Indie, Nepal

środa, 23 października 2019

Mysore - Wzgórze Chamundi i nie tylko

Drugiego dnia w Mysore wybieram się zobaczyć coś innego niż tylko pałace z których miasto słynie. Oprócz nich ma ono wiele innych ciekawych rzeczy do zaoferowania. Na pierwszy ogień wybieram Government House, kiedyś rezydencję brytyjskiego gubernatora. Ze swojego hostelu mam do niej bardzo blisko, dosłownie kilka minut drogi. Bardzo ładny parterowy budynek stoi w samym sercu pięknego 20 ha parku. Wstęp jest wolny, więc sporo mieszkańców miasta odwiedza go już z samego rana. Jedni, żeby pospacerować tak jak ja, inni, żeby pobiegać (tak do 8 rano temperatura jeszcze do tego nie zniechęca 😂), albo po prostu posiedzieć na ławeczkach. Rezydencja została zbudowana w 1805 r. w stylu toskańskim. Jej jasne ściany pięknie się komponują z zielenią bujnej roślinności otaczającej rezydencje. Ja byłem bardzo rano, więc jeszcze było zamknięte, ale w ciągu dnia można zobaczyć również część wnętrz.

Rezydencja Gubernatora - główne wejście
 

Rezydencja Gubernatora - wejście do części gościnnej
Główna aleja parku

Ja ponieważ pasował mi kierunek zrobiłem sobie spacer do południowego wyjścia z parku. Zdążałem bowiem na miejski dworzec autobusowy skąd chciałem dojechać na górujące nad miastem wzgórze Chamundi. Drogę na dworzec już znałem, bo znajduje się on rondzie KR Circle przez które przechodziłem dzień wcześniej. Idę jednak troszeczkę inaczej dzięki czemu mam okazję zobaczyć jedne z meczetów Mysore, Qhaqisha Mosque. Na jednej z ulic widzę też ładny, ale niestety bardzo zaniedbany budynek w którym sądząc po szyldzie, mieścił się kiedyś sklep z maszynami do szycia Singera, pierwszego ich producenta na świecie .

Qhaqisha Mosque
Sklep (?) Singera
Za chwilę jestem już na dworcu, który w przeciwieństwie do większości dworców indyjskich wydaje się nawet nieźle zorganizowany. Na przystankach stoją wiaty z naklejonymi numerami autobusów, są nawet rozkłady jazdy, ale głównie w języku kannada (chyba), który jest urzędowym językiem w Karnatace. Jednak dzięki pomocy bardzo uprzejmych miejscowych szybko znajduję właściwy przystanek i autobus. Zostaję do niego dosłownie doprowadzony za rękę 😀. Mam też szczęście, bo rusza za 10 minut, więc na kilka obowiązkowych selfi nie ma zbyt wiele czasu, choć ustawia się mała kolejka. Znowu mam nieodparte wrażenie, że jestem jedynym białym w zasięgu wzroku. Jeśli nawet jacyś się trafiają, to na dworcu są ewenementem, bo raczej nie jeżdżą komunikacją publiczną. Ja jednak sobie spokojnie siadam, a gdy autobus rusza koncentruję się na tym co za oknem. Nie zwracam za to specjalnie uwagi na przystanki, bo i tak wysiadam dopiero na pętli. Przez pewien czas jedziemy szerokimi i dobrze utrzymanymi szerokimi alejami przez centrum miasta mijając po drodze zoo, mój następny na dzisiaj cel. Po jakichś 15 minutach autobus skręca w drogę wiodącą już bezpośrednio na wzgórze. Droga staje się wąziutka, co chwila zakręt, aż w końcu zaczyna się klasyczna serpentyna. Po moich doświadczeniach z Nepalu nie robi to już jednak na mnie tak ogromnego wrażenia jak na kimś, kto miałby tam po raz pierwszy doświadczyć indyjskiego stylu jazdy po górach 😂. Na szczęście większość drogi tą serpentyną jest jednokierunkowa, bo w innym wypadku mógłby być kłopot. Za oknem jednak co chwila wyłania się panorama Mysore w troszkę innej konfiguracji więc nie można się nudzić. Po 15 minutach takiej wspinaczki dojeżdżamy w końcu prawie na szczyt. Tam wysiadam i idę jeszcze kawałeczek piechotą do głównego celu dla którego tu się wybrałem (oprócz widoków oczywiście), czyli świątyni Sri Chamundeshwari. Świątynia poświęcona jest bogini Chamundi o której wspominałem już w poprzednim artykule. Jest ona wojowniczym wcieleniem Parvati, pogromczynią demonów Chanda i Munda, a także patronką królewskiego rodu i miasta Mysore. Licznie ciągną tu więc pielgrzymi nie tylko z Karnataki, ale nawet z zagranicy. Wejścia do świątyni, która wznosi się na szczycie 1060 metrowego wzgórza strzeże dodatkowo wysoka na 40 metrów gopura, czyli wieża bramna. Po drodze do niej z pętli autobusów mija się mnóstwo straganów z darami wotywnymi, głównie kwiatami i orzechami kokosa.

