie nie szalał. Ale trzymać się trzeba było mocno 😂. Gdzieś mniej więcej po godzinie zatrzymaliśmy się przy jakiejś przydrożnej knajpce na masala tea. No i wtedy zsiadając poczułem, że jednak nie do końca jest tak "spoko". Pewna część ciała zaczęła mi o tym przypominać dość dotkliwie 😂. Herbata jednak była dobra, a przed knajpką powiewały liczne kolorowe flagi. Po drodze zresztą też mijaliśmy sporo ludzi z takimi flagami jadących samochodami, na motorach, ale też idących na piechotę. Ciekawość szybko wzięła górę nad dolegliwościami i zacząłem dopytywać o co z tym chodzi. Okazało się, że to z powodu jakiegoś dość ważnego święta religijnego, którego główne obchody odbywały się w Bhopalu kilka dni temu. A teraz pielgrzymi wracają z niego do domów. Jednak dopóki nie dotrą na miejsce, to po drodze świętują nadal. Tym samym wyjaśniło się, dlaczego miałem tak duże trudności ze znalezieniem noclegu w Bhopalu. Wszystko było zajęte przez tych ludzi, którzy teraz wracali... 

Postój przy przydrożnej knajpce z flagami w tle

Herbatka jednak szybko się skończyła i szybko wskoczyliśmy na siodełko z powrotem. Zjechaliśmy już ze wzgórz, więc droga była bardziej prosta i płaska, więc nie dawała się tak we znaki. Gdy po 40 minutach dojechaliśmy do Udajpuru zapytałem mojego kierowcę, czy może mi polecić jakieś miejsce na kolację. Ten na to, że oczywiście, zaraz mnie zawiezie. No i zawiózł mnie do restauracji niedaleko mojego hostelu nad samym brzegiem jeziora Pićola. Choć było już dosyć późno, to wewnątrz nie było jeszcze zbyt wielu ludzi i udało mi się dorwać stolik z przepięknym widokiem na jezioro z oświetlonymi budynkami na jego brzegach. Była tam też mała przybudówka na betonowym cylindrycznym podeście zbudowana już na jeziorze w odległości ładnych paru metrów od brzegu. Wiódł na nią mocno chybotliwy pomościk zbudowany z dość wątłych bambusowych żerdek. Ale oczywiście musiałem się tam wtarabanić 😂. Gdy już zjadłem pysznego kurczaka w curry ruszyłem z powrotem do hostelu. Traf chciał, że musiałem przejść obok świątyni Jagdish Temple, którą miałem odwiedzić jutro, a w której trwały akurat jakieś wieczorne modły i była pięknie podświetlona. Byłem już jednak tak zmęczony, że zrobiłem tylko jedno zdjęcie. Do hostelu miałem dosłownie jeszcze 200 metrów, więc szybko znalazłem się w moim niby pokoju. Wysmarowałem się muggą i padłem na łóżko usypiając nawet nie wiem kiedy. Nie słyszałem nawet brzęczenia komarów, które obudziło mnie poprzedniej nocy...

Stolik z widokiem na jezioro Pićola

I mała przybudówka przy nim

No i moje akrobacje 😂

Jagdish Temple nocą

Informacje praktyczne jeśli chodzi o Kumbhalgarh znajdziecie TUTAJ. Z jednym zastrzeżeniem. Niestety bilet do fortu kosztuje już 600 rupii... Ale reszta raczej się nie zmieniła.

7 komentarzy:

  1. lektura na wieczór :) Dzięki!

    OdpowiedzUsuń
  2. Widzę zajawka w temacie historii Indii jak u mnie 😉 fajnie się czytało 🙂

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No troszkę zajawka :). Mam nadzieję, że inne też się spodobają :).

      Usuń
    2. Jak najbardziej :) nie możemy tam póki co wjechać, to pozostało jedynie czytanie blogów takich jak Twój, i wspomnienia:)

      Usuń
  3. Bardzo ciekawa opowieść.I znowu zwiedzałam Indie.�� Dziękuję i pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za docenienie :). Zapraszam do wcześniejszych postów i następnych oczywiście :).

      Usuń