Nie udało mi się kupić w Maduraj biletu na bezpośredni pociąg, więc byłem zmuszony jechać z przesiadką w Nagarkoil. Co ciekawe przesiadłem się tam w ten na który nie udało mi się kupić biletu, a który w Nagarkoil był już prawie pusty. Po ostatniej godzinie jazdy wysiadłem na dworcu w Kanyakumari. Tym sposobem dotarłem na kraniec Indii, na przylądek Komoryn. Dalej pojechać się już nie da

. Dalej jest już tylko Ocean Indyjski, parę malutkich wysepek i
Antarktyda. Data też jest niejako trochę symboliczna, bo właśnie od tego
dnia, a licząc godziny od wschodu słońca dnia następnego, zostaje mi
równy miesiąc do końca podróży. A stąd muszę powoli wracać do miejsca
startu. To zgranie w czasie jednak samo wyszło, nie planowałem tego
wcześniej. Gdy wyszedłem z dworca, trochę się zdziwiłem, bo ogromny plac przed nim był prawie pusty. Zupełnie jak nie w Indiach.
 |
Dworzec w Kanyakumari |
Na szczęście wg mapki do hostelu w którym rezerwowałem miejsce miałem bardzo blisko i nie potrzebowałem tuk-tuka. Ruszyłem piechotą. Niestety po dojściu na miejsce nie widzę żadnego hostelu. Pytam miejscowych, którzy pracują w większym hotelu niedaleko i
wskazują mi drogę tam gdzie już byłem. Idę więc po raz kolejny w to samo
miejsce, bo może coś przeoczyłem. Jednak po obejrzeniu każdego domu
stwierdzam, że jednak nie. Zaczynam się obawiać powtórki z Bhubaneśwaru.
Tam jednak nikt nie wiedział, że taki adres jaki miałem istnieje, a tu
jednak wiedzą.