Droga od autobusu
Gopura świątyni Sri Chamundeshwari z przodu...
I z boku.
Po zostawieniu butów w przechowalni przez wąskie przejście w gopurze zmierzam do wnętrza świątyni. Mijam masywne srebrne, bogato rzeźbione drzwi i trafiam na niewielki wewnętrzny dziedziniec. To z resztą cecha charakterystyczna większości indyjskich świątyń. Z zewnątrz wydają się ogromne, a w środku przestrzeni jest bardzo niewiele. Tłum pielgrzymów, który cały czas wlewa się na ten niewielki dziedziniec skupia się przy niewielkim wejściu do części zwanej sanctum sanctorum. Znajduje się tam wizerunek bogini, a wstęp mają wyłącznie bramini. To oni stoją we wspomnianym przejściu przyjmując dary od wiernych i udzielając im błogosławieństw. Towarzyszy temu muzyka prawie ciągle przygrywana przez zespół świątynnych muzyków, którzy przysiedli niedaleko wejścia. Mieli kilka ciekawych instrumentów, ale ja byłem w stanie rozpoznać tylko bębny 😂.

Wejście do gopury
Srebrne drzwi
Wierni przy sanktuarium
Świątynni muzycy
Po opuszczeniu świątyni przechadzam się jeszcze trochę po szczycie na którym jest też kilka mniejszych świątynek, podziwiam też panoramę Mysore z kilku punktów widokowych. Wygląda pięknie nie mam jednak wystarczająco dobrego aparatu, żeby jakoś sensownie ją uwiecznić. To jeden z tych momentów w trakcie tego wyjazdu, gdy obiecuję sobie, że na kolejny zaopatrzę się w coś sensownego. No ale to melodia przyszłości. Teraz decyduję się opuścić wzgórze bardziej tradycyjną drogą pielgrzymkową niż asfaltowa szosa, którą tu przyjechałem autobusem. Mianowicie schodzę schodami, które od podnóża liczą sobie ponad tysiąc stopni. Bardzo wielu wierzących decyduje się na wspinaczkę ja jednak się cieszę, że tym razem moja droga wjedzie w dół 😂. Schody mają charakterystyczny czerwony kolor, wglądają trochę jakby spływały krwią, a w mniej koszmarnej wersji jakby były pomalowane farbą. Po co jednak malować schodyna zboczu góry? Jak się jednak okazuje, ta druga wersja jest bardzo bliska prawdy. Przekonałem się o tym mijając kilka kobiet pielgrzymujących do świątyni Chamundi. Musicie bowiem wiedzieć, że mimo swojej reputacji straszliwej pogromczyni demonów jest ona również patronką nowożeńców i ogniska domowego. Kobiety pielgrzymują do niej, aby bogini zapewniła szczęście ich nowemu życiu. Wchodzą po tych tysiącu stopni zatrzymując się na każdym, dosłownie każdym (!!!) schodku i palcem nakładają na nim plamkę barwnika z niesionych przez siebie miseczek. Plamka ma wielkość opuszki palca, więc przyznam szczerze, że nie jestem w stanie sobie wyobrazić ile tysięcy ludzi pokonało już tę drogę, skoro schody są tak mocno i trwale zabarwione. Mniej więcej w połowie drogi mijam malutką świątynkę Anjanaya Temple przy której kilku pielgrzymów również składa ofiary podobnie jak w głównej świątyni na szczycie. Anjanaya to imię boga Hanumana (tego z głową małpy o którym już kilka razy wcześniej pisałem) w języku kannada. Schodząc dalej docieram do miejsca (stąd w dół pozostaje jeszcze jakaś 1/3 schodów), gdzie stoi ogromny posąg byka Nandi, świętego wierzchowca Śiwy. Wyrzeźbiono go w 1659 r. z jednolitej bryły czarnego granitu. Posąg ma 5 metrów wysokości i prawie 8 metrów długości. Jest obwieszony girlandami kwiatów przynoszonych tam w darze przez wiernych. Gdy się stanie blisko niego człowiek czuje się jakiś taki dziwnie malutki. Łatwo wtedy uwierzyć, że to boski wierzchowiec.

Czerwone schody na Chamundi Hill
Anjanaya Temple
Byk Nandi



Przy posągu Nandi schody przecina droga, którą do miasta zjeżdżają autobusy jednej z linii. Ponieważ zbliża się już połowa dnia, a ja mam jeszcze w planie zoo, to postanawiam nie schodzić dalej, tylko poczekać aż podjedzie transport. W tym miejscu jest też parking, bo część osób przyjeżdża tylko oddać część bykowi, który sam w sobie jest również traktowany jak bóstwo. A jak jest parking, przystanek autobusu, ludzie i święte miejsce, to muszą też być stragany 😀. Są takie z kwiatami, farbkami wotywnymi, ale też z napojami i owocami. I to w jednym z tych ostatnich kupuję pyszną sałatkę z arbuza, melona, ananasa, papai i mango. I w nosie mam to co przeczytacie w każdym przewodniku - "Nigdy, ale to nigdy, nie jedzcie na ulicy surowych owoców i warzyw". To jest zbyt pyszne, żeby się przejmować takimi radami 😂. Siadam więc sobie i zajadam w towarzystwie makaków z których jeden gdzieś zwędził połówkę ofiarnego kokosa.


W końcu nadjeżdża autobus, więc wsiadam i zjeżdżam do miasta. To inna droga niż ta którą przyjechałem, dłuższa i jeszcze bardziej odjazdowa. Znaczy serpentyn jest dwa razy więcej. W końcu jednak dojeżdżamy do miasta i wysiadam na przystanku przy zoo. Ci którzy mnie znają wiedzą, że ogrody zoologiczne to moja mania. Gdzie bym nie pojechał, to muszę jakiś odwiedzić. Ten w Mysore był drugim w Indiach po Kalkucie który odwiedziłem. A właściwie trzeci jeśli wliczyć Park Krokodyli w Chennaju. Ten w Kalkucie już opisywałem i muszę powiedzieć, że spodziewałem się wtedy czegoś gorszego, a zastałem coś podobnego do tego, co można było zobaczyć w naszych ogrodach jeszcze na przełomie lat 80-tych i 90-tych. Byłem więc ciekaw jak wygląda kolejny, bo zoo w Mysore, to jeden z najstarszych ogrodów w Indiach. Powstał już w 1892 r. (w Polsce są tylko dwa starsze). Został założony przez maharadżę Chamarajendrę Wodeyara Bahadura. Od tamtego czasu wiele się zmieniło. Już przy wejściu jestem zaskoczony, bo prezentuje się naprawdę nowocześnie. Gdy wszedłem do środka zaskoczenie trwało nadal, bo wybiegi i pawilony z niewielkimi wyjątkami prezentują się naprawdę nowocześnie i nie powstydziłby się ich niejeden europejski ogród. Szczególne wrażenie robi strefa dużych drapieżników, wybiegi słoni i antylop garna i żyraf. Jest też eksponowany pewien wąż, którego zobaczenie było jednym z moich marzeń przed tą podróżą. To kobra królewska, największy jadowity wąż świata osiągający długość 6 metrów. Porcja jej jadu jest w stanie zabić słonia. W naturze jest zagrożona wyginięciem, a niestety jej hodowla jest bardzo trudna i rzadko można ją spotkać w ogrodach zoologicznych. Wszystko przez specyficzny pokarm, którego wymaga. Kobra królewska żywi się bowiem praktycznie wyłącznie innymi wężami. Niestety nie mam jej dobrego zdjęcia, bo mimo tego, że jest duża, to jest też bardzo płochliwa i dzień najchętniej spędza w kryjówce. Z ciekawych gadów, które od dawna są moja pasją, możemy też zobaczyć krokodyla wąskopyskiego z Zachodniej Afryki, który w naturze jest krytycznie zagrożony. Miałem też to szczęście, że dosłownie kilka dni wcześniej urodził się słoń indyjski. Co prawda wybieg na którym maluch przebywał razem z samicą był osłonięty wysokim ogrodzeniem z ciemnej folii, żeby zapewnić im spokój, ale od jednej strony między drzewami coś tam udało się wypatrzyć 😀. Zdjęcia postaram się wam zaprezentować w kolejności zwiedzania.

Wejście do zoo

Pomnik fundatora, maharadży Chamarajendry Wodeyara
Budynek dyrekcji
Jedna z głównych alejek
Marabut jawajski
Żuraw indyjski
Poniżej wstawiam zdjęcie samca barwnicy zwyczajnej, papugi bardzo długo znanej jako lora wielka. Zaznaczam konkretnie, że to samiec, bo samice wyglądają zupełnie inaczej. Są czerwono-fioletowe i mają całkowicie czarny dziób. Przez bardzo długi czas sądzono, że są to dwa całkowicie różne gatunki. Niestety chociaż czekałem dosyć długo samica za nic nie chciała podlecieć na tyle blisko, żeby można było zrobić dobre zdjęcie. Jak wygląda można zobaczyć np. tutaj.

Samiec barwnicy zwyczajnej
Idziemy dalej 😀
Podążając dalej trasą zwiedzania trafiamy do strefy dużych ssaków drapieżnych. Jej wybiegi są urządzone naprawdę nowocześnie. Duże, przestronne, od zwiedzających oddzielone szybami, nie spodziewałem się czegoś takiego. Bardzo fajne zaskoczenie. Możemy tam zobaczyć lamparty indyjskie, tygrysy bengalskie i lwy afrykańskie.

Strefa drapieżników
Wybieg lampartów indyjskich

Wybieg tygrysów bengalskich
I jego lokator, niestety z daleka.
Idąc dalej mijamy wybieg gaurów, które są największym gatunkiem dzikiego bydła. Samce mogą ważyć nawet 1,5 tony. Dalej znajdziemy strefę małp o czym oznajmia nam przykucnięty na drzewie goryl (chociaż trochę brakuje mu realizmu 😂), a kawałek dalej drapiący się w głowę szympans. Część wybiegów tej strefy była w przebudowie, więc nie było na przykład goryli. Ale były szympansy, pawiany płaszczowe, spore stado makaków czubatych, langury i kilka innych. Niestety ich wybiegi były naprawdę duże i bez teleobiektywu nie dało się zrobić dobrych zdjęć.

Wybieg gaurów
I duży byk w całej okazałości

Gorylek
I szympansik 😀

W dalszej drodze mijamy wybiegi gepardów, antylop garna, jeleni aksis, niedźwiedzi himalajskich, słoni indyjskich, lampartów i słoni afrykańskich.

Wybieg gepardów
Zwiastun...
I wybieg antylop garn

Wybieg jeleni aksis
Wybieg niedźwiedzi himalajskich
Wybieg słoni indyjskich


Wybieg lampartów
Wybieg słoni afrykańskich
Kawałeczek dalej doszedłem do wybiegu, do którego dostęp był zasłonięty wielkimi płachtami materiału. Po krótkiej rozmowie z pracownikiem ogrodu, który akurat przechodził okazało się, że bronią one dostępu do słonowej mamy i jej dziecka, które przyszło na świat dwa dni wcześniej 😀. Przez płachty nie dało się zrobić zdjęcia, ale udało się znaleźć małą lukę między krzewami z innej strony wybiegu i przyjrzeć się maluchowi. Akurat trafiłem na chwilę, gdy z apetytem się pozywiał, kryjąc się między nogami mamy 😀.


Dalej mogłem podziwiać jeszcze nosorożce indyjskie, sekcję węży, hipopotamy nilowe, bawoły afrykańskie, krokodyle (w tym krytycznie zagrożonego i bardzo rzadkiego w ogrodach krokodyla wąskopyskiego), parę innych gatunków i na koniec jedne z moich ulubionych ssaków, czyli żyrafy 😀. Wśród węży po raz pierwszy w tej podróży (i jak się później okazało niestety ostatni) zobaczyłem kobrę królewską (choć zobaczyłem, to może trochę za dużo powiedziane 😂), największego jadowitego węża świata. Dorasta ona do 5,5 metra, a jej jad potrafi zabić słonia. W naturze jest jednak gatunkiem bardzo zagrożonym, a jej hodowla w niewoli jest bardzo trudna ze względu na specyficzny pokarm, którym się odżywia. Są to mianowicie tylko i wyłącznie inne węże, również własnego gatunku.

Nosorożec indyjski
Kobra królewska, łeb jest w kółeczku (wybaczcie jakość zdjęcia, ale za nic nie chciała wyleźć ze skrzynki, choć czekałem z pół godziny, a mimo wszystko koniecznie chciałem ją pokazać)
Hipopotamy nilowe w całej okazałości
Bawół afrykański
Krokodyl wąskopyski
Żyrafy siatkowane
Na tym zakończyłem wizyte w zoo i autobusem wróciłem do hotelu, skąd jeszcze tylko na chwilę wyskoczyłem na małe co nieco, bo wieczorem czkała mnie 10-cio godzinna jazda autobusem do Hampi. Jak się nazajutrz okazało jednego z najbardziej niesamowitych miejsc, które odwiedziłem w trakcie tej podróży.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz